HEJ! Stęsknił się ktoś? (taaaa... I co jeszcze?) Bo ja trochę... Jeśli jednak ktoś faktycznie tu zaglądał, to przepraszam za tak długą przerwę... Mam nadzieję, że coś takiego już nigdy nie będzie miało miejsca, (ale nie wykluczam tego... Życie, ostatnio, dość mocno mnie bije :().
Dobra, bez przedłużania... Miłego czytania.
Tytuł: Gdyby
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Law x Luffy, wspomniane Zoro x Nami
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: Czasem zastanawianie się „co by było gdyby” stanowi najgorszą torturę jaką człowiek sam może na siebie narzucić.
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: Law x Luffy, wspomniane Zoro x Nami
Anime: One Piece
Ograniczenia wiekowe: Brak
Info/Uwagi: Czasem zastanawianie się „co by było gdyby” stanowi najgorszą torturę jaką człowiek sam może na siebie narzucić.
GDYBY
- No
pospiesz się!
Law
zmiął w ustach przekleństwo, jednocześnie zastanawiając się, jaka mroczna siła
sprawiła, że zakochał się akurat w tym człowieku. Przecież Monkey D. Luffy
stanowił całkowite przeciwieństwo wszystkiego, czym kierował się w życiu. Czy to
chodziło o nadpobudliwość chłopaka, która sprawiała, że jego własna – spokojna
– natura cierpiała przy każdym wspólnym wyjściu. Czy też może o nieposkromiony
apetyt, mogący wywołać u każdego lekarza, choć trochę znającego się na swojej
profesji, przynajmniej palpitacje serca. Najgorszy jednak był ten optymizm,
wprost wylewający się z Monkey’a. Sam Law uważał się raczej za realistę, choć i
bywali tacy, którzy przypinali mu łatkę skrajnego pesymisty, dlatego ta pogoda
ducha partnera tak bardzo go uwierała. Nie potrafił zrozumieć skąd chłopak brał
to swoje przeświadczenie, że wszystko, prędzej czy później, skończy się dobrze.
Jemu samemu życie pokazało, że nie należy za bardzo liczyć na uśmiech losu. A
im mniej pozostawisz przypadkowi i im mniej będziesz żądał od losu, tym lepiej.
W końcu życie to nie bajka. Nie ma gwarancji na szczęśliwe zakończenie.
- No
chodźże!
Westchnął
i wstał z kanapy. Sądząc po stłumionym echu, Luffy już wisiał na klamce
wyjściowych drzwi.
-
Przecież ci nie uciekną – mruknął zakładając buty. Luffy, oczywiście, już miał
swoje. I jakżeby inaczej – japonki. – Mógłbyś się przebrać. – Wskazał na obuwie
partnera.
-
Ale będą czekali! I pewnie zjedzą wszystkie przekąski Sanjiego! – Luffy zdecydowanie nie usłyszał uwagi na
temat ubioru. Albo po prostu całkowicie ją olał. W jego głowie, główne miejsce,
zajmowały juz przygotowane przez przyjaciela przekąski. – Chodźmy! – jęknął
przeciągle.
-
Dobra, dobra. – Law chwycił klucze i wypuścił Monkey'a z mieszkania. Które ten
opuścił niczym przetrzymany w zamknięciu szczeniak. – A kto właściwie będzie? –
spytał, kiedy już usadowili się w samochodzie chirurga.
Luffy
spojrzał na partnera jak na idiotę.
- No
wszyscy! – powiedział takim tonem, jakim zwykle tłumaczy się coś dziecku.
Bardzo głupiemu dziecku. – Sanji, Usopp, Nami...
-
Chopper, Brook, Robin, Franky i Zoro... - dokończył za niego Law. W sumie mógł
nie pytać. W końcu cała impreza została zaplanowana i przeprowadzona tylko po
to, by on sam mógł, wreszcie, poznać sławną paczkę Luffiego. Sławną, bo sam
zainteresowany mówił o niej bez przerwy i Trafalgar, choć do tej pory żadnego z
przyjaciół partnera nie widział na oczy, mógłby przysiąc, że zna ich nie gorzej
niż sam Monkey. Wiedział jak wyglądają, jak się zachowują, co lubią, a czego
nie. Co potrafią, a jakie rzeczy sprawiają im trudności. I, co najważniejsze,
został dokładnie poinstruowany przez Luffy'ego, co i jak ma mówić, żeby nikogo
nie urazić. Nie, żeby jego znajomi potrafili się długo gniewać, przynajmniej
tak twierdził sam Monkey, jednak pierwsze wrażenie było niezwykle ważne. Według
Lawa nieważne, co by zrobił i jak, przyjaciele Monkey'a musieliby go
zaakceptować. A przynajmniej udawać. Bo inaczej Luffy nie dałby im żyć. Dlatego
też, zapewne, przymkną oko, na wszystkie wady Trafalgara. Jeśli oczywiście nie
będą one szkodzić Luffy’emu.
-
Dobra, dojechaliśmy. Prowadź.
Luffy’emu
nie trzeba było dwa razy tego powtarzać. Wyskoczył z samochodu niczym z procy
i, całkiem ignorując, padający deszcz, który wlewał się do jego nieśmiertelnych
japonek, podbiegł do niewielkiego domu, po drugiej stronie ulicy.
-
Law! – Zatrzymał się przed drzwiami i zaczął zawzięcie machać w stronę
ukochanego. – Chodź!
Law
puścił nawoływanie mimo uszu. Najpierw wydobył z samochodowego schowka
parasolkę, a dopiero potem, zdecydował się opuścić pojazd. Jeśli Luffy chce
sobie moknąć, to proszę bardzo. Law nie będzie mu zabraniał. Więcej! Jeśli ten
głupek nabawi się jakiegoś kataru, czy zapalenia płuc, przyniesie mu nawet leki
ze szpitala. Jednak samemu wolałby uniknąć smarkania w rękach i wypluwania
sobie płuc przy każdym wydechu. Dlatego, nic sobie nie robiąc, z coraz bardziej
natarczywego tupania partnera, wolno ruszył przed siebie, omijając wszystkie
kałuże. Które, oczywiście, Monkey zaliczył podczas swojej przebieżki. Dopiero, kiedy
obaj schronili się pod dachem, schował parasol i posłał ukochanemu uśmiech. Ten
specjalny, zwykle działający na Monkey’a, lepiej nawet niż obietnica kolacji. Z
tym, że tę kolacje, w takich przypadkach, przygotowywał Law. A jego zdolności
kulinarne nijak sie miały do umiejętności owianego sławą Sanjiego. Dlatego
Luffy tylko się naburmuszył i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się niemal
natychmiast i stanęła w nich urocza brunetka.
Ani chybi
Robin – stwierdził Law, robiąc na szybko research posiadanych wiadomości o
przyjaciołach partnera.
- O!
Luffy! – Kobieta uśmiechnęła się. – Miło cie widzieć. Reszta też już jest... -
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo chłopak, po rzuceniu w stronę Lawa
spojrzenia mówiącego ni mniej ni więcej "a nie mówiłem" pognał w
stronę suto zastawionego stołu. Całkiem ignorując partnera. Którego przecież
miał przedstawić. Ale jak widać, głód i iście legendarny apetyt zwyciężyły nad
zasadami dobrego wychowania.
Trafalgar
westchnął i, po raz kolejny, zastanowił się, gdzie on miał oczy (i mózg), gdy
wiązał się z Luffy’m. Z ponurych rozmyślań wyrwał go kobiecy głos.
- Ty
musisz być Law, prawda?
Skinął
głową.
-
Miło mi poznać. Jestem Robin.
Czyli
miał rację.
- Mi
też jest miło – zapewnił ściskając jej dłoń. – Te przekąski są naprawdę aż tak
dobre? – spytał wskazując na talerz, który, prawem silniejszego ( i bardziej
głodnego) w swoje władanie, objął Luffy.
Kobieta
zachichotała.
-
Cóż... Sanji naprawdę ma talent. Ale najlepiej sam się o tym przekonaj. –
Gestem zaprosiła go do środka.
Dopiero
wtedy do Lawa dotarło, że nadal stali w progu. Skwapliwie skorzystał z
zaproszenia, odkładając parasol w bezpieczne miejsce, tak by nie zachlapać
czystej podłogi, po czym zzuł buty.
-
Herbaty? Piwa? Wina? – spytała Robin, kiedy już się z tym wszystkim uporał.
-
Wolałbym kawę – przyznał, a ona znów się uśmiechnęła.
-
Nie ma problemu. Chodź, zaparzę ci, bo Sanji rozmawia z Nami. – Puściła mu
oczko. – A przy okazji przedstawię reszcie. Skoro Luffy zapomniał...
Law
nawet nie chciał tego komentować, dlatego posłusznie ruszył za Robin. Po drodze
do kuchni, spotkali jeszcze Brooka i Frankiego. Obaj powitali Lawa dość
serdecznie, co trochę zdziwiło chirurga. Nie przywykł do takiej otwartości
wobec swojej osoby. Czy może raczej… do otwartości w ogóle. Zwykle, sama jego
obecność sprawiała, że inni zamykali się w sobie. Widać Luffy otaczał się
ludźmi tak samo dziwnymi jak on sam… Teraz pozostawało tylko pytanie, czy to
dobrze…
W
kuchni zastali Sanjiego, dość ekspresyjnie chwalącego wdzięki Nami. Widać było,
że kobieta dobrze się bawiła słuchając coraz to wymyślniejszych komplementów,
nie biorąc ich jednak na poważnie. Tak jakby owa scena była częścią jakiejś gry
pomiędzy tą dwójką. A może i całą resztą zebranych. Law nie był w stanie tego
stwierdzić. Tym bardziej, że znów przeżył szok, gdy Robin go przedstawiła a
jego osoba została dobrze przyjęta. Przynajmniej w przypadku Nami, która
uśmiechnęła się do niego promiennie. Po czym zapytała czy lekarze faktycznie
tak dobrze zarabiają. Jej oczy dziwnie przy tym błyszczały. Nie bardzo wiedząc,
co odpowiedzieć, zapewnił tylko, że on sam na zarobki nie narzeka. Taka
odpowiedź zdawała się satysfakcjonować kobietę, bo z wyraźnym zadowoleniem
wypisanym na twarzy, opuściła kuchnie rzucając tylko na odchodne, że musi o czymś
pogadać z Luffy’m. Sanji zaś, gdy tylko rudowłosa zniknęła z pola widzenia i
nie mógł już bezkarnie gapić się na jej wdzięki, przestrzegł go przed
skrzywdzeniem którejkolwiek z pięknych dam, znajdujących się w domu. Bo inaczej
będzie miał do czynienia z nim, a tego zapewne by nie chciał. Po czym,
chwytając półmisek nowych przekąsek, poczęstował nimi Lawa. Zdziwiony chirurg
nie śmiał odmówić. Kiedy Luffy mówił mu o niepokojącym, przynajmniej według
Trafalgara, hobby Sanjiego, polegającym na chęci nakarmienia wszystkiego, co
się rusza, prawdę mówiąc był pewien, że chłopak przesadzał. Teraz nie był tego
taki pewien. Zjadając coś, czego nawet nie potrafił nazwać (a, co faktycznie
było naprawdę pyszne) patrzył jak Sanji, z gracją, przejmuje od Robin czajnik i
samemu zabiera się za robienie mu kawy.
Kiedy
kubek z parującą zawartością pojawił się przed nim, a jego samego omiótł gorzki
aromat napoju, był bliski stwierdzenia, że chyba nawet polubi tych ludzi.
-
Cukru? Mleka? – Sanji już był w połowie drogi do lodówki.
-
Nie, dziękuję. – Upił łyk. – Lubię czarną.
Mężczyzna
skinął głową i wrócił do przygotowywania jedzenia, zupełnie tracąc
zainteresowanie nowym znajomym. Robin już wyszła, więc zostali w kuchni sami.
Law wiedział, że powinien wrócić do pokoju, gdzie odbywała się cała impreza.
Ale póki, co mu się nie spieszyło. Kawa była naprawdę wyśmienita a on, od kilku
godzin, marzył właśnie o porządnej dawce kofeiny. Zawód lekarza bywał
wymagający, ale nie zrezygnowałby z niego za żadne skarby świata.
Zastanawiał
się czy powinien jakoś zagaić rozmowę, jednak był dość kiepski w te klocki,
dlatego czekał. Zresztą Sanji też nie wyglądał jakby panująca między nimi cisza
mu przeszkadzała.
Wtem
drzwi do kuchni otworzyły się z głośnym trzaskiem i do pomieszczenia wpadł niski
chłopiec z burzą brązowych włosów, sterczących teraz na wszystkie strony,
niczym sierść jakiegoś dzikiego zwierzęcia.
-
Sanji! – Płacząc uwiesił się nogi kucharza. – Luffy… Luffy…
Lawowi
serce podeszło do gardła. Czyżby ten debil coś sobie zrobił. Już podnosił się z
krzesła żeby lecieć ukochanemu na pomoc, kiedy chłopiec dokończył.
-
Zjadł wszystkie przekąski! Nic nie zostało!
Trafalgar
wypuścił z ulgą powietrze. Uspokojony usiadł i wziął do rąk kubek z kawą.
Jednakże jego spokój mocno kontrastował z rozpaczą chłopca – zapewne Choppera –
oraz złością Sanjiego. Kucharz mocniej chwycił trzymany w dłoni nóż, jakby
zastanawiając się gdzie mógłby go Luffy’emu wsadzić, tak by najbardziej bolało…
Law postanowił się nie wtrącać. Dla własnego bezpieczeństwa. No i chciał
zobaczyć jak to wszystko się rozwinie. Wszak nie mogła to być pierwsza tego
typu sytuacja. Nie, jeśli wciąż pod uwagę apetyt i maniery Luffy’ego.
-
Spokojnie Chopper… - Sanji pogłaskał chłopca po głowie, tym samym dając
otoczeniu znak, że powstrzymał swoje mordercze instynkty. – Zrobiłem tego
więcej. – Wskazał na blat gdzie czekały kolejne przekąski.
Twarz
chłopca, momentalnie, rozpogodziła się.
-
Mogę? – spytał, a jego oczy błyszczały z podniecenia. No i może od łez, które
dopiero teraz przestały płynąć.
-
Jasne. – Sanji uśmiechnął się zachęcająco. – A z Luffy’m sobie pogadam… -
Sięgnął po papierosa i jednym płynnym ruchem zapalił go. – Idę właśnie skopać
dupę twojego facetowi – zwrócił się do Lawa. – Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko.
Trafalgar
wzruszył ramionami, zupełnie jakby mówił „droga wolna”. Naprawdę nie miał
zamiaru się wtrącać. Zresztą Luffy’emu się należało. Wzrokiem odprowadził
wściekłego kucharza do drzwi, a kiedy te zatrzasnęły się z hukiem, ponownie
skupił całą uwagę na kawie. Szybko stygnącej kawie. Nie chcąc pić zimnej lury,
osuszył kubek dwoma potężnymi łykami. Dopiero wtedy zauważył, że w kuchni
został Chopper, który przyglądał mu się trochę z ciekawością a trochę ze
strachem. Law wiedział, że powinien się uśmiechnąć żeby przełamać lody, jednak
jego uśmiech nie należał do tych uspokajających. Co więcej, kiedy jeszcze
pełnił staż na oddziale dziecięcym, jego osobą straszono nowych pacjentów.
Zastanawiał
się właśnie jak wybrnąć z tej niekomfortowej sytuacji, gdy ku jego zdumieniu,
Chopper odezwał się pierwszy.
- Ty
jesteś Law? – Ni to stwierdził, ni to spytał.
Skinął
głową.
-
Luffy o tobie opowiadał.
Na
to Law nie miał odpowiedzi. Był boleśnie świadom tego, co ten przygłupi żarłok
mógł o nim naopowiadać… I wcale nie musiały to być dobre rzeczy. Dlatego, by
ukryć swoje zmieszanie, mruknął tylko:
-
Acha…
Liczył,
że zaraz wydarzy się coś, co uratuje go przed koniecznością dalszej konwersacji
z tym małym. I faktycznie, chyba miał dzisiaj szczęście. Bo, po chwili, przez
kuchenne drzwi, wpadł Luffy zawodząc głośno.
-
Trrraaaaooooo!! – Uwiesił się Lawowi na szyi. – Sanji mnie bije! – Na
potwierdzenie swoich słów wskazał sporego guza na czubku głowy. Który jednak
nie zagrażał jego życiu, toteż chirurg nie przejął się nim zbytnio.
-
Skoro zasłużyłeś to i cię bije – mruknął sięgając po przekąskę.
Luffy
nie był zachwycony zachowaniem partnera. Odsunął się do niego, wydął usta i
skrzyżował ręce na piersiach.
-
Powinieneś mnie bronić!
- A
ty nie powinieneś rzucać się na żarcie jak niedożywiony knur.
-
Popieram – przytaknął Sanji, który niewiadomo kiedy pojawił się w kuchni. –
Dobrze wiesz, że jedzenia wystarczy dla wszystkich.
-
Ale ja byłem głodny!
-
Jak zawsze…
-
Jak zawsze…
Zarówno
Sanji jak i Law powiedzieli te słowa jednocześnie, co jeszcze bardziej
zdenerwowało Luffy’ego, ale za to, rozśmieszyło Choppera. Chłopiec zaczął się
śmiać jakby był świadkiem czegoś naprawdę zabawnego, nie zaś – upokorzenia
przyjaciela. Po chwili do tego wybuchu wesołości dołączył sam Luffy,
zapominając o tym, że powinien być obrażony. Kiedy obaj, w końcu, się
uspokoili, Monkey objął Choppera ramieniem, drugą ręką chwycił za talerz z
przekąskami, po czym ruszył do pokoju?
-
Chodź Chopper! Brook będzie puszczał karaoke!
Młody
aż pisnął z radości. Sanji pokręcił głową.
-
Debile… - Zapalił kolejnego papierosa.
Law
chciał się z nim zgodzić, ale nie bardzo mu wypadało. Dlatego tylko odstawił
kubek do zlewu i samemu ruszył w stronę pokoju, z którego dochodziło już wycie
będące, przynajmniej według niektórych, śpiewem. Nie miał ochoty na tego typu
zabawę, jednak nie poznał jeszcze dwóch osób z
paczki
Luffy’ego – Usoppa i Roronoy Zoro. A jeśli tego nie zrobi Monkey będzie mu truł
przez następny tydzień.
Usoppa
załatwił dość szybko. Chłopak akurat szykował się do swojej kolejki przy
śpiewaniu, kiedy Luffy wyrwał mi mikrofon i samemu zaczął zawodzić do melodii
znanej piosenki. Niepocieszony Usopp usiadł na kanapie, tuż obok miejsca, które
wybrał sobie Trafalgar. Nie szczędząc czasu, chirurg przedstawił się, czym
najpierw zaskoczył, a później, wystraszył chłopaka. Kiedy jednak tamten
przekonał się, że nieznajomy (czy może raczej już znajomy) nie ma zamiaru
zrobić mu krzywdy zaczął przechwalać się, czego to on w swoim krótkim życiu nie
dokonał. Law miał ochotę wsadzić mu do gardła leżącą nieopodal poduszkę, jednak
udało mu się powstrzymać mordercze intencje. Przynajmniej do końca piosenki. Bo
następna już ewidentnie należał do Usoppa, któremu, wreszcie, udało się
podprowadzić mikrofon, tym samym wywołując jęk zawodu u Luffy’ego. Jednakże
Monkey długo nie pozostawał w stanie rozpaczy. Dla zachowania równowagi
metabolizmu, znów zaczął jeść.
Law
westchnął. Zapowiadał się długi wieczór. A Roronoy wciąż niegdzie nie było
widać. Chociaż naprawdę zawzięcie rozglądał się za zieloną czupryną.
-
Jak się bawisz? – Z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos. Zdziwiony spojrzał na
Nami, która, najwidoczniej mając dość nadskakiwania Sanjiego, zajęła miejsce
obok niego.
Wzruszył
ramionami.
-
Nienajgorzej.
Zaśmiała
się.
-
Spokojnie, przywykniesz. – Puściła mu oczko. – Wiem, że to – zatoczyła ręką łuk
– wygląda trochę jak scena z psychiatryka, ale z czasem nauczysz się docenia ć
cały ten bajzel. – Upiła łyk trzymanego w dłoni drinka. – Musisz, jeśli chcesz
być z Luffy’m – dodała całkiem serio.
-
Niezbędna ofiara? – mruknął, specjalnie ignorując część o szpitalu
psychiatrycznym. Bywał już w takich miejscach i porównanie stworzone przez
Nami, nie miało żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Ale może lepiej nie
wspominać o takich rzeczach na początku znajomości.
-
Coś w ten deseń. – Znów się uśmiechnęła. – Ej… Powiedz… Wy tak na poważnie?!
Przełknął
cisnące mu się na usta przekleństwo. Czy ludzie naprawdę zawsze musza o to
pytać?!
-
Tak – warknął.
- To
super! – Przeciągnęła się. – Luffy zasłużył na to by znaleźć sobie kogoś
porządnego. A ty na takiego wyglądasz.
- To
miał być komplement?
- A
jak?! – Wydawało się, że Nami zaraz się obrazi, lecz zamiast tego dopiła drinka
i ruszyła w stronę przyjaciół. – Chłopaki! Teraz ja śpiewam!
Nikt
nie odważył się przeciwstawić.
Law
uśmiechnął się do siebie. Z tymi ludźmi nie mogło być mowy o nudzie. Już
prędzej o skłonnościach samobójczych, gdy ta sama piosenka, leciała po raz
piętnasty, a wyjątkowo nieuzdolniony wykonawca wyciągał z niej to, co
najgorsze. Jedyną osobą, w całej tej zgrai popaprańców, którą Los obdarzył
talentem muzycznym, jak Law zdążył zauważyć, czy też raczej usłyszeć, był
Brook. Niestety, przyjaciele skutecznie uniemożliwiali mu wiedzenie prymu
podczas karaoke, argumentując to w mniej lub bardziej logiczny sposób. Law, w
pewnym momencie, miał ochotę, po prostu wstać i jebnąć, najbardziej
wykłócającego się debila w głowę, tym samym oddając mikrofon Brookowi. Problem
polegał jednak na tym, że ów najgłośniejszy głupek, był także jego chłopakiem.
A przemoc nie gwarantuje trwałego związku. Chyba, że z więziennymi kratami, a
zbyt długo pracował na własną pozycję, by teraz pozostawić szpital w jakiś mało
wprawnych rękach. Dlatego policzył do dziecięciu i upił spory łyk z trzymanej
puszki. Alkohol przyjemnie zaszumiał mu w głowie przypominając, że oto zbliżał
się do swojego limitu. I jeśli jutro nie chce leczyć kaca, podwędzoną ze
szpitala kroplówką, powinien przystopować. Dopił piwo, zgniótł puszę i spojrzał
na zegarek. Zbliżała się czwarta nad ranem. Idealna pora by się zmyć. Tylko jak
przekonać tego imbecyla? I tu z pomocą przyszedł mu Brook, który, ku ogólnemu
niezadowoleniu, zaczął pakować sprzęt do plecaka.
-
Przepraszam kochani. – Rozłożył bezradnie ręce. – Jutro, czy też raczej dzisiaj
– roześmiał się wskazując na zegarek – mam koncert. I muszę się dobrze przed
nim wyspać, żeby nie zawieść publiczności… Yohohohoho!
Pozostali
smętnie pokiwali głowami na znak, że rozumieją. A przynajmniej próbują.
- To
ja też będę spadać. – Nami przeciągnęła się ponętnie, na co Sanjiemu niemal nie
poszła krew z nosa. Powstrzymał się jednak próbując, przy okazji, przekonać
kobietę, że jego obecność, podczas jej drogi powrotnej, była po prostu
niezbędna. Nie poszło mu najlepiej, bo po krótkim acz dosadnym NIE spuścił
głowę i zaczął sprzątać ze stołu.
-
Pójdę z tobą. – Do przyjaciółki dołączyła się Robin. – I naprawdę dziękuję
Sanji, ale same damy sobie radę – dodała widząc nowy błysk w oczach kucharza.
Ten znów spuścił nos na kwintę, lecz zamiast sprzątać zwrócił się do reszty
towarzystwa.
- A
wy darmozjady tu, czego?! – krzyknął. – Damy opuszczają imprezę tak, więc
wypierdalać!
-
Ale Sanji… - Po pokoju przetoczył się żałobny chór.
-
Żadne Sanji! – Kucharz był nieugięty. – Tolerowałem was tylko ze względu na
piękne panie! – Skłonił się w stronę kobiet.
-
Głupi Sanji – mruknął Luffy, ale ku zdumieniu Lawa, zaczął się ubierać. Reszta
poszła w jego ślady. Law również jednak, gdy wkładał kurtkę, uderzyła go jedna
myśl.
- A
Roronoa-ya? – spytał. – Nie powinno go tu być? – Wcześniej jakoś zapomniał o
brakującym członku paczki Luffy’ego, jednak teraz wydało mu się dziwne, że
przyszli wszyscy oprócz niego. Jeszcze dziwniejsza była reakcja pozostałych.
Dosłownie zamarli w połowie wykonywanej czynności i utkwili wzrok w Luffy’m.
Który tylko na chwilę stracił rezon, co również wydało się Trafalgarowi dziwne.
-
Dzisiaj nie mógł – powiedział z mocą. – Ale następnym razem na pewno się zjawi!
Law
mógłby przysiąc, że gdyby wzrok potrafił zabijać jego chłopak padłby trupem na
miejscu. A mordercą okazałby się nie, kto inny jak Sanji. To wszystko wydało mu
się dość dziwne, jednak postanowił nie drążyć tematu. Może, po prostu, doszło
do jakiejś sprzeczki, której Monkey nie chciał, czy też nie potrafił zrozumieć?
Chyba faktycznie najlepiej zaczekać do następnego spotkania. Może sam Zoro to
wyjaśni.
Niestety
nie wyjaśnił. Bo na żadnym z trzech następnych spotkań się nie pojawił. I
ilekroć Law o niego pytał, reakcja była dokładnie ta sama. Wszyscy zamierali z
oskarżycielskim spojrzeniem wbitym w Luffy’ego. Który na moment jakby zapadał
się w sobie, tylko po to by oświadczyć, że następnym razem Roronoa już na pewno
będzie. I mówił to z takim przekonaniem, że Trafalgar, choćby chciał, nie mógł
mu zarzucić kłamstwa. Bo Monkey naprawdę w to wierzył. Ta sprawa zaczynała go
coraz bardziej intrygować. Postanowił dojść prawdy nawet, jeśli miałby działać
za plecami partnera.
Uznał,
że najlepiej, jeśli porozmawia z resztą paczki. Z każdym na osobności. Razem,
bowiem wydawali mu się murem nie do przebicia. Kiedy byli wspólnie, nic nie
mogło zniszczyć zapory milczenia, jaką najwidoczniej wznieśli pomiędzy sprawą
Roronoy i resztą świata.
Na
pierwszy ogień poszła Nami. Rudowłosa kobieta od samego początku wydawała mu
się być słabym gniewem tej sytuacji. Bo tylko w jej oczach, gdy patrzyła na
Luffy’ego, po zadaniu przez Lawa tego fundamentalnego pytania, nie było tylko
oskarżenia. W głębi orzechowych tęczówek czaił się także… smutek. I być może
ten smutek sprawi, że będzie bardziej skora do rozmowy.
Nie
spodziewała się go. Wyraźnie było widać zaskoczenie na jej twarzy, gdy stanął w
progu jej mieszkania.
-
Coś się stało Luffy’emu? – spytała zamiast przywitania i dopiero wtedy Law
pojął, że to nie było tylko zaskoczenie. Niemal śmiertelnie ją przeraził.
-
Nie. – Pokręcił głową. – Inaczej bym raczej zadzwonił.
- No
tak… - westchnęła z ulgą. – Przepraszam… Wejdziesz?
Odsunęła
się robiąc mu miejsce a on skorzystał z zaproszenia. Widział, że kobieta była
spięta. I mógł tylko podejrzewać, że nie zachowywała się tak jak zazwyczaj. Czy
to jego wina?
-
Przepraszam, że tak bez zapowiedzi…
-
Nic się nie stało.
Ewidentnie
nie była sobą. Z relacji Luffy’ego wiedział, że Nami potrafiła nieproszonego
gościa, jeśli akurat nie miała ochoty na wizyty, wysłać od razu na ostry dyżur.
W żadnej z opowieści Monkey’a nie zetknął się z tak ugodową wersją rudej
złośnicy.
- Co
cię sprowadza?
Uciekała
spojrzeniem na boki. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że coś było nie w
porządku. Czyżby przeczuwała, z czym przyszedł?
-
Mam do ciebie sprawę – stwierdził nie chcąc niepotrzebnie owijać w bawełnę.
-
Tak?
-
Powiesz mi, o co chodzi z Roronoą?
Z
zaintrygowaniem śledził jej reakcję. Momentalnie zbladła i gdyby nie stojące
nieopodal krzesło, zapewne osunęłaby się na podłogę.
- O
co konkretnie ci chodzi? – spytała szeptem. Zupełnie jakby głośniejszy dźwięk
mógł wywołać katastrofę.
- O
to, dlaczego nigdy się nie zjawia, chociaż Mugiwara-ya zarzeka się, że tym
razem będzie. – W nerwach nie zwrócił uwagi na fakt, iż użył przezwiska
partnera, które sam mu nadał. – Dlaczego tak dziwnie reagujecie, kiedy tylko o
nim wspomnę? To nie jest normalne.
Nami
westchnęła.
- A
więc ci nie powiedział… - mruknęła ni to do siebie ni to do Lawa.
-
Czego? – warknął zły. Ewidentnie coś było na rzeczy. Coś, o czym wiedział Luffy,
a o czym mu nie powiedział. Coś ważnego.
Kobieta
westchnęła ponownie.
-
Mogłabym cię z tym wysłać do Luffy’ego, ale wątpię by ten idiota… - Pokręciła
głową. – Zresztą nieważne. Dobra, powiem ci. – W jej oczach coś błysnęło. Law
nie był pewien czy to żal czy determinacja. – Zresztą, jeśli ty i Luffy… W
końcu i tak byś się dowiedział… I naprawdę nie wiem, z czego oni robią taką
tajemnicę – prychnęła biorąc się pod boki. – Masz czas?
Kiwnął
głową zaskoczony. Zmiana humoru Nami wydała mu się, co najmniej, dziwna. Od
początku wiedział, że cała sprawa z Roronoą wywołuje u niej silne emocje,
jednak nie był przygotowany na to, czego właśnie był świadkiem.
- A
co?
-
Pójdziesz ze mną i poznasz Zoro. – To nie była propozycja. – I tak miałam go
odwiedzić.
To
robiło się coraz dziwniejsze. Skoro Nami odwiedzała Zoro... Który nie pojawiał
się na przyjacielskich spotkaniach… Co się, między tymi ludźmi, wydarzyło?
Patrzył
jak Nami pakuje do torebki kilka niezbędnych drobiazgów, po czym został
bezceremonialnie wywalony za drzwi i sprowadzony na dół.
-
Weźmiemy taksówkę – orzekła kobieta wybierając numer.
-
Możemy… - Już wskazywał swój samochód, jednak przerwała mu ruchem ręki.
-
Taksówka!
Nie
kłócił się. Uznał, że to i tak nie miało sensu.
Kiedy
rudowłosa podała kierowcy adres, Law dałby sobie głowę uciąć, że gdzieś już go
słyszał. Nie potrafił jednak skojarzyć nazwy ulicy z konkretnym miejscem. Po
jakiś dwudziestu minutach już wiedział, dlaczego. Nigdy tu nie był, jednak
doskonale znał to miejsce z opowieści. Zarówno znajomych ze stadiów, którzy
właśnie tutaj oddawali się szczytnej pasji wolontariatu, jak również ze
szpitala, gdzie wspominki miały raczej wymiar praktyczny.
Wysiadł
z taksówki i przez chwilę wpatrywał się w spory budynek z czerwonej cegły.
Klinika zajmująca się pacjentami w śpiączce… Kilka kawałków układanki trafiło
na swoje miejsce. Choć naprawdę wołałby się mylić. By, tym razem, poniosła go,
niezbyt wybujała wyobraźnia. Bo jeśli dobrze zinterpretował fakty, za moment,
zostanie uraczony historią, której wcale nie miał ochoty poznać. Ludzkich
tragedii miał pod dostatkiem w szpitalu, nie potrzebował zajmować się nimi w
dzień wolny. Nawet, jeśli bezpośrednio dotyczyły one Luffy’ego. Ale, jeśli się
powiedziało A, wypada też powiedzieć B. Dlatego, bez słowa, ruszył za Nami,
która lawirowała po korytarzach kliniki, zupełnie jakby znała drogę na pamięć.
I chyba faktycznie tak było. Kilka pielęgniarek skinęło im na powitanie a
kobieta odwzajemniła gest. Wreszcie dotarli do sali numer jedenaście. Nami, już
z dłonią na klamce, jakby przypomniała dobie o jego istnieniu.
-
Raczej wiesz, co będzie dalej – mruknęła. – Chcesz tego?
Nie
chciał. Nie miał ochoty zagłębiać się w historie mężczyzny, którego nie znał.
Historię, która, choć niewątpliwie tragiczna, zapewne, nie różniła się niczym
od innych. Tak samo przykrych, lecz w ogólnym rozrachunku, nieprzynoszącym
światu nic nowego. Mimo to wiedział, że związek wymaga poświęceń i był pewien,
że właśnie takiego poświęcenia oczekiwałby od niego Luffy. Dlatego, zamiast
obrócić się na pięcie i wrócić do mieszkania, gdzie w lodówce czekało na niego
zimne piwo, powiedział po prostu
-
Tak.
Po
minie Nami mógł stwierdzić, że wolałaby by wybrał drugą opcję.
-
Dobra… Chodź. – Otworzyła drzwi jednocześnie przywdziewając na twarz szeroki uśmiech.
– Cześć Zoro!
Law
wszedł za nią, nie bardzo wiedząc jak się zachować. To mogło być dziwne
zwarzywszy na jego zawód, lecz w szpitalu zwykle mieli do czynienia ze śpiączką
farmakologiczną. A nawet, jeśli nie, to taką osobę odwiedzał z lekarskich pobudek.
Nigdy nie były to przyjacielskie pogaduszki, więc jak miałby czuć się swobodnie
przy takim człowieku?
Nami
nie miała jego oporów. Wciąż się uśmiechając odstawiła torebkę na komódkę
stojącą w rogu, wciskając ją pomiędzy kilka ustawionych w fantazyjny rząd
zdjęć, a sama usiadła na skraju wielskiego szpitalnego łóżka. Od razu też
chwyciła, leżącego na nim, mężczyznę za dłoń.
-
Cześć – powtórzyła. Tym razem ciszej. Jakby trochę niepewne. – Zoro… Jak się
masz?
Nie
doczekała się odpowiedzi, a mimo to odczekała chwilę, jakby mężczyzna
faktycznie mógł jej udzielić. Dopiero wtedy odezwała się ponownie.
-
Chciałabym ci kogoś przedstawić.
Law
wyczuł w jej głosie pewien rozkaz. Zamknął drzwi i samemu również zbliżył się
do łóżka. Po drodze zwrócił jeszcze uwagę na wystrój sali, która, choć nie
udało się z niej całkiem wypędzić lekarskiego ducha, wyglądała nawet
przytulnie. Niemal każdą wolną powierzchnie zajmowały zdjęcia zarówno z czasów przed, na których Roronoa stał, w pełni
sił otoczony przyjaciółmi, jak również po.
Na tych drugich widniała głównie postać owinięta szczelnie w kolorową
pościel. Oprócz tego wszędzie leżały też książki, maskotki, stosy płyt… Ktoś,
na siłę, starał się stworzyć z tego miejsca zwyczajny pokój.
- To
Trafalgar Law… Nowy chłopak Luffiego – zachichotała, lecz było to trochę
wymuszone.
- Cześć – przywitał się, bo wiedział, że
dokładnie tego od niego wymagano. Dopiero wtedy uważnie przyjrzał się
mężczyźnie. Choć, prawdę mówiąc, nie było na patrzeć. Standardowy mężczyzna w
standardowym łóżku szpitalnym… No może nie do końca. Ku zaskoczeniu Lawa, Zoro,
faktycznie miał zielone włosy. Do tej pory nie wierzył w to, będąc pewnym, że
mężczyzna je, najzwyczajniej w świecie, farbuje. Tutaj, w tej małej sali, nikt
by się nie przejmował takimi głupotami. A jednak włosy były zielone. I modnie
przystrzyżone. Sam Zoro zaś gładko ogolony, co nie bardzo pomagało w ogólnym
rozrachunku. Bo i tak pierwszym, co rzucało się w oczy (oczywiście poza kolorem
włosów), był niezdrowy, trochę szary odcień skóry. Zaraz potem człowiek zwracał
uwagę na cienie pod oczami i spękane wargi. Reszta ciała mężczyzny skryta była
pod kolorową kołdrą, jednak odbity na niej ślad dawał, jako takie pojęcie o
nienajlepszej kondycji śpiącego. Na pewno był wychudzony. Ale to mógł też
stwierdzić patrząc na trzymaną przez Nami dłoń. Praktycznie sama skóra i kości…
Chociaż… Na przedramieniu, niczym cień dawnej chwały, odbijały się pozostałości
całkiem pokaźnych mięśni.
-
Jak długo… - zapytał sam siebie. Z medycznego punktu widzenia zaintrygowało go,
ile czasu potrzeba, aby z postawnego mężczyzny, zostało… TO…
-
Dwa lata – odpowiedziała mu Nami, nawet na niego nie patrząc, a Law, dopiero
wtedy, uświadomił sobie, że powiedział to na głos. Nigdy wcześniej mu się to
nie zdarzyło, dlatego sama odpowiedź dotarła do niego po niemal minucie. I
zdziwiła prawie tak samo jak fakt gadania do siebie. Nie chodziło o samą
długość śpiączki. Wiedział, że takie przypadki potrafią ciągnąć się latami.
Bardziej uderzył go fakt, iż… oni nadal się nim opiekowali. Wciąż do niego
przychodzili. Ciągle o nim pamiętali. Cały czas stanowił część ich życia.
Przypomniał sobie wszystkie opowieści Luffy’ego. Ważną część.
Z
doświadczenia wiedział, że osobami, które najszybciej odpuszczają, gdy coś
zaczyna się jebać byli właśnie przyjaciele. Nie raz i nie dwa był świadkiem jak
tragiczny wypadek niszczył nie tylko człowieka, ale też, tak zwaną, przyjaźń do
grobowej deski. Potem odchodziła, często w akompaniamencie krzyków i łez, druga
połówka. I przy chorym pozostawała tylko rodzina. A i to nie zawsze. Więc
dlaczego tutaj? Czy faktycznie więź łącząca tych ludzi była tak silna?
-
Pewnie myślisz, że jesteśmy dziwni. – Jego rozważania przerwała Nami, która
wstała z łóżka i teraz poprawiała nieprzytomnemu mężczyźnie poduszkę. Zupełnie
jakby nie mogła znieść bezczynności. Choć, jeśli przychodziła tu regularnie,
powinna być do niej przyzwyczajona.
Nic
nie odpowiedział. Głupio mu było przyznać jej rację. Dlatego tylko słuchał. A
niezrażona Nami kontynuowała swój wywód.
- Że ciągle przy nim tkwimy… Wszyscy tutaj są
pod wrażaniem naszego uporu. – Ostatnie zdanie wypowiedziała jakby z pogardą. –
Że niby powinniśmy dać sobie spokój, bo… On i tak pewnie się już nie obudzi… -
Zagryzła wargę. – To znaczy ja wiem, że tak – wskazała ręką na łóżko – pewnie
będzie do samej jego śmierci. – Teraz wyraźnie było widać, że walczyła ze
łzami. – Ale prawda jest taka, że… poza nami Zoro nie ma nikogo. – Pogładziła
mężczyznę po policzku. – Znaczy ma ojca, ale on mieszka daleko… I w dodatku
pochował już córkę. Patrzenie na syna, w takim stanie, za każdym razem łamie mu
serce. Więc zostajemy my… Poza tym… Jesteśmy mu to winni. To nasza wina.
Nie
mógł powiedzieć, żeby go to nie zaintrygowało, jednak zaraz upomniał się w
duchu. Ludzie często biorą na siebie winę za coś, na co nie mieli wpływu.
Zwłaszcza, jeśli ich bliski ucierpi.
-
Wiem, co sobie myślisz – uśmiechnęła się smutno. – Ale to nie tak. My… To
naprawdę nasza wina. A nie żadne psychologiczne brednie.
Miał
na ten temat odmienne zdanie, ale zachował je dla siebie. Zamiast tego usiadł
na krześle i zwrócił się do kobiety
-
Opowiesz mi, co się stało?
I
tak miał poznać tę historię. Im szybciej tym lepiej.
Nami
westchnęła i ponownie przysiadła na łóżku odruchowo chwytając rękę Zoro i
zamykając ją w swoich szczupłych dłoniach. Lawowi przyszło do głowy, że ta
dwójka nie była sobie obojętna. A przynajmniej Roronoa nie był obojętny Nami.
-
Tak… - Zamyśliła się. – I tak, w końcu byś się dowiedział – stwierdziła już
drugi raz tego dnia, po czym zamilkła na dłuższą chwilę. – Pamiętasz lato, dwa
lata temu?
Zaskoczyła
go tym pytaniem. W odpowiedzi wzruszył ramionami, nigdy nie przywiązywał wagi
do pogody. Zwykle, po prostu, na nią narzekał.
-
Było wyjątkowo upalnie. – Nami zdawała się w ogóle nie rejestrować jego
odpowiedzi. – Wszyscy gotowaliśmy się w domach… Aż Luffy stwierdził, że
pojedziemy na plażę. Zawsze tak robił. Nigdy nie pytał. Po prostu rzucał pomysł
i czekał aż weźmiemy się za jego realizację. Wiesz coś o tym, prawda?
Law
pokiwał głową. Przywódczy charakter Mugiwary nie raz był przyczyną ich kłótni.
-
Mieliśmy, znaczy Usopp miał – poprawiła się – taki fajny samochód. Busa z, nie
wiedzieć dlaczego, wymalowaną na boku głową owcy. Wołaliśmy na niego Going Merry. Już nie pamiętam, które z
nas ba to wpadło. A może samochód miał już nazwę, gdy Usopp go dostał…
Nieważne. – Pokręciła głową. – Tak czy siak, pewnej soboty, gdy każde z nas
miało wolne, zapakowaliśmy się do tego busa, razem z całym naręczem jedzenia,
olejków do opalania, ręczników i dmuchanych zabawek – zachichotała. – Zoro
zapowiedział Luffy’emu, że ma prawo wejść do wody tylko, jeśli nałoży na siebie
dwa kółka i rękawki. Luffy nie potrafi pływać – wyjaśniła zupełnie jakby Law
był kompletnym idiotą, w ogóle nieznającym własnego chłopaka. – I ten idiota to
zrobił. – Tym razem roześmiała się głośno. – Musiałbyś to widzieć! Dwa wielkie
nadmuchiwane koła i rękawki z postaciami z anime. Ludzie pokazywali go sobie
palcami chichocząc przy tym. A on miał to gdzieś, bo Sanji postanowił rozpalić
grilla. A wiesz jak działa relacja Luffy – mięso.
-
Mięso nie jest w stanie przetrwać dłużej niż pięć minut.
Pokiwała
głową, choć Law nie miał pewności czy w ogóle zarejestrowała jego słowa. Nami
myślami była, bowiem daleko. W innych, szczęśliwszych czasach.
-
Wtedy byliśmy jeszcze szczęśliwi – powiedziała jakby na potwierdzenie jego
domysłów. A później…
- Przygoda! – Luffy wyskoczył a auta
drąc się jak opętany. Idziemy pływać! – Już chciał biec w kierunku wody, gdy
czyjeś silne ramie zatrzymało go w miejscu.
- A ty gdzie? – warknął Zoro gramoląc
się tuż za przyjacielem. Był zły, że to akurat jemu przypadło miejsce obok
Monkey’a. Luffy przez całą drogę albo się rozpychał zupełnie jakby
dziesięcioosobowy bus była dla niego za mały, albo opychał wygrzebanymi z
bagaży chipsami, krusząc przy tym wszędzie. Głównie jednak na spodnie Roronoy.
- Jak to gdzie? – Luffy spojrzał na
przyjaciele jakby nagle zwątpił w jego inteligencję. – Na plażę. – I dla
potwierdzenia własnych słów, na wypadek gdyby Zoro nie zrozumiał, pokazał
szeroki pas piasku, tuż przed nimi.
- O nie! – W oku Roronoy pojawił się zły
błysk. – Jeśli myślisz, że sami będziemy to taszczyć…
- To się mylisz. – Do dyskusji włączyła
się Nami. – Tam – wskazała bagażnik – są rzeczy, które macie nam przynieść.
Dopiero wtedy możecie iść się pobawić.
- Nam? – Na czole Zoro pojawiła się
pulsująca nerwowo żyłka.
- No mi i Robin. – Dziewczyna
powiedziała to takim tonem jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. –
Będziemy się opalać o tam! – Pokazała kawałek plaży nieco na uboczu, z dala od
wszystkich rodzin z małymi dziećmi.
- Ty ruda wiedźmo… - wysyczał przez
zaciśnięte zęby Roronoa. – Naprawdę myślisz, że…
- Już się Robi Nami-swan!
Dalsza część wypowiedzi Roronoy utonęła
w entuzjastycznych krzykach Sanjiego, który, ku zdumieniu wszystkich, zdążył
już wydobyć z czeluści bagażnika dwa leżaki, nie naruszając przy tym delikatnej
konstrukcji, i by gotów ponieść je gdzie tylko kobieta zapragnie.
- A ty glonie… - Zwrócił się do Zoro. –
Jeszcze raz odezwiesz się w ten sposób do Nami-chan…
- To, co? – Zoro założył ręce na piersi
prowokując tym samym Sanjiego do bójki. To zawsze się tak zaczynało. I Nami
świetnie o tym wiedziała. A że odpoczynek na leżaku odpowiadał jej bardziej,
niż na, trzymanym pod pachą ręczniku, postanowiła zareagować.
- Jesteś taki kochany Sanji-kun! –
Zatrzepotała rzęsami. – Czy byłbyś tak miły i zaniósł nam…
Nie zdołała nawet dokończyć bo blondyn,
momentalnie zapominając o zwadzie z Roronoą, skłonił jej się nisko, co było
naprawdę nieprawdopodobne ze względu na wciąż trzymane w rękach leżaki.
- Twoje słowa są dla mnie rozkazem! –
krzyknął i pognał w kierunku plaży.
- Parszywy ero kuk! – prychnął Zoro.
Nami zmierzyła go wzrokiem.
- Wiesz, że by ci nie ubyło gdybyś, choć
raz, był taki miły jak Sanji-kun? – Złapała się pod boki.
- A tobie gdybyś, choć raz nie
zachowywała się jak apodyktyczna wiedźma?
Nami zmierzyła mężczyznę gniewnym
spojrzeniem, po czym prychnęła i ruszyła w stronę plaży gdzie już czekały dwa,
pięknie rozstawione, leżaki. Zaraz za nią, chichocząc cicho podążyła Robin.
Przy samochodzie pozostali Zoro, Luffy, Usopp, Chopper, Brook i Franky. Ten
ostatni kręcił z dezaprobatą głową.
- Przesadziłeś stary – mruknął
wyciągając stertę niewiadomego przeznaczenia klamotów i ruszając w stronę
plaży.
Zoro uniósł brwi w niemym pytaniu, ale
mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
- A temu, co? – spytał Usoppa, który
wycierał nieistniejący pyłek, z przedniej szyby wozu.
- No… - Głos mężczyzny drżał. – Ma
trochę racji.
- Hę?!
Do rozmowy włączył się Brook.
- Zoro-san… Trochę mi głupio, że muszę
tłumaczyć ci takie rzeczy, ale… Nami-san…
- Leci na ciebie! – krzyknął Usopp
jednocześnie omijając zdezorientowanego Roronoę, by zaraz przyspieszyć i pognać
w stronę przyjaciół, którzy pomału tworzyli obóz godny królów plaży.
Zoro był w takim szoku, że nie
zareagował nawet, kiedy Brook położył mu dłoń na ramieniu szepcąc
- Radziłbym ci się nad tym zastanowić…
Do rzeczywistości przywrócił go dopiero
Luffy, który próbował przemknąć się niepostrzeżenie za plecami Roronoy i
dołączyć do grupy obozujących przyjaciół.
- A ty, kurwa, dokąd?! – Znów złapał go
za kołnierz.
- Popływać! – stęknął Monkey zły, że
tylko on jeden nie umknął zielonowłosemu. Bo nawet Chopper, jakimś cudem,
prześlizgnął się obok kompanów i właśnie budował naprawdę imponujący zamek z
piasku.
- Przecież, do ciężkiej cholery, nie
umiesz! – Zoro był na skraju. Już pogodził się z myślą, że rozpakowanie auta
przypadki jemu, ale jeśli w międzyczasie będzie musiał wyciągać tego
niedorobionego debila z wody, to na miejscu trafi go szlag.
Jednak Luffy wcale nie wyglądał jakby
nieumiejętność pływania miałaby w jakikolwiek sposób przeszkodzić mu przed
wskoczeniem do morza. Czym jeszcze bardziej wkurwił przyjaciela.
- Zakładaj to! – Rzucił w Monkey’a
stertą nienadmuchanych gumowych zabawek. – I jeśli zobaczę, że choćby zbliżasz
się do wody bez którejś z tych rzeczy… - zawiesił głos. – Powiem Dadan, co
robiłeś z jej kotem!
Groźba okazała się skuteczna. Luffy pozbierał
rozrzucone zabawki i od razu zabrał się za ich dmuchanie. Nie zmienił jednak
wcześniejszych postanowień. Nie przejmując się ty, że coraz większe koło
zasłania mu widok ruszył w stronę przyjaciół. Zoro został sam. Z ciężkim sercem
spojrzał na, wciąż załadowanego, busa, po czym zaczął wyciągać z niego wszystko
po kolei i znosić to na plażę.
Gdy skończył impreza trwała w najlepsze
a Sanji zdążył nawet rozpalić grilla. Którego to Zoro własnoręcznie przytargał.
Podobnie zresztą jak węgiel i zapas kiełbasek. Zoro usiadł na piasku i
przyjrzał się rozbawionym przyjaciołom. Usopp i Franky budowali z piasku całe
osiedle. Chopper, ubezpieczony przez różowe dziecięce kółko, wraz z Luffym,
który faktycznie założył na siebie dwa koła i rękawki, taplali się w płytkiej
wodzie tuż przy brzegu. Brook stroił gitarę. Najwidoczniej szykował się na
wieczorny występ, jaki im obiecał. Sanji całą uwagę poświęcił gotowaniu, czasem
tylko zerkając na wyeksponowane kobiece kształty. Robił to jednak po kryjomu.
Najwidoczniej wcześniej jego obserwacje były zbyt natarczywe, bo lewy policzek
kucharza wciąż był dziwnie czerwony. Zoro uśmiechnął się do siebie. Nami
potrafiła przyłożyć. No właśnie Nami… Zerknął opalająca się nieopodal kobietę.
Czyżby faktycznie jej się podobał? A czy ona podobała się jemu? Czysto
fizycznie? Tak. Była ładna, zgrabna no i umiała ze swoich atutów korzystać,
podkreślając je subtelnie. Choćby ciut za małym strojem kąpielowym, który
odsłaniał więcej niż miał, zgodnie z wolą projektanta.
Zapatrzony dopiero po chwili poczuł jak
ktoś mu się przygląda. Zaciekawiony omiótł wzrokiem okolice i zobaczył,
wpatrzone w niego, błękitne oczy Robin. Kobieta chichotała cicho, zasłaniając
się książką i delikatnie wskazywała na Nami, jakby dając mu znaki, których
znaczenia nie potrafił pojąć. Zażenowany odwrócił wzrok. I zobaczył jedyną
rzecz, jaka mogła mu teraz pomóc. Turystyczną lodówkę, pełną zimnego piwa. Bez
zastanowienia wyjął jedną puszkę. A, po dłuższym namyśle, drugą.
- Hej.
Stanął nad Nami, ciekaw jak kobieta
zareaguje na jego obecność. Czy nadal była zła?
Rudowłosa zsunęła z oczu okulary
przeciwsłoneczne i znad oprawek rzuciła Roronorze nieprzychylne spojrzenie.
Chyba jednak była.
- Zasłaniasz mi słońce.
Już miał na końcu języka, jakąś kąśliwą
odpowiedź, ale w porę przypomniał sobie, że przyszedł tu naprawić atmosferę a
nie jeszcze ją pogorszyć. Dlatego, ku zdziwieniu Nami, przesunął się kawałek.
Po czym podał jej puszkę. Kobieta przyjęła podarek, co ucieszyło Zoro. Jednak
zdecydowanie mniej ucieszył go fakt, że ani na chwilę nie spuściła z niego
wzroku. Nie otworzyła też puszki. Był pewien, że alkohol wystarczy.
- Dobra – westchnął. – Niech ci będzie.
Przepraszam.
Dopiero wtedy Nami się uśmiechnęła i
otworzyła piwo.
- Przeprosiny przyjęte. – Upiła łyk. –
Dobre!
Zoro uśmiechnął się szeroko i usiadł na
piasku, obok leżaka Nami. Sam tez pociągnął tęgo z puszki i musiał przyznać
kobiecie rację. Piwo było wyjątkowo dobre. Do tego stopnia, że opuścił na
moment gardę a słowa, które jeszcze pół godziny temu wydawały mu się czystą
abstrakcją, nieszkodliwym wyobrażeniem, na zasadzie, „co by było gdyby”, same
wyszły z jego ust.
- Hej… Może… Miałabyś ochotę kiedyś…
gdzieś wyjść? Ze mną… - Dopiero, kiedy wypowiedział je na głos, zdał sobie
sprawę, jak bardzo źle to zabrzmiało. Żeby ukryć zażenowanie i nie musieć
patrzeć na Nami znów napił się piwa. A właściwie pił aż w puszce nic nie
zostało. W tym czasie Nami nie powiedziała ani słowa. Zoro czuł się jak kretyn.
- Dobra, rozumiem. – Zgniótł puszkę. –
Zjebałem. Zapomnij o tym. – Machnął ręka i wstał otrzepując spodnie. –
Zapomnij, że…
- Nie! – przerwała mu Nami. – To nie…
Ja…
- HEJ! LUDZIE!
Jej dalsze słowa utonęły we wrzaskach
Luffy’ego, któremu najwidoczniej znudziła się zabawa w wodzie i teraz szukał
nowej rozrywki. Uprzednio pochłaniając dziesięć upieczonych przez Sanjiego
kiełbasek, o czym świadczyły plamy na kąpielówkach.
- Czego, debilu? – Sanji odpalił
papierosa.
- Wynajmijmy łódkę i pobawmy się w
piratów!
-
Piratów? – Law uniósł brwi w wyrazie zdumienia.
-
Tak. – Nami pokiwała głową. – Nie mów, że nie zauważyłeś tej jego obsesji.
Tu
musiał przyznać jej rację. Faktycznie dało się dostrzec pewną słabość Monkey’a
do pirackiego rzemiosła, jednak nigdy by nie pomyślał, że dorosły facet
chciałby bawić się w ten sposób. Nami, widząc konsternację na jego twarzy,
zachichotała cicho.
-
Musisz się jeszcze wiele nauczyć – stwierdziła.
Nie
skomentował tego. Zresztą, gdyby wdał się teraz w dyskusję, cała historia
niepotrzebnie by się wydłużyła a on chciał mieć to już za sobą. Tym bardziej,
że domyślał się ciągu dalszego.
- I
co? – spytał, jakby ten dziwny przerywnik nigdy nie miał miejsca.
Nami
pogłaskała Zoro po policzku.
-
Chyba już wiesz – powiedziała a w jej oczach dojrzał łzy. – Wynajęliśmy łódkę,
właściwie to nawet mały jacht, i wypłynęliśmy w morze. A potem… Potem… - Głos
jej się załamał i rozpłakała się.
Law
nie wiedział jak powinien zareagować. Znaczy bywał już świadkiem podobnych
scen, ale wtedy wszystkie emocje były świeże a on mógł schować się za plecami
pielęgniarki, oddzielając się tym samym od ludzkiej tragedii. Teraz stanął z
nią twarzą w twarz i nie mógł powiedzieć, żeby był tym zachwycony. Wydobywając
wszystkie posiadane pokłady empatii podszedł do kobiety i położył jej dłoń na
ramieniu. Dopiero wtedy poczuł, że Nami drży.
-
Wszystko w porządku? – spytał głupio, jednak nic innego nie przyszło mu do
głowy.
Odpowiedź
przyszła dopiero po dłuższej chwili, gdy Nami uspokoiła się na tyle, by móc
normalnie rozmawiać.
-
Tak. – Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wysmarkała nos. Bardzo niekobieco. – Po
prostu… Pierwszy raz opowiadam o tym komuś i… - Znów smarknęła. – Mam wrażenie
jakbym przeżywała to na nowo.
Trafalgar
pokiwał głową ze zrozumieniem. Takie rzeczy się zdarzały. Sam tak miał, gdy
wracał myślami do dzieciństwa. Jednak dziś to nie była jego spowiedź, tylko
Nami. Naraz zrozumiał, że kobieta przyprowadziła go tu, bo chciała mu o tym
powiedzieć. Nie, dlatego żeby on wiedział, ale dlatego, że był kimś obcym a ona
potrzebowała właśnie takiej rozmowy. Wykorzystała go. Jednak nie miał jej tego
za złe.
-
Rozumiem – mruknął. – Chcesz mówić dalej?
Pokiwała
głową i podjęła przerwaną opowieść.
- Luffy! Ty skończony imbecylu! Zakładaj
kamizelkę! – Wkurwiony Zoro rzucił w Monkey’a pomarańczowy przedmiot znaleziony
na pokładzie! – Ale już!
To, kiedy Luffy pozbył się zarówno kółek
jak i rękawków pozostawało tajemnicą dla wszystkich, poza samym
zainteresowanym. A on nie miał zamiaru dzielić się wiedzą.
- Ale ona jest niewygodna! – jęknął
chłopak odsuwając od siebie kamizelkę. – Poza tym piraci nie nosili żadnych…
- Piraci potrafili pływać debilu! –
Sanji kopnął kolegę w głową. – Jak raz zgadzam się z tym glonem! Zakładaj
kamizelkę! Ale już! – On i Zoro mogli się nie znosić, jednak przynajmniej jedna
rzecz ich łączyła. Dbanie o bezpieczeństwo Luffy’ego. Chociaż Roronoa bardziej
przejmował się rolą opiekuna, bo biegał teraz za chłopakiem, z kamizelką w
ręce, wyrzucając z siebie niewybredne przekleństwa. – Kretynie! Uspokój się! Ja
za tobą skakał nie będę!
Okazało się, że powiedział to w złym momencie
bo, ledwie skończył zdanie, a Luffy, roześmiany od ucha do ucha, wykrzykujący
coś o byciu królem piratów, poślizgnął się i wpadł do wody. Od razu zaczął iść
na dno i na nic zdało mu się rozpaczliwe machanie rękami. I tak nie potrafił
utrzymać się na powierzchni. Zgromadzeni na pokładzie przyjaciele zastygli w
bezruchu, jakby szok i strach pozbawił ich zdolności logicznego myślenia.
Pierwszy otrząsnął się Zoro. Nie oglądając się na pozostałych skoczył do wody i
do razu zanurkował w poszukiwaniu Luffy’ego. Reszta, do której powoli zaczynała
docierać groza sytuacji, patrzyła z przestrachem w wodę.
- Coś długo ich nie ma… - wyszeptał
Usopp.
- Może się utopili… -myślała głośno
Robin, czym ściągnęła na siebie gniew Nami.
- Nawet tak nie mów! – krzyknęła rudowłosa.
To przecież niemożliwe żeby tej dwójce cokolwiek się stało. Nie im… - Sanji-kun
może… - urwała, gdy woda wokół łódki zaczęła dziwnie falować i po chwili nad
powierzchnią pojawiła się zarówno zielona jak i czarna czupryna.
Zoro łykał chciwie powietrze zaś Luffy
kaszląc wyrzucał z siebie kolejne hausty wody. Wyglądało jednak na to, że poza
opiciem słoną wodą i najedzeniem strachu, sam chłopak nie doznał większych
uszczerbków na zdrowiu. Nami odetchnęła z ulgą, która wzrosła, gdy tylko Zoro
podpłynął do łódki i bezceremonialnie wrzucił, wciąż kaszlącego, Monkey’a na
pokład.
- Debil – mruknął i już sam miał się
wdrapać na jacht, gdy przez jego twarz przeszedł grymas bólu. Jednocześnie
puścił się drabinki, na moment ponownie niknąc w morskich odmętach.
- Zoro! – Nami wychyliła się za burtę
gotowa, w razie czego skoczyć. Zresztą nie tylko ona. Sanji zostawił
wracającego do rzeczywistości Luffy’ego pod opieką Usoppa i Brooka a sam już
szykował się do skoku. Lecz woda znów zafalowała i Zoro wynurzył się raz
jeszcze.
- Kurwa! – Kurczowo trzymał się
drabinki, jednak ani myślał po niej wchodzić.
- Ty pieprzony glonie! – Sanji wyglądał
jakby nie potrafił się zdecydować czy ma odczuwać ulgę, złość czy może strach.
– Coś ty sobie myślał?!
Roronoa wydawał się go nie słuchać.
- Skurcz – jęknął, jakby to tłumaczyło
wszystko. I poniekąd tak właśnie było.
Po twarzy Sanjiego przebiegł trudny do
odgadnięcia wyraz, gdy klęknął i wyciągnął ku Zoro dłoń.
- Złap mnie za rękę – powiedział bez tej
wyższości w głosie, która pojawiała się u niego za każdym razem, gdy mógł
pokazać swoją wyższość nad Zoro.
Roronoa też nie był skory do kłótni, tak
naturalnej w relacji tych dwojga. Zamiast zwyzywać blondyna posłusznie złapał
podaną rękę i pozwolił by przyjaciel wciągnął go na pokład. Znaczy pozwoliłby,
gdyby rzeczywistość nie sprzysięgła się przeciwko nim.
W ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważył,
ani też nie usłyszał, skutera wodnego przecinającego wodę niedaleko ich łódki.
Przynajmniej do momentu, gdy było już za późno. Po wszystkim, dowiedzieli się
od policji, że kierujący skuterem stracił nad nim kontrolę, dlatego, przy
pełnej prędkości, przywalił w bok ich jachtu, powodując jego kołysanie i
zwalające z nóg całą załogę. Łącznie z Sanjim, który upadł na bok, uderzając
głową o pokład i wypuszczając dłoń Zoro. Roronoa otworzył szeroko oczy i
momentalnie znalazł się pod wodą.
- Zoro! – Nami, która również zaliczyła
bliskie spotkanie z pokładem, poderwała się na kolana. – Zoro!
Jednak tym razem mężczyzna się nie
wynurzył
- Sanji! – Kobieta zwróciła się do
kucharza, który potrząsał głową chcąc pozbyć się narastającego łupania. – Zoro!
Rzeczywistość uderzyła go z całą mocą.
Poczuł to niczym silny cios w żołądek. Ignorując uporczywy ból czaszki i
zamieszanie, jakie powstałego wokół niego, skoczył do wody.
-
Nie wiem jak długo ich nie było… - Nami nadal pociągała nosem, lecz teraz jakby
trochę mniej.
-
Ale dla niego – Law wskazał na Zoro – i tak za długo.
Kiwnęła
głową.
-
Resztę już sam możesz sobie dopowiedzieć, prawda?
Faktycznie
mógł. Niedotlenienie, nieodwracalne zmiany w mózgu… Nawet, jeśli Roronoa
kiedykolwiek miałby się obudzić, pozostawało ryzyko, że będzie zwyczajnym
warzywkiem.
Większym
wyzwaniem niż wyobrażenie sobie karty choroby Zoro było, dla niego, zachowanie
się w tej chwili. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Jak to
wszystko skomentować. Dotarł do końca opowieści, lecz choć dotyczyła ona osób,
które znał, a nawet jednej, którą kochał, to… nie zrobiła na nim ona większego
wrażenia. Ot, kolejny splot nieszczęśliwych wypadków przyczynił się do
tragedii. Dla żadnego z lekarzy to nie było niczym nowym. Wbrew temu, co media
pokazywały światu, tragedie rzadko mają coś wspólnego z ludzką głupotą czy
świadomym działaniem. Zwykle jest to właśnie przypadek. Zwyczajny ludzki pech.
Milczenie
przeciągało się do niezdrowych rozmiarów, dlatego postanowił je przełamać.
Choćby najgłupszych frazesem, jednym z tych, które tak często słyszał w
szpitalu.
-
Musiało być wam ciężko. – To jakoś lepiej pasowało mu do sytuacji niż, jeszcze
bardziej oklepane, „przykro mi”, czy też „współczuję”.
Nami
uśmiechnęła się smutno.
-
Nadal jest. Chociaż… Teraz jakby mniej. Człowiek potrafi przyzwyczaić się do
wszystkiego – westchnęła. – Ale musisz coś zrozumieć. – Spojrzała lekarzowi w
oczy. – Ja wiem, że podobne historie słyszałeś już wielokrotnie, jednak tę… -
zawahała się. – Chciałabym żebyś potraktował poważnie. Ze względu na Luffy’ego.
Drgnął
zaskoczony. Kobieta nie zwróciła na to uwagi, konturując swój wywód.
-
To, co się stało… Niemal nas zniszczyło. Przez prawie pół roku unikaliśmy
siebie nawzajem, zamknięci we własnej rozpaczy i poczuciu winy. Bo wiesz… Gdyby
Luffy nie zaproponował tej wycieczki… Gdybyśmy się nie zgodzili… Gdyby nie
wynajęcie łódki… Gdyby Luffy założył tę cholerną kamizelkę… Gdyby Sanji
zareagował szybciej… Tych „gdyby” było całe mnóstwo. W końcu jakoś… No może się
nie pogodziliśmy, ale nauczyliśmy się z tym żyć. Każdy na swój sposób. Na
przykład Luffy…
-
Wmawia wszystkim, że na następnym spotkaniu Zoro, tak po prostu, się pojawi –
wszedł jej w słowo.
-
Dokładnie – zgodziła się. – Chociaż… Nie zdziwiłabym się gdyby on naprawdę w to
wierzył. Tym bardziej, że przychodzi tu i mówi Zoro o naszych planach. Gdzie
będziemy, kiedy i o której. Tak jakby faktycznie spodziewał się go zobaczyć.
- A
ja muszę to zrozumieć i zaakceptować – domyślił się Law.
-
Jeśli chcesz być z Luffy’m? – Przyjrzała mu się uważnie. – Tak – stwierdziła z
mocą. – Wydaje mi się, że ci na nim zależy. Tylko, dlatego cię tu
przyprowadziłam. Bo musisz wiedzieć.
Zastanowił
się przez chwilę. To miało sens i w jakiś sposób pozwoliło mu lepiej poznać
chłopaka.
-
Dziękuję.
Muzyka
dudniła tak głośno, że Lawa zaczynała boleć głowa. Miał ochotę podejść do
głośnika i jednym silnym kopnięciem posłać go w niebyt. Wiedział jednak, że tym
samym ściągnąłby na siebie gniew nie tylko Luffy’ego, ale także Usoppa, Brooka
i Franky’ego, którzy, z nieznanych mu powodów, udawali zespół heavy metalowy.
Chcąc uniknąć kłótni, wyrzutów i łez postanowił przecierpieć jeszcze tę piosenkę.
O ile piosenką można było to nazwać. Dla otępienia zmysłów sięgnął po kolejne
piwo.
Kiedy
kończył puszkę, jazgot w końcu ucichł. Rozkoszując się błogą ciszą, no na tyle
błogą, na ile pozwalało na to zgromadzone towarzystwo, ale nadal wolną od
odgłosów, jakie wydają widelce po spotkaniu z blachą falistą, przymknął oczy.
Niestety dość szybko musiał je otworzyć, bo ktoś władowywał mu się na kolana.
Tym kimś był oczywiście Luffy! Cały zaczerwieniony i spocony od wcześniejszych
wygibasów. Mokre kosmyki lepiły mu się do czoła, a Law uznał, że nawet teraz
jego facet wyglądał pociągająco.
- I
jak ci się podobało? – spytał Monkey.
- W
ogóle – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Tak się wydzieraliście, że ktoś mógł
nas posądzić o znęcanie się nad zwierzętami.
Luffy
naburmuszył się.
-
Jesteś okropny! – Jednak wbrew swoim słowom i minie, pocałował Trafalgara w
policzek. – Ale i tak cie kocham. Shishishishi.
Law
przewrócił oczami. Za żadne skarby nie da się wciągnąć w jakieś słowne
romantyczne przepychanki.
- To
dobrze – mruknął tylko.
Niepocieszony Luffy wydął usta i sięgnął po
piwo. Naraz coś mu się przypomniało i zamarł z puszką w ręce.
-
Law… - Zaczął obracać piwo w dłoniach. – Jeśli chodzi o Zoro…
Trafalgar
dopiero teraz zobaczył smutek rodzący się w czarnych oczach Monkey’a, gdy ten
wspominał przyjaciela. Jeszcze niedawno miał zamiar się z nim na ten temat
rozmówić, jednak widząc ów ból, zmienił zdanie. Kiedy Luffy będzie gotów sam mu
powie.
-
Wiem. – Potarmosił czarne włosy. – Dzisiaj nie mógł, ale następnym razem już na
pewno będzie.
Twarz
Luffy’ego rozjaśniła się w uśmiechu.
-
Dokładnie! Shishishishi!
Ja się stęskniłam cieszę się, że wróciłaś. Niesamowita, smutna historia...biedny Zorcio....czekam na następny wpis :*
OdpowiedzUsuń