Ale, ale! W związku ze zbliżającym się końcem Poświęcenia przygotowałam ankietę dotyczącą kolejnego opowiadania (może to mnie trochę zmotywuje i da kopa potrzebnego do większego zaangażowania w pisanie... Taaaa... Tak se wmawiam). Jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam do głosowania. I tak wiem, jestem monotematyczna. I mi z tym dobrze :P.
Więcej nei marudzę.
Przepraszam za błędy.
POŚWIĘCENIE
Rozdział 7.
Sanji
TRZASK!
Odgłos łamanej kości i podążający za
nim, nieludzki wręcz, wrzask.
Zatkał uszy dłońmi chcąc odrodzić się od
tych dźwięków, nie słyszeć ich. Zapomnieć, co jest ich źródłem.
Ale nie było mu to dane. Czyjeś silne
dłonie złapały go za nadgarstki i brutalnie wykręciły mu ręce, krzyżując je na
plecach.
-Podnieś głowę. – Usłyszał.
Nie posłuchał.
-Podnieś głowę. – Tym razem głos
zabrzmiał ostrzej.
I tym razem zignorował rozkaz. Nie z
buty czy złośliwości. Po prostu… nie mógł tego zrobić. Nie był w stanie
spojrzeć na scenę przed sobą.
-Powiedziałem. – Uścisk na nadgarstkach
zelżał – Podnieś. Głowę.
Szarpnięto go za włosy. Nie na tyle
mocno, żeby je wyrwać, lecz wystarczająco, by wreszcie zamiast podłogi miał
przed oczami scenę, której oglądać nie chciał. Poczuł jak łzy spływają mu po
policzkach. Chociaż tak bardzo starał się je powstrzymać, w końcu go pokonały.
-Zoro… - wyszeptał wiedząc, że szermierz
go nie słyszy. Czarne oczy zasnute były mgłą. Mężczyzna pogrążył się w bólu.
Wrzasnął. Świat zalał się czerwienią. A
w jego uszach wciąż odbijało się echem chrupniecie łamanej kości. Wszystko
dookoła wirowało. Chwilami zapominał gdzie jest i co się dzieje. Żeby odnaleźć
się w rzeczywistości spróbował skupić myśli na jednej rzeczy. Jedynej, która
miała teraz znaczenie.
TRZY…
Ta cyfra pozwoliła mu wrócić do celi.
TRZY.
Dzięki niej przypomniał sobie wszystko. Nawet,
jeśli nie chciał.
TRZY.
Kapitan złamał mu trzy palce. Mały.
Serdeczny. Środkowy. Pozostał jeszcze wskazujący i kciuk. Dwa palce. Albo
siedem, jeśli Marynarz postanowi pozbawić go obu dłoni. Dwa lub siedem.
Po
raz pierwszy od dawna obudził się… Najedzony! Tak naprawdę najedzony. W dodatku
ciało bolało go jakby mniej. Przez dłuższą chwilę nie otwierał oczu,
zastanawiając się czy to, aby nie sen. Który w każdej chwili może prysnąć i
znów powróci to uporczywe ssanie w żołądku a ciało na nowo stanie się
siedliskiem nieznośnego bólu.
Lecz
mijały minuty a stan dobrobytu się utrzymywał. Niepewnie, wciąż mając zamknięte
oczy, zacisnął pięści. To nie mógł być sen, bo wyraźnie czuł ruch zdrętwiałych
mięśni i drobne kamyczki, jakie wbiły mu się w skórę. Uchylił powieki.
Pierwszym, co zobaczył była zaniepokojona twarz Nami.
-Jak
się czujesz? – spytała cicho.
Wtedy
sobie przypomniał. Wczoraj… To ona się nim opiekowała. Opatrzyła, dała jeść.
Mimowolnie się uśmiechnął wspominając jej drobną dłoń na swoich włosach. Nie
dostał tak miłego gestu od… bardzo dawna. Stracił już poczucie czasu i nie
wiedział jak długo siedzieli w więzieniu.
Przez
chwilę zastanawiał się, czy nie powinien aby czuć wstydu w związku z
wczorajszym dniem. Tym jak się zachował, jak skamlał o jedzenie i… narkotyk.
Nie potrafił jednak wywołać w sobie tego uczucia. Bojąc się, co mogłoby to
oznaczać, szybko odegnał o siebie te myśli. Skupił się na tym, co tu i teraz.
-Zoro?
-Dobrze.
– Nie kłamał. – Dzięki tobie. Dziękuję.
Spłonęła
rumieńcem i uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
-To
zasługa Choppera. Ja tylko wykonywałam jego polecenia.
-I
tak dziękuję. – Dźwignął się do siadu. – Tobie też Chopper – zwrócił się do
renifera, który przysłuchiwał się rozmowie. Zwierzak niespokojnie poruszył
noskiem i przez chwilę Zoro miał nadzieję, że wykona ten swój dziwny taniec i
zacznie mówić o fałszywej skromności.
Nic
takiego się jednak nie stało. Lekarz spuścił głowę.
-Nie
masz, za co. To i tak za mało – wychrypiał. – Powinienem…
-Zrobiłeś
naprawdę dużo. – Podpełz do ściany i oparł się o nią plecami. Nie ufał sobie na
tyle, by spróbować ustać na nogach. – Dzięki tobie, wam – poprawił się zaraz. –
Czuję się naprawdę dobrze. Dziękuję – powtórzył.
Zamknął
oczy rozkoszując się błogością, jaka go ogarnęła. W porównaniu do poprzednich
dni czuł się niemal jakby trafił do raju. I tylko jedna nieznośna myśl nie
pozwalała mu w pełni cieszyć się doznanym szczęściem. Uwierała niczym drzazga
wbita pod paznokieć. Kapitan wkrótce wróci i odbierze mu tą małą porcję
szczęścia. Znów będzie cierpiał za któregoś z przyjaciół. Sanjiego albo Usoppa.
Wiedział, że tak się stanie. Na drugi szczęśliwy rzut nie miał, co liczyć.
Śniadanie
znów składało się z kubka stęchłej wody. Niezaprzeczalny dowód na to, że dzień
dobroci minął.
Odstawił
naczynie w kąt. Na razie nie był spragniony, ale jutro może się to zmienić.
Zaczął
nerwowo wyłamywać sobie palce. Wkrótce pojawi się Kapitan. Wiedział o tym. I
sama myśl napawała go lękiem. Czuł zimny dreszcz strachu biegnący po
kręgosłupie, wdzierający się do głowy, serca, żołądka, zamrażający krew w
żyłach. Bał się. Panicznie. Chyba pierwszy raz odkąd trafili do więzienia
odczuwał to tak wyraźnie. Wcześniej… Na początku nie zdawał sobie sprawy z
szaleństwa i okrucieństwa Marynarza, a później był zbyt obolały, zniszczony
psychicznie, by strach zdołał przejąć nad nim kontrolę. A przynajmniej nie w
takim stopniu jak teraz. Bo dziś, najedzony z opatrzonymi ranami, kiedy w
żyłach wciąż krążyły środki przeciwbólowe, świetnie zdawał sobie sprawę, z
tego, co przyniesie przyszłość. Że ten stan, stanowiący dla większości istot
rozumnych, minimum potrzeb, dla niego zaś, maksimum tego, czego mógłby pragnąć,
wkrótce zostanie mu odebrany. I to w makabryczny sposób. Nie miał ku temu
żadnych wątpliwości.
Wtem usłyszał jakieś poruszenie w sąsiedniej
celi. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Sanjiego opartego o kraty, z twarzą
zwróconą ku niemu. Chciał prychnąć, rzucić jakimś zjadliwym komentarzem, tak
jak robił to na statku, ale nie mógł. Zamiast tego spytał po prostu:
-Co
tam?
Kucharz
wzruszył ramionami.
Przez
chwilę patrzyli się na siebie, aż w końcu Sanji postanowił przerwać tę ciszę
między nimi.
-Boisz
się? – zapytał wykonując gest jakby zapalał papierosa. Widać stare nawyki nie
chciały ustąpić.
Normalnie
by go wyśmiał. I jeszcze zwyzywał, lecz już od dawna nic nie było „normalne”.
-Tak.
Umilkli,
bo co można powiedzieć, po czymś takim?
Sanji
zacisnął zęby. Po cholerę się pytał?! Przecież to oczywiste! Chyba nadal miał
cichą nadzieję, że Zoro pozostał tym Zoro, którego poznał w Baratie. Nieustraszony. Nieokazujący
słabości. Zawsze skory do kłótni. Jednak teraz zrozumiał, że tamten człowiek…
Już nie istnieje. Kapitan go złamał. To głuche „tak”, przekonało go bardziej,
niż wcześniejsze błagania szermierza, jego jęki i płacz. To proste przyznanie
się do słabości, kiedy ciało miało się nieźle, najlepiej pokazywało, że kiedy
stąd wyjdą, jeśli w ogóle, nic już nie będzie takie samo. Nic nie „będzie
dobrze”.
Wszyscy
to usłyszeli. Zoro przyznający się do strachu. Momentalnie zgasła, rozpalona na
nowo iskierka nadziei. Szczęśliwe zakończenie odeszło w niepamięć.
Wszedł
do więzienia wyraźnie wściekły. Od samych drzwi tupał głośno marynarskimi
buciorami, jakby w ten sposób dając upust swojej złości. Bezustannie mamrotał
też pod nosem niemożliwe do rozróżnienia słowa.
Kiedy
stanął przed celą Roronoy momentalnie ucichł i tylko szczęki mu chodziły, gdy
taksował więźnia wzrokiem. Najwidoczniej nie spodobało mu się to, co zobaczył,
bo uderzył pięściami o kratę. Echo poniosło się po całym korytarzu, jeszcze
głośniejsze w nastej ciszy. Bowiem od chwili, gdy tylko Kapitan się pojawił
ustały wszelkie rozmowy. Usopp i Chopper wręcz starali się nie oddychać, byleby
tylko czymś nie sprowokować mężczyzny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że po tym,
co stało się wczoraj nie będzie on w dobrym nastroju. Jednak nikt nie
przewidział, że będzie tak źle.
-Co,
panie Roronoa? – wycharczał, niczym dzikie zwierzę. Wściekłe dzikie zwierzę. –
Dobrze się dzisiaj czujemy? – Żyła na jego czole pulsowała niebezpiecznie a
pięści zacisnęły się na kratach tak mocno, że zbielały mu knykcie. Nie
przeszkadzało to im się trząść. Mężczyzna cały wręcz chodził od nagromadzonej
złości.
Zoro
to widział, dlatego zwlekał z odpowiedzią. Strach, jaki czuł od przebudzenia
przybrał na sile. Jednak obrana przez niego strategia okazała się chybiona.
Marynarz zaklął siarczycie, po czym kopnął kraty. Jeden z prętów wygiął się
nieznacznie.
-Pytałem
– zaczął nie spuszczając wzroku z szermierza – czy dobrze… - urwał i przełknął
ślinę. Chyba tylko po to żeby się, choć trochę opanować. – Się czujesz? –
dokończył już trochę spokojniej. Jednak była to tylko poza, która w każdej
chwili mogła się rozsypać.
Zielonowłosy
przełknął ślinę zastanawiając się nad odpowiedzią. Musiał szybko podjąć
decyzję, co powiedzieć, żeby znów nie wkurzyć kata.
-Znośnie
– odrzekł w końcu. A widząc niebezpieczny błysk w czarnych oczach zrozumiał, że
popełnił błąd.
Mężczyzną
zatelepało.
-Znośnie?
– Jego głos ociekał jadem. – A czego to szanownemu panu brakowało? Mięciutkiego
łóżeczka? Wanny z gorącą wodą? Dań od najlepszego szefa kuchni?! – mówił coraz
głośniej wwiercając spojrzenie w Zoro, który bezwiednie kulił się pod ścianą.
Głos Marynarza przyprawiał go od dreszcze. Chciał wykrzyczeć przeprosiny, jakoś
go ugłaskać, zmazać popełniony błąd, jednak gardło miał tak ściśnięte, że nie
wydobył się z niego nawet szmer.
-Posłuchaj.
– Tymczasem mężczyzna kontynuował, być może zdając sobie sprawę z tego, jak
działa na więźnia. – Chciałbym ci przypomnieć, że jesteś w więzieniu! Tutaj
możesz się czuć źle, albo bardzo źle! I możesz mi wierzyć, że dzisiaj zrobię
wszystko, żeby dotychczasowe przeżycia wydały ci się nic nieznaczącymi
łaskotkami. Żebyś je wspominał z nostalgią, zapragnął do nich wrócić!
Przysięgam, że nic mnie nie powstrzyma. Nieważne, w co trafi dzisiaj lotka,
odpokutujesz za wczoraj! Tego możesz być pewien. A was! – Nagle zwrócił się do
pozostałych więźniów, głównie Sanjiego i Usoppa – Już mi szkoda. – Zarechotał
jakby powiedział przedni żart. – Za was oberwie mu się najmocniej. I żadne
lekarskie czary- mary, jakie wczoraj tu odwalaliście, nie pomogą mu dzisiaj. –
Widząc ich pobladłe twarze uśmiechnął się, uśmiechem pełnym tryumfu. – Trzeba
było tak nie mleć ozorem – rzucił w ich stronę oskarżycielsko. A Sanji poczuł
jak coś zimnego spływa mu po kręgosłupie wprost do żołądka. Miał ochotę
zwymiotować. I pewnie by to zrobił gdyby nie Nami, która osunęła się na ziemię,
tuż obok niego. Momentalnie ukląkł przy niej a widząc, że dziewczyna straciła
przytomność zaczął klepać ją po policzku. Panika narastała w nim z każdą
chwilą.
-Chopper…
- zaczął, ale urwał, bo renifer też wyglądał jakby zaraz miał się pożegnać z
rzeczywistością. Na szczęście przy nim klęczała już Robin. Uspokajająco
głaskała brązowe futerko, chociaż też trzymała się resztką sił.
Wiedział,
że powinien sprawdzić, co z Luffym, ale nie miał na to siły. Jeśli gumiak znów
dał się owładnąć złości, to są zgubieni. To znaczy Zoro jest. Kapitan miał
dzisiaj wyjątkowo podły humor i wszystko mogło posłużyć jak pretekst do jeszcze
intensywniejszego wyżywania się na Zoro.
Jednak
kapitan go zaskoczył. Usiadł przy nieprzytomnej nawigatorce i pogłaskał ją po
policzku. Ten gest był czystko przyjacielski, bez żadnych podtekstów, a mimo to
poczuł się zazdrosny. On nie umiałby zrobić tego w ten sposób.
-Nami.
– Głos Luffiego był twardy. – Wstawaj. Zoro się martwi.
Automatycznie
spojrzał w stronę szermierza. Faktycznie na jego twarzy malował się wyraz
głębokiego niepokoju. Z rozszerzonymi ze strachu oczami patrzył na dziewczynę,
podczas gdy Marynarz tylko się śmiał.
-Muszę
przyznać, że wszyscy jesteście zajebiści – stwierdził w przerwie obłąkańczego
śmiechu. – Dopiero teraz was trzepnęło. Banda skurwysynów.
Tymczasem
Luffy nadal głaskał Nami i wciąż powtarzał żeby nie martwiła Zoro. O dziwo
podziałało, bo nawigatorka otworzyła oczy. W jakiś sposób słowa kapitana
dotarły też do Choppera, bo lekarz przestał się trząść. Jednak nie wyzwolił się
z objęć Robin. Której owa bliskość zdawała się odpowiadać.
Nami
usiadła obejmując się rękami.
-Przepraszam.
– Nie wiadomo, do kogo skierowała te słowa. Do Sanjiego, Luffiego, czy do Zoro.
Kucharz podejrzewał, że do wszystkich. W jakiś sposób uznała, iż zawiodła
każdego z nich. Dlatego tylko, bez słowa, ją przytulił. Po chwili wahania
dołączył do nich Luffy.
Zoro
odetchnął z ulgą.
Chwilową
poprawę atmosfery popsuł Kapitan. Mężczyzna patrzył to w jedną to w drugą
stronę cmokając z dezaprobatą.
-A,
co to za sielsko-anielskie scenki nam się tu porobiły? Zapomnieliście gdzie
jesteście? I dlaczego? – Humor ewidentnie mu się poprawił. – Nie wierzycie w
to, co powiedziałem wcześniej? O zamienieniu życia tego tu – wskazał na Zoro –
w piekło? Popatrzcie, za kogo tam trafi.
Przegapili
losowanie! Wszyscy uświadomili to sobie w tym samym momencie. Naraz osiem par
oczu spojrzało w stronę ściany z listami gończymi.
Sanji
poczuł jak zamiera mu serce a cała krew odpływa z rąk i nóg. Patrzył i nie mógł
uwierzyć. Lotka trafiła dokładnie w oko paskudnej karykatury, umieszczonej na
jego liście gończym.
-Nie…
- wyszeptał. – Nie…
-To
teraz, drogi kuku, powiedz mi… - Marynarz stanął tuz przed nim. Oddzielały ich
jedynie kraty. – Co jest najważniejsze dla kucharza? Bez czego ten nie może
wykonywać swojej pracy?
Zrozumiał
w jednej chwili.
-Nie…
nie zrobisz tego! Nie możesz!
-Mylisz
się. Mogę i zrobię. Myślę, że pan, panie Roronoa, też domyślił się już, co
takiego go czeka, prawda?
Zoro
nie był w stanie odpowiedzieć. Doskonale wiedział, co jest najcenniejsza rzeczą
dla Sanjiego, poza kobietami oczywiście. Jego ręce. Spojrzał na swoje dłonie i
poczuł jak coś w nim umiera.
-Nie…
- Chociaż Marynarz już na niego nie patrzył, dalej powtarzał to jedno słowo,
jakby mając nadzieję, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy stanie się prawdą.
Kapitan znów postanowił uderzyć w najczulszy punkt. Lecz tym razem tortura, którą
przygotował była ziszczeniem koszmarów dwójki ludzi. Doskonale zdawał sobie
sprawę, że nie tylko dla niego dłonie były ważne. Choć tylko on tak to
podkreślał. Dla Zoro również… Dzięki nim był tym, kim zawsze chciał być.
Szermierzem. Więc jeśli je straci, cały dotychczasowy wysiłek, aby zostać
numerem jeden… Przepadnie. Na samą myśl o tym, że marzenie przyjaciela nigdy
się nie spełni, i to z jego powodu, poczuł pod powiekami piekące łzy. Wiedział,
że nie powinien płakać, mimo to nie potrafił ich powstrzymać. Popłynęły. Równym
strumieniem po brudnych policzkach. Wsiąkały w poniszczoną koszulę,
zniekształcały obraz, odzierały z godności. Mężczyzna nie powinien płakać. Nie
w obecności kobiet potrzebujących jego pomocy. Opieki. Z tym, że teraz to on
tego potrzebował. Jednak nikt nie podchodził, żeby mu pomóc. Wiedział, że byli
tuż obok, bo gdzie indziej mogliby być?! A mimo to… Tylko patrzyli. Nie
wiedział, czy z szoku, strachu, zdziwienia. A może z czystej złości? Przecież
to on był tym, który najczęściej kłócił się z Zoro. Wyzywał go, przy czym
szermierz nie pozostawał mu dłużny. Bili się. Obrażali. Ale kiedy przyszło, co,
do czego potrafili współpracować. Przypomniał sobie starcie z załogą Foxy’ego.
Czy według nich to był nic nieznaczący epizod? Naprawdę wierzyli, że
nienawidził Zoro?!
-To
nieprawda – wychrypiał.
-Ależ
prawda! – Kapitan nieświadom myśli galopujących po głowie kucharza uśmiechnął
się promiennie. – I obiecuję, że wkrótce się o tym przekonasz… - W jego głosie
zabrzmiała groźba. – A wy?! – Nagle stracił zainteresowanie Sanjim i postanowił
wydrzeć się na swoich podwładnych. – Na co czekacie?! Otwierać mi te drzwi!
Marynarz
stojący najbliżej wejścia do celi Zoro aż podskoczył, przez co upuścił klucz.
Metalowy przedmiot potoczył się po posadzce i wylądował tuż przy sąsiednich
kratach.
Przez
koszmarnie długą chwile wpatrywał się w leżący klucz. Był tak blisko. Na
wyciągniecie ręki. Nie musiałby nawet używać swojej mocy, co i tak było
niemożliwe. Dosięgnąłby. Na pewno. Jednak coś go powstrzymywało. Ten irytujący
głos, który odzywał się w jego głowie zawsze, kiedy chciał zrobić coś głupiego.
Brzmiał trochę jak Sabo – jego starszy brat, który umarł kilka lat temu, ale
gdy żył bardzo się o niego troszczył. Tak samo jak głos. Zdążył już zauważyć,
że zawszy, gdy go nie słuchał sprawy przybierały nieciekawy, oglądnie mówiąc,
obrót. Teraz jednak podejrzewał, że nie skończyłoby się na kilku siniakach
więcej. Dlatego się nie ruszał. Chociaż klucz zdawał się go przyzywać.
Marynarz
chyba wiedział, co się z nim dzieje. Być może czuł, albo po prostu widział
podobne sceny już tysiące razy i nic już nie mogło go zaskoczyć. Tak czy
inaczej ruchem dłoni powstrzymał podwładnego, który już chciał się rzucić po
zgubę. Zamiast tego patrzył wprost na niego. Spojrzenie tych czarnych wywoływało
u niego dreszcze. Niepewnie podniósł głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały.
-I,
co kapitanie? – Usłyszał. –Nie próbujesz uwolnić swojej załogi? Lepszej okazji
już nie będziesz miał.
Przygryzł
wargi. Dobrze wiedział, że mężczyzna go podpuszcza. Zwyczajnie chciał mieć
jeszcze jeden powód, przez który mógłby torturować Zoro. Ale jego
niedoczekanie! Nie dostarczy mu go! Nigdy! Nawet, jeśli oznaczało to siedzenie
bezczynnie.
-Serio?
– Zacmokał z dezaprobatą. – Tchórzysz? A, co jeśli ci powiem, że ten klucz nie
tylko otwiera drzwi, ale też pasuje do waszych kajdanek? – Kłamał. Do każdej
celi wykonano osobny zamek, więc nie staniało cos takiego jak klucz
uniwersalny. To samo tyczyło się kajdanek. Zwyczajnie chciał sprawdzić, czy
Słomiany Kapelusz ma na tyle jaj, by spróbować powalczyć o załogę, kiedy
nadarzy się okazja. Bo powoli zaczął tracić do niego cały szacunek.
Przyjrzał
się uważniej piratowi, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły na nim jego słowa.
Okazało się, że żaden. Chłopak ani drgnął. Może nie był aż tak głupi jak
twierdził Światowy Rząd. Tak czy inaczej mógł się nad nim jeszcze popastwić,
nim wróci do swojej ulubionej ofiary.
-Naprawdę
nawet nie spróbujesz go wziąć? Nie spodziewałem się, że będziesz tak żałosnym
człowiekiem… Ze wszystkich pirackich kapitanów, jakich dane mi było poznać, ty
jesteś najgorszy. Do tej pory każdy, który miał, choć cień szansy żeby ocalić
załogę robił wszystko, żeby tego dokonać. Nierzadko poświęcając własne życie. A
tobie się nawet nie chce schylić. Wstyd i hańba. Naprawdę nie wiem, dlaczego on
– wskazał na Zoro – postanowił się dla ciebie poświęcić. Nie zasługujesz na to.
Nikt z was nie zasługuje! – Oskarżycielko wskazał palcem pozostałych piratów. –
W czasie, kiedy mu tu sobie tak miło gawędzimy, zdołalibyście ze trzy razy
podwędzić ten cholerny klucz! – Mówiąc to samemu się schylił po przedmiot. – A
wy nic! Stoicie jak kołki. Nawet nie chce wam się dupy ruszyć. I przez wasze
lenistwo pan Roronoa straci dzisiaj kilka cennych umiejętności…
Wiedzieli,
że kłamał. Każde jego słowo było kłamstwem. Gdyby wykonali najmniejszy gest
świadczący o tym, że chcą dostać się do klucza… Skutki dla Zoro okazałyby się
katastrofalne. Zresztą nikt z nich nawet nie pomyślał, że Kapitan mógł być tak
głupi i kazać sporządzić jeden klucz do wszystkiego. Ale… Tak czy inaczej to
bolało. Złudna nadzieja, która została im dana na nowo rozpaliła tą prawdziwą.
A poczucie winy towarzyszące im cały czas rozżarzyło się nowym ogniem.
-Nie
słuchaj go kapitanie. – Robin podeszła do Luffiego. – On…
-Kłamał
– przerwał jej. – Wiem o tym. – Jego głos drżał od hamowanej wściekłości. – Ale
wydaje mi się, że Zoro nie wie.
Wszyscy
jak na komendę spojrzeli ma szermierza. Jego blada twarz wyrażała tylko dwa
uczucia: skrajne przerażenie oraz… największy możliwy dla istoty ludzkiej
zawód. On naprawdę uwierzył Marynarzowi. I teraz był zdania, że przyjaciele go
zdradzili. Mogli go uwolnić. Tylko nie chcieli.
-Dlaczego?
– Usopp nie mógł zrozumieć. To prawda, że Zoro nie należał do najbystrzejszych
ludzi na świecie, ale nawet on nie powinien się na to nabrać.
-Ze
strachu. – Z tonu lekarza pokładowego emanowała rezygnacja. – Tak bardzo się
boi, że umysł we wszystkim szuka możliwości ucieczki. Cokolwiek mu teraz
zaproponuje Kapitan, najprawdopodobniej się zgodzi… - zakończył z głębokim
westchnieniem i okrył pyszczek pod rondem kapelusza.
-Ale…
jeśli mu powiemy…
-Nami!
– Renifer krzyknął. Teraz nic go nie obchodziło czy Marynarz go usłyszy i
będzie chciał ukarać, przyjmie kare z godnością. Zapomniał tylko, że to Zoro
musiałby ją ponieść. – On nam nie uwierzy. Nie mamy tego, czego on pragnie.
Poza tym… W jego oczach jesteśmy zdrajcami.
Przysłuchiwał
się tej rozmowie i miał ochotę sam sobie uścisnąć dłoń, w podzięce za świetnie
wykonaną robotę. Teraz tylko trzeba to pociągnąć dalej.
-Zdrajcami?
-Tak.
Nie uratowaliśmy go, choć mieliśmy ku temu okazję.
Kiedy
sens tych słów dotarł do nawigatorki wybuchnęła płaczem. Sanji spróbował ją
przytulić, ale uchyliła się i przylgnęła do strzelca. Chyba nawet nie zrobiła
tego świadomie, mimo to kucharz poczuł się jakby dano mu w twarz. Oni naprawdę
myśleli, że on… nienawidzi Zoro.
Problem
w tym, że to nie prawda. Tak po prawdzie, to uważał Zoro za swojego najlepszego
przyjaciela. A teraz był zmuszony patrzeć
jak ten właśnie przyjaciel, który nawet nie wie, że nim jest, cierpi. Traci
coś, co nadawało sens jego życiu. Żeby on mógł to coś zatrzymać. Znowu miał
ochotę się rozpłakać.
Długo
zajęło mu odegnanie strachu i zrozumienie, że Kapitan kłamał. A przyjaciele
wcale go nie zdradzili. Wręcz przeciwnie – uratowali przed dodatkową porcją
bólu. Gdyby faktycznie spróbowali uciec, Marynarz by się wściekł. Swoją
wściekłość wyładowałby na nim. Miałby świetny pretekst żeby go ukarać. Za
wczoraj też. Bo to, że uważa go winnym wyników wczorajszego losowania nie
ulegało wątpliwości.
Zdążył
wnioskami akurat do pojawienia się mężczyzny w jego celi. Zaklął w myślach.
Chciał jeszcze raz spojrzeć w stronę przyjaciół. Przekazać im jakoś, że wcale
nie uważa ich za zdrajców. Lecz Kapitan nie dał mu na to szans. Zasłonił sobą
cały widok. Patrząc w te roześmiane oczy czuł jak robi mu się niedobrze. Ten
człowiek był chory. Ta myśl uderzyła go jeszcze mocniej niż dotychczas.
Marynarz czuł perwersyjną przyjemność nie tylko z fizycznych tortur, ale z tych
psychicznych również. Kto wie, czy nie nawet większą. A fakt, że udało mu się
ich poróżnić jeszcze bardziej poprawiała mu humor.
-To,
co panie Roronoa? – Pochylił się nad nim – Zaczynamy zabawę?
Milczał.
Nawet gdyby chciał nic nie mógł powiedzieć, bo gardło w kilka sekund ścisnęło
mu się ze strachu. Ręce zaczęły drżeć. Nagle poczuł, że koniecznie musi się
wysikać. Podejrzewał jednak, że taka prośba tylko by rozśmieszyła Marynarza,
który kazałby mu lać w spodnie.
-Milczenie
uznawane jest za zgodę. – Niby żartobliwie pogroził mu palcem. – Dlatego
zapytam jeszcze raz. Zaczynamy zabawę?
Dalej
był cicho. I tak nic nie mógł zrobić.
-Wybornie!
To teraz, proszę, powiedz mi… Czy jesteś bardzo przywiązany do swoich dłoni?
W
mdłym świetle pochodni błysnął nóż, który mężczyzna wyjąc zza paska jednym
płynnym ruchem.
Ostrze
było tak ostre, na jakie wyglądało. Bez oporów przecięło skórę u podstawy
małego palca lewej dłoni. Krew ciekła mu po ręce. Zaciskał pozostałe mu zęby i
starał się nie krzyknąć, kiedy następne cięcie uszkodziło skórę w zgięciu
pierwszego stawu.
Na
razie nie było to takie najgorsze. W porównaniu z poprzednimi torturami
aktualne poczynania kata mógł nazwać nawet pieszczotą. Wiedział jednak, że to
dopiero początek. Mężczyzna bawił się z nim. Drażnił. To uczucie niepokoju było
najgorsze. Gorsze nawet niż ostrze noża tańczące po jego skórze.
-Jak
myślisz? Mam ci te paluszki poobcinać? Każdy po kolei? Po kawałku? – Naparł na
zgięcie drugiego stawu. – Czy może po prostu uciąć całą dłoń? – Tym razem
poczuł zimny dotyk stali w okolicach nadgarstka. – Czy też… Zrobić coś zupełnie
innego? A ty? – zwrócił się do blondyna. – Jak chciałbyś stracić ręce?
Znieruchomiał
nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć. I czy to znów tylko podpucha, czy może
Kapitan naprawdę postanowił wziąć jego zdanie pod uwagę. Z tym człowiekiem
wszystko było możliwe. A każda okazja, żeby się nad nimi popastwić, dobra.
-Widzę,
że sam nie możesz się zdecydować. – Marynarz zaczął się śmiać. Czyli tylko
chciał go zdenerwować, przestraszyć. To chore, ale poczuł ulgę. Przez
nieznośnie długi moment naprawdę się bał, że to on zadecyduje, w jaki sposób
Zoro zostanie okaleczony. – W sumie nie dziwię się. Tyle ciekawych opcji… Sam
mam problem. Dlatego, może… wypróbujemy wszystkie, co? – Nim sens jego słów
dotarł do kogokolwiek z załogi Słomianych Kapeluszy, odciął Zoro koniuszek
zranionego wcześniej palca. Mężczyzna wrzasnął a z rany trysnęła krew. Kilka
kropel spadło na mundur. Z dezaprobatą przyjrzał się szkarłatnym kroplom, jakby
całkowicie tracąc zainteresowanie więźniem. Przynajmniej pozornie, bo kątek oka
spoglądał na niego i z radością stwierdzał, że uzyskał pożądany efekt. Wrażenie
to tylko się pogłębiło, kiedy skrzyżował wzrok z kucharzem. Jego blada twarz i
oczy pełne łez, z których zniknął cały blask, sprawiły, że miał ochotę śpiewać
z radości. Tak, dokładnie tego oczekiwał.
Tymczasem
Zoro przestał krzyczeć. Przyciskał tylko zranioną rękę do piersi starając się
jednocześnie uspokoić oddech. Ból był okropny, jednak zdawało mu się, że
mniejszy niż to, czego do tej pory doświadczył. Albo po prostu starał się to
sobie wmówić. Jakby umysł za wszelką cenę usiłował oszukać ciało. Jeśli
faktycznie tak było, to raczej szło mu kiepsko, bo choć ból zmienił się w tępe
pulsowanie, a płynąca krew tak bardzo mu nie przeszkadzała to nie mógł pozbyć
się wyobrażenia swojej dłoni z poucinanymi palcami. Ta wizja go przerażała. Niedługo
straci możliwość dotrzymania złożonej przed laty obietnicy. Nigdy nie spełni
swojego marzenia. Mihawk na zawsze pozostanie niedoścignionym mistrzem, z dala
od jego zasięgu. Już nie będzie mógł go gonić. I dlaczego? Bo jakiś chory
skurwiel tak sobie wymyślił? Bo postanowił zgrywać bohatera? Ocalić załogę?
Ocalić jego? Przez moment zastanawiał się, co tak naprawdę czuje w związku z
faktem, że bierze na siebie kare Sanjiego, tym samym ratując kucharza przed
utratą swoich cennych dłoni. Ze zdziwieniem stwierdził, że to uczucie, które go
wypełnia to… ulga. Ulga, że nie będzie musiał patrzeć na cierpienie
przyjaciela. Tak. Uważał Sanjiego za przyjaciela. Może nie tak dobrego jak
Luffiego, ale jednak… Chyba drugiego w kolejności, w załodze. A ich kłótnie traktował
jak świetny sposób spędzania wolnego czasu.
-Wiesz,
co? – Jego rozmyślania przerwał głos Kapitana. – Chyba jednak darujemy sobie te
zabawy z nożem. Trochę za duży syf z tego jest. – Wskazał na krew dookoła. – A
ja jeszcze dzisiaj mam ważną rozmowę z tymi na górze. – Skrzywił się. – Chyba
Akainu nie do końca kupił moją ostatnią bajeczkę i wysłał kogoś żeby to
sprawdził. I trudno będzie mi wytłumaczyć, co rob i krew na moim wyjściowym
wdzianku. Ale, ale… - Popatrzył po więźniach. – Nie bójcie się. Nie znajdą was
tu. O tych lochach wie niewielu. A już na pewno nie ludzie tego zapchlonego
kundla. – Z radością patrzył jak radość dosłownie wyparowuje z ich twarzy.
Wiedział, że dotarli już do etapu, w którym Impel Down, czy nawet publiczna
egzekucja, rodzą nadzieję. Dlatego zmyślił całą tę historyjkę. Na pewno nie
byłby tak odprężony gdyby istniał choćby cień szansy na to, że Admirał
podejrzewa go o ukrywanie Słomianych. Jednak oni nie muszą o tym wiedzieć.
Naprawdę
chciał żeby to była prawda. Żeby jeden z Admirałów Marynarki zjawił się tu,
zapakował na swój okręt o wywiózł diabli wiedzieli gdzie. Daleko. Nawet do
najgorszego więzienia, jakie tylko mieli. Z dala od tego diabła w ludzkiej
skórze! Tam gdzie Zoro nie… Zacisnął pięści. O czym on do cholery myśli?! Nie
ma prawa mieć nadziei. Po prostu nie. Wtedy było jeszcze gorzej. Spojrzał na
swoje dłonie. I w jednej chwili je znienawidził. Tak samo jak siebie, za każde
wypowiedziane głośno zdanie, o tym jak są dla niego ważne.
Spojrzał
na zranioną dłoń. Z palca nadal lała się krew, lecz i tak widział wyraźnie biel
kości. Okazało się, że ostrze nie poszło gładko jak mu się początkowo zdawało,
lecz pod koniec zjechało, jeszcze bardziej rozszarpując skórę i niemal
szatkując mięso pod spodem. Spiczasty kawałek kości, po którym ześliznęło się
ostrze noża wystawał ponad zmaltretowane tkanki. Naraz cały obraz zniknął mu
sprzed oczu zasłonięty wielką łapą Marynarza.
-Nóż
sobie darujemy. Zrobimy to tradycyjnie. – Ścisnął kikut a Zoro poczuł ból
gorszy niż wszystko, co przeżył do tej pory. Z oczu poleciały mu łzy. Wrzasnął.
Tak głośno, że w jednej chwili zdarł sobie gardło. Drugą ręką chwycił za własne
udo, wbijając połamane paznokcie tak głęboko, że zdołał przebić materiał spodni
i skórę. Ciepłe strumyki krwi pociekły mu po nodze, lecz nawet ich nie poczuł.
Teraz cała jego uwaga skupiona była na jednym siedlisku bólu. Małym palcu lewej
dłoni.
-No
i czego się drzesz? – zarechotał Kapitan, wiedząc, że więzień go nie słyszy.
Czuł jak kikut kości wbija mu się w wewnętrzną stronę dłoni i aż ciarki go
przechodziły na myśl, co w takiej sytuacji odczuwał Roronoa. Teraz naprawdę się
cieszył, z tego, że sknocił to cięcie. Chociaż wcześniej był na siebie
wściekły. – Jeszcze nie zaczęliśmy! – Choć bardzo chciał, nie mógł tego ciągnąć
w nieskończoność. Wkrótce mężczyzna zemdleje z bólu, a gdyby chciał go cucić
tylko straciłby czas. Zresztą to też tylko rozwiązanie tymczasowe. Musiał się
uwinąć zanim Roronoa przekroczy swój limit. Dlatego… Ścisnął trzymany palec. Trzask,
jaki usłyszał był muzyką dla jego uszu.
Bolało.
Jak jasna cholera. Tak, że nie potrafił tego nawet ująć słowami. Myślał, że
gorzej już być nie może. Jednak szybko się zorientował jak bardzo się mylił.
Wystarczyło,
że Kapitan wzmocnił uścisk niemal zgniatając mu palec w tej wielkiej łapie.
Czuł jak kości uginają się pod naciskiem, by w końcu pęknąć. Wtedy z jego
gardła wydobył się ryk. Nie krzyk, ani nie wrzask nawet. Tylko ryk. Dziki,
zwierzęcy. Przepełniony bólem i strachem. Żołądek podszedł do gardła a przed
oczami zawirowało. Na moment prawie stracił kontakt z rzeczywistością. Łączył
go z nią jedynie ból. Tylko on nie pozwolił mu odpłynąć w niebyt. O dziwo
cieszył się z tego. Wiedział, że powrót z takiej wycieczki nie byłby zbyt
przyjemny a Marynarz dodatkowo zrobiłby wszystko, żeby jeszcze bardziej mu go
obrzydzić. Dlatego postanowił być przytomnym najdłużej jak to tylko możliwe –
nie miał złudzeń, w końcu jego ciało nie wytrzyma. Żeby móc zrealizować swój
plan musiał mieć jakiś punkt zaczepienia, coś, na czym będzie mógł się skupić w
czasie największego bólu. Coś niemającego ładunku emocjonalnego. Najlepiej…
suche liczby. Postanowił liczyć kolejne łamane palce.
-Jeden
– szepnął tak cicho, że sam nie był pewien, czy faktycznie wypowiedział te
słowa na głos czy może tylko je pomyślał. Najważniejsze, że Kapitan go nie
usłyszał. To mogło stanowić kolejną inspirację dla jego chorych pomysłów.
Dopiero,
kiedy udało mu się skupić na liczbie, zdał sobie sprawę, że w więzieniu nadal
ktoś krzyczy. I to nie on.
Sanji.
Kucharz
coś wrzeszczał, nie potrafił rozróżnić słów, A z jego oczu płynęły łzy.
-Nie!
Zostaw go! – Złość mieszała się w nim z przerażeniem. – Nie możesz tego robić!
Kapitan
puścił dłoń Zoro, lecz nie zaszczycił blondyna nawet jednym spojrzeniem.
-Już
ci chyba mówiłem, że mogę. I jak widzisz robię. – Złapał kolejny palec. Na
razie tylko go trzymał. Prawie z czułością. – A tak na marginesie… - Dopiero
teraz podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Po kręgosłupie Sanjiego
przebiegł lodowaty dreszcz. To zdecydowanie nie był widok, jaki chciałby
jeszcze kiedyś ujrzeć. – Jakoś tak bardzo nie protestowałeś, kiedy trafiało na
twoich przyjaciół… Skąd ta nagła zmiana? Podobało ci się patrzenie jak się nad nim
znęcam? W końcu nie bardzo się lubiliście. Nie trzeba być geniuszem, żeby
zobaczyć, że z radością skaczecie sobie do gardeł. Dlatego cieszyłeś się, że to
on obrywa? Największy wróg dostaje łomot… To trochę jak Gwiazdka, nie uważasz?
Czy może prawda jest o wiele prostsza? Po prostu miałeś to w dupie? I teraz też
tak po prawdzie mało cię obchodzi, co się z nim stanie, tylko wypadałoby trochę
poudawać przed resztą? Żeby cię nie znienawidzili jak to wszystko się skończy?
To sobie właśnie myślisz, kiedy tak patrzysz na mnie i płaczesz jak panienka?
Muszę przyznać, że jesteś świetnym aktorem. Te łzy są naprawdę realistyczne.
-Zamknij
się!
Uśmiechnął
się patrząc jak blondyn uderzał pięściami w kraty.
-Zamknij
się słyszysz?! To nieprawda! Nigdy tak nie pomyślałem! – Ze wstydem przypomniał
sobie momenty, w których życzył Zoro śmierci. Wtedy wydawało mu się, że dla
jego dobra, ale teraz… nie był tego do końca pewien. Kapitan nieźle namieszał
mu w głowie. Czy faktycznie tak to wyglądało z boku? Jakby miał gdzieś, to, co
działo się z Zoro?! Albo, co gorsze, cieszył się z tego?! Czy reszta też tak to
odbierała?! Cały czas myśleli, że nienawidził szermierza, a to wszystko jest mu
na rękę?!
Poczuł
jak osuwa się na kolana. Nogi nie były w stanie dłużej go utrzymywać.
-To
nieprawda… - szeptał niczym mantrę.
Wiedział,
że Czarnonogi mówił prawdę. Powiedział to wszystko, tylko po to by wywołać
jeszcze większy zamęt wśród piratów. I pognębić psychicznie Roronoę. Nie ma nic
gorszego nic poświęcić najcenniejszą w życiu rzecz, dla człowieka, którego nic
to nie obchodzi.
Z
wyrazem tryumfu wymalowanym na twarzy przeniósł spojrzenie na szermierza. Ten
jednak nie wyglądał na załamanego. Nadal krzywił się z bólu, ale spojrzenie
miał jakby ostrzejsze. I skierowane wprost na kucharza.
-Wiem
Sanji – wychrypiał niespodziewanie. – Nie jesteś taki. Jesteśmy… przyjaciółmi?
-Tak
– przytaknął połykając łzy, które zaatakowały kolejny raz. – Jesteśmy…
Zoro
się uśmiechnął. Na więcej nie starczyło mu siły. Przymknął oczy i zamilkł.
Chętnie
dałby mu w twarz za wtrącanie się. Przed spełnieniem zachcianki powstrzymał go
jedynie pomysł, jaki przyszedł mu do głowy po słowach Roronoy.
-Czyli
nasz szermierz od siedmiu boleści ma cię za przyjaciela, tak? A myślałem, że
jednak cię nienawidzi. Jak bym nienawidził. – Wzruszył ramionami. – Naprawdę
kiepsko wybierasz sobie przyjaciół Roronoa – rzucił nawet nie odwracając się do
więźnia. – Dobra. Skoro jesteście takimi wielkimi przyjaciółmi, to wiesz, co?
Nie pozwolę żebyś stracił choćby część tego widowiska. Jako przyjaciela powinno
cię interesować, to, co dzieje się z twoim kumplem. A ja ci zapewnię miejsce w
pierwszym rzędzie! Wyprowadzić go!
Dwóch
strażników, do tej pory pilnujących drzwi zasalutowało i weszło do środka.
Trzeci podniósł karabin celując po kolei w każdego z piratów.
Sanji
nie zdążył nawet pomyśleć o ostatnich słowach Kapitana, bo został brutalnie
dźwignięty z podłogi i niemal wlekąc po ziemi, wyprowadzony z celi. Drzwi za
nim zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem.
-O,
co chodzi? – spytał, kiedy już pozwolono mu stanąć. Naprzeciw Kapitana i… Zoro!
Tak. Zaprowadzono go do sąsiedniej celi.
-No
przecież mówiłem, że zapewnię ci miejsce, w pierwszym rzędzie. Więc siadaj i
patrz.
Jeden
celny kopniak pod kolano zmusił go do uklęknięcia. Nawet nie poczuł bólu, kiedy
upadł na kamienie. Bowiem zrozumiał, co się zaraz stanie. Kapitan dalej będzie
łamał Zoro palce, a jego zmuszą, żeby to oglądał. Z bliska.
-Ty…
- zaczął, ale urwał. Tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Zwyzywać
mężczyznę? Błagać, żeby się rozmyślił? Pewnie żadne z tych rozwiązań nie
skłoniłoby go do zmiany zdania, wręcz przeciwnie. Tylko w nim upewniło. A w
dodatku zapewniło nielichą porcję rozrywki. Niemal słyszał ten śmiech. Dlatego
tylko przygryzł wargi i posłał pocieszające, przynajmniej taką miał nadzieję,
spojrzenie Zoro. Ale pewnie i tak wyglądał żałośnie.
-Nie
kończysz? To nawet lepiej. Już i tak za dużo czasu straciliśmy. A pan Roronoa
czeka. – Kapitan zarechotał i podszedł do szermierza, rzucając jeszcze przez
ramię do podwładnych. – Pilnujcie go!
To
nie mogła być prawda! Dlaczego Sanji tu był? Nie powinien… Nie… Do tej pory
jakoś się trzymał, bo wiedział, że przyjaciele byli za daleko by mu pomóc.
Zobaczyć dokładnie jak bardzo z nim źle. A teraz, kiedy miał kucharza niemal na
wyciągnięcie ręki… Nie wiedział jak to zniesie. Najbardziej bał się tego, że
nie wytrzyma i zacznie prosić blondyna o pomoc. Nie chciał wywoływać w nim
poczucia winy. Tak samo jak nie chciał oberwać za Sanjiego, jeśli i jemu nie
uda powstrzymać się odruchu i będzie próbował przyjść mu z pomocą. Za wszelką
cenę musiał zapomnieć, że on tu był. Skupić się, na czym innym.
JEDEN.
Znów
zaczął liczyć palce.
-Mam
nadzieję, że nie poczułeś się zaniedbany? – Kapitan pochylił się nad nim
chwytając go za serdeczny palec. – Jeśli tak to przepraszam. I już nie musisz
się martwić. Od teraz jestem tylko twój… - To mówiąc jednym potężnym ruchem
zmiażdżył szermierzowi kość.
DWA.
Nieprzygotowany
zawył z bólu. Czuł łzy płynące mu po twarzy. Po chwili doszła do nich też krew
z przygryzionego języka. Dłoń stała się jednym wielkim ogniskiem bólu, nie
rozróżniał czy bolą go złamane palce czy reszta kości też. W głowie łupało.
Szum w uszach przypominał trochę odgłos morza – raz tak głośny, że zagłuszał
wszystko wokół, by po chwili ucisnąć i odkryć pogrzebane przed chwilą dźwięki.
Na przykład czyjś szloch.
DWA!
Musiał
szybko skupić się na czymś innym. Zapomnieć, do kogo należy ten drugi głos. Kto
właśnie płacze.
To
było zbyt potworne. Widział to dwa razy i więcej nie zniesie. Opuścił głowę.
Nie będzie patrzył. Wystarczy, że słyszy.
-No
to, co? Zabieramy się za kolejny paluszek?
Nim
zdążył odpowiedzieć, czy chociaż o tym pomyśleć ból znów eksplodował.
TRZASK.
Odgłos
łamanej kości i podążający za nim, nieludzki wręcz, wrzask.
Zatkał
uszy dłońmi chcąc odrodzić się od tych dźwięków, nie słyszeć ich. Zapomnieć, co
jest ich źródłem.
Ale
nie było mu to dane. Czyjeś silne dłonie złapały go za nadgarstki i brutalnie
wykręciły mu ręce, krzyżując je na plecach.
-Podnieś
głowę. – Usłyszał.
Nie
posłuchał.
-Podnieś
głowę. – Tym razem głos zabrzmiał ostrzej.
I
tym razem zignorował rozkaz. Nie z buty czy złośliwości. Po prostu… nie mógł
tego zrobić. Nie był w stanie spojrzeć na scenę przed sobą.
-Powiedziałem.
– Uścisk na nadgarstkach zelżał – Podnieś. Głowę.
Szarpnięto
go za włosy. Nie na tyle mocno, żeby je wyrwać, lecz wystarczająco, by wreszcie
zamiast podłogi miał przed oczami scenę, której oglądać nie chciał. Poczuł jak
łzy spływają mu po policzkach. Chociaż tak bardzo starał się je powstrzymać, w
końcu go pokonały.
-Zoro…
- wyszeptał wiedząc, że szermierz go nie słyszy. Czarne oczy zasnute były mgłą.
Mężczyzna pogrążył się w bólu.
Wrzasnął.
Świat zalał się czerwienią. A w jego uszach wciąż odbijało się echem
chrupniecie łamanej kości. Wszystko dookoła wirowało. Chwilami zapominał gdzie
jest i co się dzieje. Żeby odnaleźć się w rzeczywistości spróbował skupić myśli
na jednej rzeczy. Jedynej, która miała teraz znaczenie.
TRZY…
Ta
cyfra pozwoliła mu wrócić do celi.
TRZY.
Dzięki
niej przypomniał sobie wszystko. Nawet, jeśli nie chciał.
TRZY.
Kapitan
złamał mu trzy palce. Mały. Serdeczny. Środkowy. Pozostał jeszcze wskazujący i
kciuk. Dwa palce. Albo siedem, jeśli Marynarz postanowi pozbawić go obu dłoni.
Dwa lub siedem.
Następny
był wskazujący. Czwarty. I ten okazał się najgorszy. Kapitan chyba stracił moc
w rękach, bo za pierwszym razem tylko wyłamał kości ze stawów. Chrupnęło i
poczuł jakby miał zaraz umrzeć. W ustach pojawiła mu się żółć. Zwymiotował a
ostry zapach wymiocin sprawił, że ponownie zrobiło mu się niedobrze. Tym razem
jednak zdołał się powstrzymać. Pewnie dlatego, że Kapitan odrzucił go kawałek
dalej, gdzie tam nie śmierdziało. Okaleczona dłoń wylądowała tuż obok niego.
Spojrzał na zakrwawiony, opuchnięty kawałek mięsa. To już nie była część niego.
Ta dłoń nigdy nie zaciśnie się na rękojeści, nie uniesie miecza… Nagle poczuł
żal. Za tym wszystkim, co utracił, za tym, co mogło nastąpić, a co przez tego
potwora nigdy nie będzie miało miejsca.
Prawie
się ucieszył, kiedy tuż przed nim pojawił się Kapitan.
Spokojnie,
powtarzał sobie. Usłyszysz tylko trzask jakby pękał orzech. To będzie czwarty.
Jeszcze tylko jeden. Albo pięć.
Wtedy
ciężki Marynarski bucior opadł na coś, co jeszcze rano było jego dłonią.
CZTERY.
PIĘĆ.
A
potem stracił rachubę.
Wył.
Jak potępieniec. Bez przerwy. Ciałem na przemian wstrząsały drgawki i dreszcze.
Chyba wymiotował, ale nie był tego pewien. Prawdopodobnie też zrobił pod
siebie. Przed oczami nie widział nic poza krwawą czernią, słyszał tylko swój
krzyk i dudnienie krwi w uszach. Ból był wszędzie. Może stracił przytomność.
Nie wiedział. Wiedział tylko o bólu.
O
niczym więcej.
-Przestań!
– krzyczał próbując się wyrwać. Jednak strażnicy trzymali go mocno. – Przestań!
Już wystarczy!
Kapitan
raczej go nie słyszał. Wkurwiony porażką, jakiej doznał próbując złamać czwarty
palec Zoro, przy drugiej dłoni już się nie cackał. Każdy członek rozgniatał
obcasem buta. Raz za razem. Nie dając chłopakowi ani chwili wytchnienia. Kiedy
skończył zabrał się za resztę kości. Miażdżył je, wdeptywał w ziemię. Raz nawet
skoczył, całym ciężarem lądując na dłoni szermierza. I wtedy właśnie Sanji
usłyszał ten krzyk, który, był pewien, będzie mu towarzyszył do końca życia.
Zoro
już wiele razy krzyczał z bólu, lecz teraz… Nie wiedział, czy to, dlatego, że
był tak blisko, czy może wpływ na to miał fakt, że szermierz cierpiał za niego.
Tak czy inaczej wrzask dosłownie wrył się w niego. Odczuł go całym sobą. Przez
moment nie wiedział nawet czy to nie on krzyczy. A kiedy uzmysłowił sobie, że
nie… rozpłakał się. Jak małe dziecko.
Wreszcie
Kapitan poczuł się usatysfakcjonowany. Zabrał nogę. To, co wyłoniło się spod
niej w żaden sposób nie przypominało ludzkiej kończyny. To była krwawa miazga.
Cienka skóra popękała. Złamane kości przebiły się na zewnętrz, z otwartych ran
wystawało żywe mięso. Wszędzie była krew.
Chopper
patrzył an to w milczeniu. Na szczęście Zoro zemdlał już jakiś czas temu.
Marynarz w swoim szale chyba tego nie zauważył, bo nie próbował go cucić. Za to
renifer był wdzięczny losowi. Przynajmniej ten widok, choć na chwilę, został
przyjacielowi zaoszczędzony. Nawet z tej odległości wiedział, że prawa dłoń
przestała istnieć. Nie było szans jej uratować. Pozostawała tylko amputacja.
Nie do końca był pewien stanu lewej dłoni, ale podejrzewał, że złamań nie da
się nastawić. Palce na zawsze pozostaną niesprawne.
Szczęściem
nikt go o to nie zapytał. Nie wydusiłby z siebie ani słowa.
Ale
chyba oni wiedzieli to samo, co on.
-Dobra,
starczy. – Z niesmakiem spojrzał na buty upaprane krwią. – Wrzućcie tego
obesrańca – wskazał na Sanjiego – z powrotem do jego celi. Chyba dostał
nauczkę.
Podwładni
bez słowa podnieśli szlochającego kucharza i faktycznie wrzucili do sąsiedniego
pomieszczenia.
Uderzył
barkiem w ścianę, ale ledwie to poczuł. Zwinął się w kłębek i płakał dalej.
Wyrzuty sumienia urządziły sobie w nim plac zabaw. Nie mógł myśleć o niczym
innym jak o tylko dłoni Zoro znikającej pod marynarskim butem.
-Nie…
- szeptał przez łzy.
-Sanji?
– Nami podeszła do mężczyzny. Nie zareagował. Nawet, kiedy uklękła. – Już… -
urwała. Nie było dobrze. – Chodź. – Przyciągnęła go i otoczyła ramionami.
Wplótł drżące palce w jej bluzkę dalej szlochając. W końcu i ona zaczęła płakać.
Chciała go pocieszyć, a wyszło jeszcze gorzej. Wtedy zjawił się Luffy. Bez
słowa objął ich oboje.
-Jeszcze
tylko jeden dzień – szepnął.
Usopp
poczuł jakby wymierzono mu cios w żołądek.
Jutro…
Jego
kolej.
OMG. Jak... Dlaczego... Nie mogę uwierzyć, że tak bardzo zraniłaś Zoro. Rozdział jest świetnie napisany ale taki potworny. Że niby Zoro nie będzie mógł walczyć mieczami? Nie mogę sobie tego wyobrazić. Mam nadzieję, że dzień Usoppa nie będzie taki potworny. No i, że poskładasz potem jakoś Roronoe do kupy. Niech mu Franky zrobi sztuczne dłonie czy coś :). Oby następny rozdział był szybko :). Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJak już wspominałam, moje serduszko jest zbyt wrażliwe na to opowiadanie ;/ Biedny Zoro *chlip*
OdpowiedzUsuńSzkoda, że na jego miejscu nie ma Nami.. albo coś xD
Tak! Dokończ Dostrzeżonego! Albo jakiś Zosan :3 Zosany twojego autorstwa zawsze są genialne! Trzymam kciuki, żeby coś szybko się pojawiło <3 Dwa rozdziały w miesiącu, tylko sie cieszyć <3
Weny Cas!
Onie nienienie...
OdpowiedzUsuńPiękno w okrucieństwie ujrzałam, gdy dzieło twe czytałam..
Nie no, to było wspaniale przerażające. Ty.. Zniszczyłaś Zoro. Tak.
Płakałam, trzęsłam się, jakbym miała padaczkę.. Tak się bałam ;-;
Sanji! W tym rozdziale aż dwa biedne ciasteczka cierpiały niewyobrażalnie..
Kocham cię za tak wspaniałe opisy. Ubóstwiam cię za to, jak świetnie piszesz!
Z całego swego serca życzę ci weny na kolejny rozdział (którego też się boję, ale będę wyczekiwać z niecierpliwością)!
Życze udanych wakacji!
Dziękuję ci za piękno, które wychodzi spod ręki twej!
Troszku poetycznie wyszło.. Ale tak właśnie się czuję - poetycko :')
Uf, nadrobiłam sobie trzy rozdziały, których nie czytałam (Czyli ten i poprzednie) i jestem wulkanem emocji. To jak ukazujesz cierpienie szermierza, nie tylko fizyczne, ale i psychiczne, jest idealne w każdym calu (Nawet nie wiem czy już kiedyś tego przypadkiem nie pisałam)
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia co będzie dalej. W końcu Zoro na statku jest szermierzem. Oczywiście nie wierzę w to, że Luffy pozwoliłby mu z załogą odejść bo nie może już spełniać swojej roli, ale jak poczuje się sam Zoro?
Ten rozdział chyba najbardziej do mnie trafił, aż mi się oczy spociły ;-;
Oczywiście weny śle tony i czekam<3
Mam nadzieję, że w następnym rozdziale będzie coś więcej Usopp'a, bo jakoś mało go czuję w tym opowiadaniu :)
Pozdrawiam
KalteMir
o kurwa, Cas, rozwaliłaś mnie, na małe kawałki, po prostu miazga. Nie sądziłam, że kiedyś przeczytam tak świetnie i dobitnie opisane łamanie palców. Musiałam robić przerwy na wdech, zatkało mnie.
OdpowiedzUsuńWrzucenie Sanjiego do celi było ciosem tak mocnym, że aż za bardzo.
Zajebiste *^*