KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ XV
"Kaczka"
-
Nie.
Poczuł,
jak na moment zamarło mu serce, a cały świat skurczył się do tej niewielkiej
sali szpitalnej. Jedynymi żyjącymi ludźmi byli on i Zoro… Jego miłość. I
jednocześnie mężczyzna, który go nie chciał. Nawet w najgorszych snach nie
przewidział takiego scenariusza. To bolało. Bardzo.
- D…
dd… Dlaczego? – wyjąkał. – Dlaczego, Zoro?! Przecież powiedziałeś, że… - Miał
ochotę się rozpłakać. I tylko duma powstrzymywała go przed tym. Nie wiedział
jednak, jak długo. – Że… że… mnie…
-
Tak, Sanji. – Zoro mu przerwał. – Kocham cię. – Pomimo tych słów, jego głos był
wyprany z wszelkich emocji. – Dlatego nie chcę z tobą być.
Teraz
już naprawdę nie wiedział, co myśleć. Taka logika była dla niego całkiem
niezrozumiała.
-
Jak to?
-
Nie chcę być narzędziem, dzięki któremu zrozumiesz i przekonasz się, że twoje
skłonności nie są niczym złym. Że świat wcale nie zlinczuje cię za bycie z
innym mężczyzną. Nie chcę być tym, który ci to pokaże i tym, który, gdy nie
będzie już potrzebny, zostanie po prostu wywalony z twojego życia. A ty sobie
spokojnie wrócisz do swojej pierwszej miłości. Sanji… Za bardzo cię kocham,
żeby cię dostać a potem stracić. Dlatego wolę w ogóle nie zaczynać.
Patrzył
na Zoro szeroko otwartymi oczami, niewiele rozumiejąc z wyznania Roronoy. Zoro
go kochał! Przyznał się do tego! A mimo to… nie chciał z nim być. Powoli
rozpacz zmieniała się w gniew. A gniew we wściekłość.
- O
czym ty pieprzysz?! Glonie! Niby do kogo miałbym zwiać, kiedy to właśnie ty…
- Do
Gina.
Umilkł.
Teraz już w ogóle nic nie rozumiał. Gin był starą sprawą. Zaledwie epizodem,
który, co prawda, zapoczątkował całą tę lawinę zdarzeń, ale teraz nie miał
żadnego znaczenia. Został z tyłu, podczas gdy on podążał do przodu.
-
Zoro, kurwa! Może mi to łaskawie wyjaśnisz?! Co ci się zalęgło pod tą
zapleśniałą czupryną? Walnęli cię wtedy w głowę, czy jak?
Tymczasem
Zoro znów się położył i zamknął oko.
Wyglądał na zmęczonego i Sanji przez chwilę miał wyrzuty sumienia,
związane z traktowaniem zielonowłosego. Jednak przeszło mu, gdy tylko
przypomniał sobie, kto zaczął całą tę beznadziejną dyskusję.
- Co
mam wyjaśniać? – Zoro westchnął. Słowa, które niedawno wypowiedział, należały
do najtrudniejszych w jego życiu. Ale musiał to zrobić. Nie chciał znów
cierpieć. Znów przechodzić przez to samo. Zwłaszcza, że Sanji… był kimś
wyjątkowym. Kimś, kogo strata bolałaby jak jeszcze nic do tej pory. Nie
wyobrażał sobie, by mógł budzić się przy nim codziennie, razem jeść, chodzić na
spacery, a potem, po prostu, to wszystko utracić. – Nieważne, co teraz mówisz,
w końcu i tak wrócisz do tego Gina. Przecież to w nim zakochałeś się, jako
pierwszym.
- A
co to ma do rzeczy?! Gin to już przeszłość! Nic do niego nie czuję!
-
Tak ci się tylko wydaje. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale twój głos się
zmienia, kiedy o nim mówisz, oczy ci błyszczą… Sanji… Wciąż coś do niego
czujesz. I w końcu temu ulegniesz. Kiedy tylko, na dobre, pogodzisz się ze
swoimi skłonnościami. – Dlaczego on ciągle tu był? Dlaczego po prostu nie
obrócił się na pięcie i nie wyszedł?! Nawet przebywanie z Sanjim w jednym
pomieszczeniu bolało. Bo miał świadomość, że chociaż Black był tak blisko… Nie
było dla nich wspólnej przyszłości. Nawet jako przyjaciele.
Najpierw
chciał wybuchnąć i zwyzywać Zoro od najgorszych. Bo jak to?! Glon rościł sobie
prawo do decydowania, kogo on sam kochał?! Oraz o jego przyszłych decyzjach?!
Ale, im dłużej patrzył na Roronoę, tym bardziej wszystko rozumiał. Ktoś już
skrzywdził Zoro w ten sposób. I teraz się bał, że on, że Sanji, zrobi to
ponownie.
-
Zoro…
Nim
zdążył dodać cokolwiek, drzwi do sali się otworzyły i stanął w nich lekarz. A
przynajmniej Sanjiemu wydawało się, że był to lekarz. Świadczył o tym biały
kitel i stetoskop, przewieszony przez szyję. Jednak nigdy wcześniej nie widział
lekarza, którego dłonie oraz przedramiona pokryte byłyby fantazyjnymi
tatuażami. Wydawało mu się nawet, że litery, wytatuowane na palcach mężczyzny,
tworzą słowo DEATH. Momentalnie poczuł
do niego niechęć.
-
Proszę wyjść z sali. – Pomimo słowa „proszę”, jasnym było, że właśnie padł
rozkaz.
Sanji
wstał z taboretu.
-
Czy coś…
-
Obchód. – Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał.
Nie
mógł powiedzieć, żeby go to uspokoiło, ale posłusznie wyszedł z sali. W
drzwiach jeszcze raz spojrzał na Zoro, lecz mężczyzna wciąż miał zamknięte oko.
Westchnął. Spodziewał się, że nie będzie łatwo, ale żeby aż tak?
W
domu chodził od ściany do ściany, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W głowie
wciąż pobrzmiewały mu słowa Zoro. I to nie tylko te, dotyczące odmowy. Coraz
częściej słyszał te, wmawiające mu, że dalej kochał Gina. Było to do tego
stopnia irytujące i natarczywe, że w końcu zaczął się zastanawiać, czy
zielonowłosy nie miał aby racji. Bo skoro wciąż o nim pamiętał, to może
faktycznie… Ale nie! Przecież jego serce biło mocnej tylko na myśl o Zoro!
-
Kurwa! – Kopnął Bogu ducha winne krzesło. Mebel z donośnym hukiem upadł na
podłogę. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – Miał mętlik w głowie. Niby wiedział, że to,
co mówił Zoro, było czystą głupotą. Bo, czy wytrzymałby tyle czasu z dala od
Gina, gdyby nadal coś do niego czuł? Przecież to właśnie Zoro stał się dla
niego kimś wyjątkowym i każda chwila bez tego zielonowłosego idioty okazywała
się katorgą. Jego myśli bez przerwy wracały do Glona. Podczas gdy, w przypadku
Gina, coś takiego nie miało miejsca. Może kiedyś… Jak jeszcze mieszkał w domu…
Ale nawet wtedy tęsknota nie była tak bolesna jak teraz.
Z
drugiej strony, ziarno niepewności zostało zasiane. I nie bardzo wiedział, co
powinien w takiej sytuacji zrobić. Żeby udowodnić i sobie i, co ważniejsze,
Zoro, że Gin był już tylko przeszłością. Przecież nie pojedzie…
- A
właściwie, czemu nie?
Podszedł
do komputera i szybko naskrobał krótkiego maila do wszystkich uczestniczek
kursu. Powiadomił w nim o odwołaniu następnych zajęć oraz przeprosił za kłopot.
Po czym… Zaczął się pakować.
Wysiadł
na tym samym przystanku, z którego kilka lat temu autobus zabrał go wprost do
Wielkiego Miasta. Okolica w ogóle się nie zmieniła. Nawet połamana ławkach
stała wciąż w tym samym miejscu. Nie wiedzieć czemu, jednocześnie go to
zdołowało oraz podniosło na duchu.
Chwilę
zbierał się w sobie, by w końcu ruszyć tak dobrze znaną mu trasą, wprost do
restauracji Baratie.
-
Mam nadzieję, że staruszek mnie nie zabije…
Myśl
o ojcu przez ostatnie dwa dni, kiedy to szykował swój wyjazd, spędzała mu sen z
powiek. Nie wiedział, czego miał się po tym człowieku spodziewać. Chociaż na
pewno nie serdecznego powitania. W takiej sytuacji pozostawały dwa wyjścia.
Albo dostanie kopa w twarz, albo… ojczulek całkiem go zignoruje.
-
Wolałbym jednak tego kopa.
Długo
też wahał się, czy wyjawić ojcu powód swojej ucieczki. W końcu uznał, że tak.
Inaczej próba wyjaśnienia czegokolwiek, spełzłaby na niczym.
Restauracja
też wyglądała tak samo. Nawet ta cholerna kaczka nad wejściem dumnie szczerzyła
dziób, jakby naigrywając się z niego.
-
Umrzyj – warknął. Od zawsze powtarzał ojcu, że to był głupi pomysł, brać sobie
za logo kaczkę, tym bardziej, że specjalizowali się w daniach z owoców morza. A
ten za każdym razem mu odpowiadał, że ta kaczka to na jego cześć. Że niby tak
bardzo przypominał kaczorka, że nie mógł sobie darować. Nieważne, ile miał lat,
za każdym razem wkurzało go to niemiłosiernie. Kiedyś nawet próbował ściągnąć
owy koszmar znad wejścia do restauracji. Oczywiście mu się nie udało. A
jedynym, co zyskał, był miesięczny szlaban i kilka siniaków nabitych przez
ojcowski but. Cóż… jego staruszek minął się ze wszystkimi możliwymi
poradnikami, sugerującymi, że przemoc wobec dzieci jest niewskazana. Ale.. może i nie do końca pochwalana przez
pedagogów i psychologów dziecięcy, to jednak była skuteczna. Nigdy więcej nie
próbował powtórzyć swojego wyczynu.
Zatopiony
we wspomnieniach, niemal dostał zawału, kiedy nieoczekiwanie ktoś uderzył go w
plecy.
-
Sanji! Kopę lat! Co cie przygnało z powrotem do tej dziury?!
Ten
głos rozpoznałby na końcu świata. Pełen niepokoju, wziął głęboki oddech i
odwrócił się powoli. Przed nim stał Gin. On, podobnie jak całe miasteczko, nic
się nie zmienił. Nadal był tym samym Ginem, który wywołał rewolucję w jego
sercu. I życiu.
Sanji
patrzył na przyjaciela, czekając na jakiś wybuch emocji ze swojej strony. Czuł
radość, to prawda, ale… nic poza tym. Nie było euforii, ucisku w dole brzucha,
serca boleśnie obijającego się o żebra, suchości w ustach… Nic, co by
świadczyło o zakochaniu. Tylko czysta, niczym nieskalana radość z ponownego
spotkania przyjaciela.
Kiedy
to sobie uświadomił, uśmiechnął się szeroko.
-
Gin! Cześć!
Padli
sobie w ramiona. Sanji z ulgą przyjął fakt, że nawet takie zbliżenie nie
obudziło starych uczuć.
-
Dobrze cię widzieć! – Kiedy odsunęli się od siebie, Sanji znów przyjrzał się
przyjacielowi. I dopiero teraz zobaczył, że Gin jednak się zmienił. – Przytyło
ci się.
Mężczyzna
tylko się roześmiał.
-
Nie ma co. Miłe powitanie. Ale trochę racji masz. – Poklepał się po dość
widocznym brzuchu. – Można powiedzieć, że tatusieję…
- To
znaczy?
- To
znaczy, że facet, który zostaje ojcem, nabiera ciałka tu i ówdzie… - Zaśmiał
się, widząc minę Sanjiego. – Co jest?
Wyglądasz, jakbyś zaraz miał dostać zawału.
Istotnie.
Sanji czuł, jak zaczyna brakować mu powietrza. Zarówno z szoku, jak i z… ulgi.
To on tu się głowi nad swoimi uczuciami, zastanawia, boi… A Gin, jak gdyby
nigdy nic, rozwiewa jego wszystkie wątpliwości, po prostu zostając tatą!
- Za
dużo rewelacji na raz. – Uśmiechnął się. Właściwie, dostał to, czego chciał.
Mógł wrócić do… Zoro. Mimo to… postanowił jeszcze zostać. Skoro obiecał sobie,
że porozmawia z ojcem na temat swojej orientacji, to tym razem nie stchórzy. –
Gratulacje.
-
Dzięki. – Gin wsadził rękę do kieszeni, wyraźnie czegoś szukając. – Dałbym ci
znać wcześniej, ale, no wiesz… Jakby to powiedzieć… Twój numer dziwnie nie
odpowiadał.
Ironia
była aż nadto wyraźna i Sanjiemu zrobiło się głupio. Faktycznie. Zmienił numer,
żeby nikt ze znajomych nie mógł się z nim skontaktować.
-
Wybacz… - Podrapał się po głowie.
-
Dobra. Było minęło. A teraz patrz! Prawda, że śliczna?!
Sanji
wziął podane mu przez Gina zdjęcie. Przedstawiało ono uśmiechniętego niemowlaka
w uroczej, różowej sukience z falbankami.
-
Śliczna – zgodził się. – Prawdziwa mała gwiazda. – Oddał zdjęcie. – A kto
został szczęśliwą mamusią?
-
Alvida.
O
mało nie zakrztusił się własną śliną. Pamiętał Alvidę. I nawet on, z całym
swoim szacunkiem do kobiet, nie zbliżyłby się do niej na odległość kija od
miotły! Była po prostu brzydka! I gruba! I miała paskudny charakter! I…
-
Jak? – Tylko tyle zdołał wykrztusić, mając gdzieś, czy obrazi tym kumpla, czy
nie.
Na szczęście,
Gin tylko się roześmiał.
-
Wiesz… Jak wyjechałeś, u nas zrobiła się moda na te dziwne programy urodowe.
Wszystkie laski gapiły się w telewizor jak urzeczone. Alvida też. No i
postanowiła wziąć się za siebie. Przeszła na jakąś owocową dietę, schudła
kilka… naście.. dziesiąt – dodał widząc minę Sanjiego – kilogramów… A potem
jakoś samo tak wyszło. Ale muszę ci powiedzieć, chłopie, że nie żałuję.
-
No, ja myślę. – Dalej nie potrafił sobie wyobrazić chudej Alvidy.
- A
ty? Masz kogoś?
Pomyślał
o Zoro i od razu zrobiło mu się cieplej na sercu.
-
Prawie. – Po minie Gina zorientował się, że nie zabrzmiało to dobrze. – Myślę,
że kiedy tylko wrócę do Tokio, wszystko się ułoży.
Gin
odetchnął z ulgą.
-
Oby! – Poklepał przyjaciela po ramieniu. – Słuchaj… Zostaniesz na trochę?
Sanji
potwierdził skinieniem głowy.
- To
super. Musimy wyjść na jakieś piwo.
-
Trzymam cię za słowo. – Naprawdę miał ochotę pogadać z Ginem tak… normalnie.
Bez ciągłego uważania na własne gesty czy słowa. A teraz czuł, że w końcu mógłby
to zrobić. Gin nie budził już w nim tych samych emocji, co kilka lat temu.
Teraz należały one, mocno zwielokrotnione, do Zoro.
- No
pewnie! To co? Do zobaczenia?
- Do
zobaczenia. – Pomachał przyjacielowi, po czym ruszył na spotkanie, którego
obawiał się jeszcze bardziej, niż tego przed chwilą.
Długo
wahał się, czy faktycznie powinien wejść do środka. W końcu, po daniu sobie
mentalnego plaskacza, z ciężkim sercem otworzył drzwi.
Początkowo
powitała go cisza, tak niezwykła dla restauracyjnej kuchni. Dopiero po dłuższej
chwili usłyszał tak dobrze znany sobie głos.
-
Patrzcie państwo! Syn marnotrawny powrócił.
-
Cześć, tato.
Przez
ostatnią godzinę starał się wyjaśnić ojcu, najpierw powód swojej ucieczki, a
później – powrotu. Było to o tyle trudne, że na każde jego słowo, Zeff reagował
jedynie niezrozumiałym pomrukiem. Który mógł oznaczać zarówno akceptację, jak i
rządzę mordu. Teraz nawet cieszył się, że zaraz po przywitaniu, ojciec wcisnął
mu w ręce fartuch i zagonił do roboty w kuchni. Przynajmniej mógł przełożyć tę
krępującą rozmowę w czasie. Co wcale nie oznaczało, że się do niej przygotował.
Miał
wrażenie, że gada głupoty, a ojciec traktuje cały jego monolog jak marudzenie
małego dziecka. Dlatego zakończył najszybciej jak mógł, czując, że więcej nie
zniesie.
- No
i tak to wygląda.
W
sumie, nie bardzo wiedział, jakiej reakcji się spodziewał, ale na pewno nie
takiej.
- No
i? – Zeff złożył ręce na piersi, wyczekująco wpatrując się w syna.
- To
znaczy?
- To
znaczy, że mógłbyś mi łaskawie powiedzieć, czego, w związku z tą swoją godziną
szczerości, ode mnie oczekujesz?
Tak
naprawdę, to nie wiedział.
-
Chyba tylko tego, że mnie nie zabijesz… - wymamrotał, zbity z tropu. Naprawdę
inaczej wyobrażał sobie tę rozmowę.
- O
to możesz być spokojny. – Zeff wstał, po czym podszedł do lodówki i wyjął z
niej piwo. Sanji cały czas szedł za nim, wzrok mając utkwiony w protezie jego
prawej nogi. Zawsze na ten widok czuł wyrzuty sumienia. W końcu, to przez niego
ojciec stał się kaleką. A teraz rozczarował go ponownie. – Nie mam zamiaru trafić do paki przez takiego
gówniarza jak ty – kontynuował, doskonale wiedząc, jakie myśli zaprzątały głowę
syna.
Nie
wiedzieć czemu, zabolały go te słowa.
-
Jak bardzo jesteś zły? – spytał, również sięgając po piwo. Zrobił to chyba tylko
dlatego, że musiał czymś zająć ręce.
-
Cholernie.
Poczuł
się dokładnie tak jak wtedy, gdy Zoro go odrzucił. Znów miał wrażenie, że cały
świat wali mu się na głowę a on może tylko stać i patrzeć, czekając aż
największy odłamek pozbawi go życia.
-
Wychodzi na to, że poniosłem wychowawczą porażkę.
Tym
razem się wkurzył. Ostatnio nie należał do osób stabilnych emocjonalnie i dość
łatwo przechodził od jednej skrajności do drugiej. Podejrzewał, że to przez ten
cały stres.
-
Wiesz, że te… skłonności – nadal nie potrafił nazwać tego inaczej – nie są
kwestią wychowania.
-
Zamknij się, gówniarzu! – Zeff uderzył pięścią w stół, mierząc Sanjiego
wściekłym spojrzeniem. – I daj mi dokończyć! – Wziął łyk z butelki. – Wcale nie
mówię o twoim pociągu do facetów. Naprawdę nie mam zamiaru ingerować w twoje
sprawy łóżkowe, za duży na to jesteś. I jeśli tylko nikogo tym nie krzywdzisz,
to nie mój interes. Oczywiście wolałbym, żebyś sobie znalazł jakąś fajną
dziewczynę i spłodził syna, który przejmie restauracje, kiedy ja już dawno będę
gryzł piach. Ale mówi się trudno – westchnął. –
Bardziej wkurwia mnie to, że uciekłeś, jak smarkacz, kiedy tylko
sytuacja przestała być dla ciebie komfortowa! – Znów podniósł głos. – Myślałem, że wychowałem cię na faceta
radzącego sobie z problemami, wychodzącego im naprzeciw. A nie uciekającego
przy pierwszej komplikacji. I tylko tym mnie rozczarowałeś, Sanji. Możesz być
gejem, bi, a nawet tancerzem baletowym! Bylebyś nie chował głowy w piasek,
kiedy życie postanowi cię po niej pogłaskać.
-
Raczej w nią jebnąć – mruknął, ale widząc minę ojca, zrozumiał, że
niepotrzebnie się odzywał.
-
Nawet, jeśli tak, to powinieneś taki cios przyjąć, stojąc dumnie wyprostowanym!
A potem oddać!
-
Myślisz, że nie chciałbym?! – Nie zamierzał stać bezczynnie, kiedy ojciec go
opieprzał. Nie, kiedy tamten przyznał się, że jego orientacja mu nie
przeszkadza. – Może i bym to zaakceptował, ale co z restauracją?!
- A
co ma niby być?! – Zeff uśmiechnął się pod wąsem. – Naprawdę sądzisz, że
kogokolwiek interesowałoby, z kim sypiasz, jeśli tylko robiłbyś dobre
jedzenie?! Za kogo ty się masz?! Klientów kucharz obchodzi w takim stopniu, w
jakim przykłada się do przygotowywania ich zamówień. Jeśli przekonasz do siebie
ludzi swoim jedzeniem, nikt ci nie będzie wyjmował trupów z szafy. Sanji… -
Jego głos zmiękł. – Restauracja jest w stanie obronić się sama. Nie musisz dla
niej rezygnować ze szczęścia.
W
trakcie całego monologu ojca, patrzył tępo na swoje kapcie, bojąc się podnieść
wzrok. Prawda, którą Zeff mu wykrzyczał, bolała. Faktycznie. Ubzdurał sobie, że
dla klientów jest kimś więcej niż tylko kucharzem. Że będą patrzeć na jego
dania, restaurację, przez pryzmat tego, co on robił w wolnym czasie. Teraz miał
ochotę zapaść się pod ziemię. Jego ego za bardzo sobie pofolgowało. Po
uświadomieniu sobie tego, nie bardzo wiedział, co ma zrobić.
Dopiero
po ostatnich słowach Zeffa, odważył się na niego spojrzeć.
-
Wiesz… - Mężczyzna uśmiechnął się. – Na miejscu tego całego Zoro, kopnąłbym cię
w dupę tak, że przypomniałbyś sobie dzień swoich narodzin, ale mam wrażenie, że
on nie z tych.
-
Hę?
-
Nie hęhaj mi tu! On ma do ciebie słabość. I ty też to wiesz! Inaczej nie
przejechałbyś tu, żeby próbować ratować ten wasz poryty związek.
- Co?! Nie słuchałeś, co ci mówiłem?! On mnie…
-
Wychowałem debila! – Zeff wzniósł oczy ku niebu. – Za co?! Za jakie grzechy
pokarało mnie takim potomkiem?!
-
Już ty wiesz, za jakie…
-
Nie pyskuj! Słuchaj! Przestań zachowywać się jak skrzywdzona nastolatka, którą
rzucił chłopak! Przejrzyj na oczy! On cię chce, a ty chcesz jego! Więc pakuj
dupę w troki i wracaj do tego swojego miasta, żebyście mogli to sobie raz a
porządnie wyjaśnić! Sprawę z Ginem rozwiązałeś, tak?
Pokiwał
głową.
- To
dobrze. Czyli, jeśli znowu czegoś nie zjebiecie, to w końcu zostanie parą. A
wtedy możesz go tu zaprosić. Chętnie poznam twojego chłopaka. – Uśmiech, który
zagościł na twarzy Zeffa, gdy ten wypowiadał to zdanie, jasno świadczył, że owo
poznanie może być jednostronną przyjemnością.
- Ty
tak na serio?
- A
niby czemu miałbym żartować?
Myślał,
że po rewelacjach z Alvidą, nic go nie zdziwi. Teraz okazało się, w jak wielkim
błędzie był. Ojciec po raz kolejny pokazał mu, jak mało wiedział o świecie.
-
Dzięki, tato…
-
Przepraszam, że zaburzam twój mir domowy i odciągam cię od rodziny…
-
Nie ma sprawy. – Gin uśmiechnął się, sięgając po kufel. – Zwłaszcza, że to ty
stawiasz. Musi ci się powodzić.
Żeby
nie odpowiadać, Sanji też chwycił za piwo. Wolał, by mit jego sukcesu nie
został tak szybko obalony.
- Szkoda
tylko, że już nas opuszczasz. – Mylnie interpretując milczenie przyjaciela, Gin
zmienił temat. – Myślałem, że dłużej tu zabawisz. Już nawet przeforsowywałem
pomysł zaproszenia cię na obiad. I sprzedania ci małej na kilka godzin, co byś
mógł zostać jej pełnoprawnym wujkiem. – Puścił Sanjiemu oczko.
Ten
nie mógł się nie roześmiać.
-
Tym bardziej żałuję… Obiecuję następnym razem się bardziej postarać. Teraz
naprawdę nie dam rady zostać dłużej. – Ani słowem nie wspomniał o fakcie, że
ojciec zabronił mu nawet rozpakować walizki i, pod groźbą wydziedziczenia,
rozkazał natychmiastowy powrót do Tokio. Jedyne, co udało mu się ubłagać, to
jedna noc w rodzinnym domu. Dzięki czemu wieczór mógł poświęcić na spotkanie z
Ginem. – Myślałem, że dłużej mi zejdzie na… załatwianiu różnych spraw, ale…
poszło dość sprawnie. W dodatku, w Tokio czekają na mnie obowiązki…
- I
pewna miła dziewczyna, czyż nie? – Gin kończył już drugie piwo, więc takie
uwagi z łatwością opuszczały jego usta.
A
Sanji nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo Zoro nijak miał się do obu określeń.
Nie był ani dziewczyną, ani, tym bardziej, nie był miły.
-
Powiedzmy – wybrnął w końcu.
-
Hej! Następnym razem przywieź ją ze sobą!
-
Pewnie nie będę miał wyboru. Ojciec domaga się tego samego…
-
Widzisz?! Wielkie umysły myślą podobnie!
Na
to też nie miał odpowiedzi, dlatego wziął kolejny łyk piwa. Trochę zaczynał
żałować tego zaproszenia. Ale… chciał mieć pewność. Pewność, że Gin już go nie
pociąga. W żadem możliwy sposób. I im dłużej z nim siedział, tym bardziej się o
tym przekonywał. Nie chodziło o to, że sam Gin się zmienił Wciąż był tym samym
szczerym facetem, co wcześniej. Nie. To zmiana nastąpiła w nim. Teraz wszystko,
co kiedyś podobało mu się w przyjacielu, zestawiał z tym, co pociągało go u
Zoro. Uśmiech, zapach, ton głosu… Na każdym polu Roronoa wygrywał. Teraz tylko
musiał o tym przekonać samego zainteresowanego.
Z
autobusu wyszedł półprzytomny. Ostatniej nocy mało spał. Z Ginem skończyli
popijawę niemal nad razem, a już o ósmej, ojciec, bez ceregieli, kazał mu
wstawać z łóżka i „spierdalać z powrotem do tego zakichanego Tokio”. Choćby
nawet chciał się kłócić, to i tak nie miał na to siły. Ani czasu. Do odjazdu
autobusu zostało mu pół godziny.
Teraz
stał na dworcu i jedyne, o czym myślał, to łóżko i butelka zimnej wody.
Wiedział, że spełnienie tych marzeń było wyjątkowo proste. Wystarczyło zawołać
taksówkę. A mimo to, stał i gapił się w przestrzeń. Bo jakaś część niego nie
chciała wracać do domu. Ciągnęła go gdzie indziej. W zupełnie odwrotnym
kierunku.
Kiedy
uznał, że nie da rady dłużej ignorować tej cząstki siebie, zawołał wreszcie
taksówkę. Wsiadając, rzucił nazwę ulicy. Szybko, tak by nie mieć czasu się
rozmyślić.
Wysiadł
pod budynkiem szpitala, pewny, że zaraz zrobi najgłupszą, albo najlepszą, rzecz
w swoim życiu.
Z
duszą na ramieniu, ruszył schodami wprost do sali, w której leżał Zoro. Miał
nadzieję, że nikogo u zielonowłosego akurat nie było. Naprawdę nie był w
nastroju do czekania na odpowiedni moment. Szczęście mu sprzyjało. Zoro był
sam. Siedział na łóżku i gapił się w ścianę, z miną człowieka zanudzonego
niemal na śmierć. W sumie mu się nie dziwił. Liczba rzeczy, jakie można robić w
szpitalu, nie była zbyt długa.
- Cześć.
– Cicho zamknął drzwi, żałując, że nie może przekręcić za sobą klucza.
Zoro
drgnął i obrzucił go niepewnym spojrzeniem.
-
Sanji? Co…
-
Chciałem ci o czymś powiedzieć… - Sięgnął do kieszeni po komórkę. Znów mówił
szybko, tak, by Zoro mu nie przerwał. – To jest Gin. – Pokazał mu zdjęcie. – A
to jest jego narzeczona! A to ich mała, urocza córeczka! Więc, jak sam widzisz,
nie ma chuja we wsi, żebyśmy kiedykolwiek byli razem! Nie da rady! – Dla
lepszego efektu, pokręcił szybko głową w taki sposób, że jego blond włosy
rozpierzchły się na wszystkie strony świata. – Poza tym… Zoro… - Zbliżył się do
łóżka Roronoy. Nie widząc na twarzy mężczyzny jakiejś szczególnej niechęci,
usiadł na brzegu. Chwilę milczał, pewien, że zaraz dostanie nakaz
natychmiastowej eksmisji. Kiedy nic takiego się nie wydarzyło, a Zoro dalej po
prostu patrzył, znów zaczął mówić. – Zoro… Ja… Rozmawiałem z Ginem. Siedziałem
tuż obok niego. Miałem go dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tak, jak teraz
ciebie. I wiesz co? – Roześmiał się cicho. – Cały czas myślałem o tobie. Co
robisz? Czy o mnie myślisz? Jak się czujesz? Chciałem, żebyś to ty był na
miejscu Gina… Zoro, ja… - Nachylił się tak, że teraz stykali się czołami. –
Obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Już nie… Proszę… Spróbujmy. – Poczuł jak w gardle
rośnie mu gula wielkości piłki futbolowej. Wiedział, że jeśli teraz Zoro
odmówi, to będzie koniec. – Zresztą, nie masz wyboru. – Roześmiał się, usiłując
choć trochę odjąć dramatyczności, odgrywającej się właśnie scenie. – Mój ojciec
zapowiedział, że chce cię poznać. I, dla twojego własnego dobra, radziłbym ci
spełnić tę zachciankę… - Wtulił się w Roronoę, przestraszony jego całkowitym
brakiem reakcji. – Zoro… Tak bardzo cię kocham.
Poczuł,
jak Zoro drży. Przestraszony, chciał się odsunąć od mężczyzny, ale wtedy silne
ramiona oplotły go w pasie i przycisnęły do szerokiej klatki piersiowej. Czując
szybkie bicie serca oraz gorący oddech, muskający jego szyję, zrozumiał, że
właśnie znalazł swoje miejsce na ziemi.