piątek, 24 czerwca 2016

Poświęcenie: Rozdział 7

Ok. Zbliżamy się ku końcowi tego dziwnego tworu. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Został jeden rozdział i epilog... Mam nadzieję, że jednak doprowadzę to do końca. 
Ale, ale! W związku ze zbliżającym się końcem Poświęcenia przygotowałam ankietę dotyczącą kolejnego opowiadania (może to mnie trochę zmotywuje i da kopa potrzebnego do większego zaangażowania w pisanie... Taaaa... Tak se wmawiam). Jeśli ktoś ma ochotę, zapraszam do głosowania. I tak wiem, jestem monotematyczna. I mi z tym dobrze :P.


Więcej nei marudzę. 

Przepraszam za błędy.



POŚWIĘCENIE

Rozdział 7.

Sanji

TRZASK!
Odgłos łamanej kości i podążający za nim, nieludzki wręcz, wrzask.
Zatkał uszy dłońmi chcąc odrodzić się od tych dźwięków, nie słyszeć ich. Zapomnieć, co jest ich źródłem.
Ale nie było mu to dane. Czyjeś silne dłonie złapały go za nadgarstki i brutalnie wykręciły mu ręce, krzyżując je na plecach.
-Podnieś głowę. – Usłyszał.
Nie posłuchał.
-Podnieś głowę. – Tym razem głos zabrzmiał ostrzej.
I tym razem zignorował rozkaz. Nie z buty czy złośliwości. Po prostu… nie mógł tego zrobić. Nie był w stanie spojrzeć na scenę przed sobą.
-Powiedziałem. – Uścisk na nadgarstkach zelżał – Podnieś. Głowę.
Szarpnięto go za włosy. Nie na tyle mocno, żeby je wyrwać, lecz wystarczająco, by wreszcie zamiast podłogi miał przed oczami scenę, której oglądać nie chciał. Poczuł jak łzy spływają mu po policzkach. Chociaż tak bardzo starał się je powstrzymać, w końcu go pokonały.
-Zoro… - wyszeptał wiedząc, że szermierz go nie słyszy. Czarne oczy zasnute były mgłą. Mężczyzna pogrążył się w bólu.

Wrzasnął. Świat zalał się czerwienią. A w jego uszach wciąż odbijało się echem chrupniecie łamanej kości. Wszystko dookoła wirowało. Chwilami zapominał gdzie jest i co się dzieje. Żeby odnaleźć się w rzeczywistości spróbował skupić myśli na jednej rzeczy. Jedynej, która miała teraz znaczenie.
TRZY…
Ta cyfra pozwoliła mu wrócić do celi.
TRZY.
Dzięki niej przypomniał sobie wszystko. Nawet, jeśli nie chciał.
TRZY.
Kapitan złamał mu trzy palce. Mały. Serdeczny. Środkowy. Pozostał jeszcze wskazujący i kciuk. Dwa palce. Albo siedem, jeśli Marynarz postanowi pozbawić go obu dłoni. Dwa lub siedem.

Po raz pierwszy od dawna obudził się… Najedzony! Tak naprawdę najedzony. W dodatku ciało bolało go jakby mniej. Przez dłuższą chwilę nie otwierał oczu, zastanawiając się czy to, aby nie sen. Który w każdej chwili może prysnąć i znów powróci to uporczywe ssanie w żołądku a ciało na nowo stanie się siedliskiem nieznośnego bólu.
Lecz mijały minuty a stan dobrobytu się utrzymywał. Niepewnie, wciąż mając zamknięte oczy, zacisnął pięści. To nie mógł być sen, bo wyraźnie czuł ruch zdrętwiałych mięśni i drobne kamyczki, jakie wbiły mu się w skórę. Uchylił powieki. Pierwszym, co zobaczył była zaniepokojona twarz Nami.
-Jak się czujesz? – spytała cicho.
Wtedy sobie przypomniał. Wczoraj… To ona się nim opiekowała. Opatrzyła, dała jeść. Mimowolnie się uśmiechnął wspominając jej drobną dłoń na swoich włosach. Nie dostał tak miłego gestu od… bardzo dawna. Stracił już poczucie czasu i nie wiedział jak długo siedzieli w więzieniu.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien aby czuć wstydu w związku z wczorajszym dniem. Tym jak się zachował, jak skamlał o jedzenie i… narkotyk. Nie potrafił jednak wywołać w sobie tego uczucia. Bojąc się, co mogłoby to oznaczać, szybko odegnał o siebie te myśli. Skupił się na tym, co tu i teraz.
-Zoro?
-Dobrze. – Nie kłamał. – Dzięki tobie. Dziękuję.
Spłonęła rumieńcem i uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
-To zasługa Choppera. Ja tylko wykonywałam jego polecenia.
-I tak dziękuję. – Dźwignął się do siadu. – Tobie też Chopper – zwrócił się do renifera, który przysłuchiwał się rozmowie. Zwierzak niespokojnie poruszył noskiem i przez chwilę Zoro miał nadzieję, że wykona ten swój dziwny taniec i zacznie mówić o fałszywej skromności.
Nic takiego się jednak nie stało. Lekarz spuścił głowę.
-Nie masz, za co. To i tak za mało – wychrypiał. – Powinienem…
-Zrobiłeś naprawdę dużo. – Podpełz do ściany i oparł się o nią plecami. Nie ufał sobie na tyle, by spróbować ustać na nogach. – Dzięki tobie, wam – poprawił się zaraz. – Czuję się naprawdę dobrze. Dziękuję – powtórzył.
Zamknął oczy rozkoszując się błogością, jaka go ogarnęła. W porównaniu do poprzednich dni czuł się niemal jakby trafił do raju. I tylko jedna nieznośna myśl nie pozwalała mu w pełni cieszyć się doznanym szczęściem. Uwierała niczym drzazga wbita pod paznokieć. Kapitan wkrótce wróci i odbierze mu tą małą porcję szczęścia. Znów będzie cierpiał za któregoś z przyjaciół. Sanjiego albo Usoppa. Wiedział, że tak się stanie. Na drugi szczęśliwy rzut nie miał, co liczyć.

Śniadanie znów składało się z kubka stęchłej wody. Niezaprzeczalny dowód na to, że dzień dobroci minął.
Odstawił naczynie w kąt. Na razie nie był spragniony, ale jutro może się to zmienić.
Zaczął nerwowo wyłamywać sobie palce. Wkrótce pojawi się Kapitan. Wiedział o tym. I sama myśl napawała go lękiem. Czuł zimny dreszcz strachu biegnący po kręgosłupie, wdzierający się do głowy, serca, żołądka, zamrażający krew w żyłach. Bał się. Panicznie. Chyba pierwszy raz odkąd trafili do więzienia odczuwał to tak wyraźnie. Wcześniej… Na początku nie zdawał sobie sprawy z szaleństwa i okrucieństwa Marynarza, a później był zbyt obolały, zniszczony psychicznie, by strach zdołał przejąć nad nim kontrolę. A przynajmniej nie w takim stopniu jak teraz. Bo dziś, najedzony z opatrzonymi ranami, kiedy w żyłach wciąż krążyły środki przeciwbólowe, świetnie zdawał sobie sprawę, z tego, co przyniesie przyszłość. Że ten stan, stanowiący dla większości istot rozumnych, minimum potrzeb, dla niego zaś, maksimum tego, czego mógłby pragnąć, wkrótce zostanie mu odebrany. I to w makabryczny sposób. Nie miał ku temu żadnych wątpliwości.
 Wtem usłyszał jakieś poruszenie w sąsiedniej celi. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Sanjiego opartego o kraty, z twarzą zwróconą ku niemu. Chciał prychnąć, rzucić jakimś zjadliwym komentarzem, tak jak robił to na statku, ale nie mógł. Zamiast tego spytał po prostu:
-Co tam?
Kucharz wzruszył ramionami.
Przez chwilę patrzyli się na siebie, aż w końcu Sanji postanowił przerwać tę ciszę między nimi.
-Boisz się? – zapytał wykonując gest jakby zapalał papierosa. Widać stare nawyki nie chciały ustąpić.
Normalnie by go wyśmiał. I jeszcze zwyzywał, lecz już od dawna nic nie było „normalne”.
-Tak.
Umilkli, bo co można powiedzieć, po czymś takim?

Sanji zacisnął zęby. Po cholerę się pytał?! Przecież to oczywiste! Chyba nadal miał cichą nadzieję, że Zoro pozostał tym Zoro, którego poznał w Baratie. Nieustraszony. Nieokazujący słabości. Zawsze skory do kłótni. Jednak teraz zrozumiał, że tamten człowiek… Już nie istnieje. Kapitan go złamał. To głuche „tak”, przekonało go bardziej, niż wcześniejsze błagania szermierza, jego jęki i płacz. To proste przyznanie się do słabości, kiedy ciało miało się nieźle, najlepiej pokazywało, że kiedy stąd wyjdą, jeśli w ogóle, nic już nie będzie takie samo. Nic nie „będzie dobrze”.

Wszyscy to usłyszeli. Zoro przyznający się do strachu. Momentalnie zgasła, rozpalona na nowo iskierka nadziei. Szczęśliwe zakończenie odeszło w niepamięć.

Wszedł do więzienia wyraźnie wściekły. Od samych drzwi tupał głośno marynarskimi buciorami, jakby w ten sposób dając upust swojej złości. Bezustannie mamrotał też pod nosem niemożliwe do rozróżnienia słowa.
Kiedy stanął przed celą Roronoy momentalnie ucichł i tylko szczęki mu chodziły, gdy taksował więźnia wzrokiem. Najwidoczniej nie spodobało mu się to, co zobaczył, bo uderzył pięściami o kratę. Echo poniosło się po całym korytarzu, jeszcze głośniejsze w nastej ciszy. Bowiem od chwili, gdy tylko Kapitan się pojawił ustały wszelkie rozmowy. Usopp i Chopper wręcz starali się nie oddychać, byleby tylko czymś nie sprowokować mężczyzny. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że po tym, co stało się wczoraj nie będzie on w dobrym nastroju. Jednak nikt nie przewidział, że będzie tak źle.
-Co, panie Roronoa? – wycharczał, niczym dzikie zwierzę. Wściekłe dzikie zwierzę. – Dobrze się dzisiaj czujemy? – Żyła na jego czole pulsowała niebezpiecznie a pięści zacisnęły się na kratach tak mocno, że zbielały mu knykcie. Nie przeszkadzało to im się trząść. Mężczyzna cały wręcz chodził od nagromadzonej złości.
Zoro to widział, dlatego zwlekał z odpowiedzią. Strach, jaki czuł od przebudzenia przybrał na sile. Jednak obrana przez niego strategia okazała się chybiona. Marynarz zaklął siarczycie, po czym kopnął kraty. Jeden z prętów wygiął się nieznacznie.
-Pytałem – zaczął nie spuszczając wzroku z szermierza – czy dobrze… - urwał i przełknął ślinę. Chyba tylko po to żeby się, choć trochę opanować. – Się czujesz? – dokończył już trochę spokojniej. Jednak była to tylko poza, która w każdej chwili mogła się rozsypać.
Zielonowłosy przełknął ślinę zastanawiając się nad odpowiedzią. Musiał szybko podjąć decyzję, co powiedzieć, żeby znów nie wkurzyć kata.
-Znośnie – odrzekł w końcu. A widząc niebezpieczny błysk w czarnych oczach zrozumiał, że popełnił błąd.
Mężczyzną zatelepało.
-Znośnie? – Jego głos ociekał jadem. – A czego to szanownemu panu brakowało? Mięciutkiego łóżeczka? Wanny z gorącą wodą? Dań od najlepszego szefa kuchni?! – mówił coraz głośniej wwiercając spojrzenie w Zoro, który bezwiednie kulił się pod ścianą. Głos Marynarza przyprawiał go od dreszcze. Chciał wykrzyczeć przeprosiny, jakoś go ugłaskać, zmazać popełniony błąd, jednak gardło miał tak ściśnięte, że nie wydobył się z niego nawet szmer.
-Posłuchaj. – Tymczasem mężczyzna kontynuował, być może zdając sobie sprawę z tego, jak działa na więźnia. – Chciałbym ci przypomnieć, że jesteś w więzieniu! Tutaj możesz się czuć źle, albo bardzo źle! I możesz mi wierzyć, że dzisiaj zrobię wszystko, żeby dotychczasowe przeżycia wydały ci się nic nieznaczącymi łaskotkami. Żebyś je wspominał z nostalgią, zapragnął do nich wrócić! Przysięgam, że nic mnie nie powstrzyma. Nieważne, w co trafi dzisiaj lotka, odpokutujesz za wczoraj! Tego możesz być pewien. A was! – Nagle zwrócił się do pozostałych więźniów, głównie Sanjiego i Usoppa – Już mi szkoda. – Zarechotał jakby powiedział przedni żart. – Za was oberwie mu się najmocniej. I żadne lekarskie czary- mary, jakie wczoraj tu odwalaliście, nie pomogą mu dzisiaj. – Widząc ich pobladłe twarze uśmiechnął się, uśmiechem pełnym tryumfu. – Trzeba było tak nie mleć ozorem – rzucił w ich stronę oskarżycielsko. A Sanji poczuł jak coś zimnego spływa mu po kręgosłupie wprost do żołądka. Miał ochotę zwymiotować. I pewnie by to zrobił gdyby nie Nami, która osunęła się na ziemię, tuż obok niego. Momentalnie ukląkł przy niej a widząc, że dziewczyna straciła przytomność zaczął klepać ją po policzku. Panika narastała w nim z każdą chwilą.
-Chopper… - zaczął, ale urwał, bo renifer też wyglądał jakby zaraz miał się pożegnać z rzeczywistością. Na szczęście przy nim klęczała już Robin. Uspokajająco głaskała brązowe futerko, chociaż też trzymała się resztką sił.
Wiedział, że powinien sprawdzić, co z Luffym, ale nie miał na to siły. Jeśli gumiak znów dał się owładnąć złości, to są zgubieni. To znaczy Zoro jest. Kapitan miał dzisiaj wyjątkowo podły humor i wszystko mogło posłużyć jak pretekst do jeszcze intensywniejszego wyżywania się na Zoro.
Jednak kapitan go zaskoczył. Usiadł przy nieprzytomnej nawigatorce i pogłaskał ją po policzku. Ten gest był czystko przyjacielski, bez żadnych podtekstów, a mimo to poczuł się zazdrosny. On nie umiałby zrobić tego w ten sposób.
-Nami. – Głos Luffiego był twardy. – Wstawaj. Zoro się martwi.
Automatycznie spojrzał w stronę szermierza. Faktycznie na jego twarzy malował się wyraz głębokiego niepokoju. Z rozszerzonymi ze strachu oczami patrzył na dziewczynę, podczas gdy Marynarz tylko się śmiał.
-Muszę przyznać, że wszyscy jesteście zajebiści – stwierdził w przerwie obłąkańczego śmiechu. – Dopiero teraz was trzepnęło. Banda skurwysynów.
Tymczasem Luffy nadal głaskał Nami i wciąż powtarzał żeby nie martwiła Zoro. O dziwo podziałało, bo nawigatorka otworzyła oczy. W jakiś sposób słowa kapitana dotarły też do Choppera, bo lekarz przestał się trząść. Jednak nie wyzwolił się z objęć Robin. Której owa bliskość zdawała się odpowiadać.
Nami usiadła obejmując się rękami.
-Przepraszam. – Nie wiadomo, do kogo skierowała te słowa. Do Sanjiego, Luffiego, czy do Zoro. Kucharz podejrzewał, że do wszystkich. W jakiś sposób uznała, iż zawiodła każdego z nich. Dlatego tylko, bez słowa, ją przytulił. Po chwili wahania dołączył do nich Luffy.
Zoro odetchnął z ulgą.
Chwilową poprawę atmosfery popsuł Kapitan. Mężczyzna patrzył to w jedną to w drugą stronę cmokając z dezaprobatą.
-A, co to za sielsko-anielskie scenki nam się tu porobiły? Zapomnieliście gdzie jesteście? I dlaczego? – Humor ewidentnie mu się poprawił. – Nie wierzycie w to, co powiedziałem wcześniej? O zamienieniu życia tego tu – wskazał na Zoro – w piekło? Popatrzcie, za kogo tam trafi.
Przegapili losowanie! Wszyscy uświadomili to sobie w tym samym momencie. Naraz osiem par oczu spojrzało w stronę ściany z listami gończymi.
Sanji poczuł jak zamiera mu serce a cała krew odpływa z rąk i nóg. Patrzył i nie mógł uwierzyć. Lotka trafiła dokładnie w oko paskudnej karykatury, umieszczonej na jego liście gończym.
-Nie… - wyszeptał. – Nie…
-To teraz, drogi kuku, powiedz mi… - Marynarz stanął tuz przed nim. Oddzielały ich jedynie kraty. – Co jest najważniejsze dla kucharza? Bez czego ten nie może wykonywać swojej pracy?
Zrozumiał w jednej chwili.
-Nie… nie zrobisz tego! Nie możesz!
-Mylisz się. Mogę i zrobię. Myślę, że pan, panie Roronoa, też domyślił się już, co takiego go czeka, prawda?
Zoro nie był w stanie odpowiedzieć. Doskonale wiedział, co jest najcenniejsza rzeczą dla Sanjiego, poza kobietami oczywiście. Jego ręce. Spojrzał na swoje dłonie i poczuł jak coś w nim umiera.

-Nie… - Chociaż Marynarz już na niego nie patrzył, dalej powtarzał to jedno słowo, jakby mając nadzieję, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy stanie się prawdą. Kapitan znów postanowił uderzyć w najczulszy punkt. Lecz tym razem tortura, którą przygotował była ziszczeniem koszmarów dwójki ludzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie tylko dla niego dłonie były ważne. Choć tylko on tak to podkreślał. Dla Zoro również… Dzięki nim był tym, kim zawsze chciał być. Szermierzem. Więc jeśli je straci, cały dotychczasowy wysiłek, aby zostać numerem jeden… Przepadnie. Na samą myśl o tym, że marzenie przyjaciela nigdy się nie spełni, i to z jego powodu, poczuł pod powiekami piekące łzy. Wiedział, że nie powinien płakać, mimo to nie potrafił ich powstrzymać. Popłynęły. Równym strumieniem po brudnych policzkach. Wsiąkały w poniszczoną koszulę, zniekształcały obraz, odzierały z godności. Mężczyzna nie powinien płakać. Nie w obecności kobiet potrzebujących jego pomocy. Opieki. Z tym, że teraz to on tego potrzebował. Jednak nikt nie podchodził, żeby mu pomóc. Wiedział, że byli tuż obok, bo gdzie indziej mogliby być?! A mimo to… Tylko patrzyli. Nie wiedział, czy z szoku, strachu, zdziwienia. A może z czystej złości? Przecież to on był tym, który najczęściej kłócił się z Zoro. Wyzywał go, przy czym szermierz nie pozostawał mu dłużny. Bili się. Obrażali. Ale kiedy przyszło, co, do czego potrafili współpracować. Przypomniał sobie starcie z załogą Foxy’ego. Czy według nich to był nic nieznaczący epizod? Naprawdę wierzyli, że nienawidził Zoro?!
-To nieprawda – wychrypiał.
-Ależ prawda! – Kapitan nieświadom myśli galopujących po głowie kucharza uśmiechnął się promiennie. – I obiecuję, że wkrótce się o tym przekonasz… - W jego głosie zabrzmiała groźba. – A wy?! – Nagle stracił zainteresowanie Sanjim i postanowił wydrzeć się na swoich podwładnych. – Na co czekacie?! Otwierać mi te drzwi!
Marynarz stojący najbliżej wejścia do celi Zoro aż podskoczył, przez co upuścił klucz. Metalowy przedmiot potoczył się po posadzce i wylądował tuż przy sąsiednich kratach.

Przez koszmarnie długą chwile wpatrywał się w leżący klucz. Był tak blisko. Na wyciągniecie ręki. Nie musiałby nawet używać swojej mocy, co i tak było niemożliwe. Dosięgnąłby. Na pewno. Jednak coś go powstrzymywało. Ten irytujący głos, który odzywał się w jego głowie zawsze, kiedy chciał zrobić coś głupiego. Brzmiał trochę jak Sabo – jego starszy brat, który umarł kilka lat temu, ale gdy żył bardzo się o niego troszczył. Tak samo jak głos. Zdążył już zauważyć, że zawszy, gdy go nie słuchał sprawy przybierały nieciekawy, oglądnie mówiąc, obrót. Teraz jednak podejrzewał, że nie skończyłoby się na kilku siniakach więcej. Dlatego się nie ruszał. Chociaż klucz zdawał się go przyzywać.
Marynarz chyba wiedział, co się z nim dzieje. Być może czuł, albo po prostu widział podobne sceny już tysiące razy i nic już nie mogło go zaskoczyć. Tak czy inaczej ruchem dłoni powstrzymał podwładnego, który już chciał się rzucić po zgubę. Zamiast tego patrzył wprost na niego. Spojrzenie tych czarnych wywoływało u niego dreszcze. Niepewnie podniósł głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały.
-I, co kapitanie? – Usłyszał. –Nie próbujesz uwolnić swojej załogi? Lepszej okazji już nie będziesz miał.
Przygryzł wargi. Dobrze wiedział, że mężczyzna go podpuszcza. Zwyczajnie chciał mieć jeszcze jeden powód, przez który mógłby torturować Zoro. Ale jego niedoczekanie! Nie dostarczy mu go! Nigdy! Nawet, jeśli oznaczało to siedzenie bezczynnie.

-Serio? – Zacmokał z dezaprobatą. – Tchórzysz? A, co jeśli ci powiem, że ten klucz nie tylko otwiera drzwi, ale też pasuje do waszych kajdanek? – Kłamał. Do każdej celi wykonano osobny zamek, więc nie staniało cos takiego jak klucz uniwersalny. To samo tyczyło się kajdanek. Zwyczajnie chciał sprawdzić, czy Słomiany Kapelusz ma na tyle jaj, by spróbować powalczyć o załogę, kiedy nadarzy się okazja. Bo powoli zaczął tracić do niego cały szacunek.
Przyjrzał się uważniej piratowi, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły na nim jego słowa. Okazało się, że żaden. Chłopak ani drgnął. Może nie był aż tak głupi jak twierdził Światowy Rząd. Tak czy inaczej mógł się nad nim jeszcze popastwić, nim wróci do swojej ulubionej ofiary.
-Naprawdę nawet nie spróbujesz go wziąć? Nie spodziewałem się, że będziesz tak żałosnym człowiekiem… Ze wszystkich pirackich kapitanów, jakich dane mi było poznać, ty jesteś najgorszy. Do tej pory każdy, który miał, choć cień szansy żeby ocalić załogę robił wszystko, żeby tego dokonać. Nierzadko poświęcając własne życie. A tobie się nawet nie chce schylić. Wstyd i hańba. Naprawdę nie wiem, dlaczego on – wskazał na Zoro – postanowił się dla ciebie poświęcić. Nie zasługujesz na to. Nikt z was nie zasługuje! – Oskarżycielko wskazał palcem pozostałych piratów. – W czasie, kiedy mu tu sobie tak miło gawędzimy, zdołalibyście ze trzy razy podwędzić ten cholerny klucz! – Mówiąc to samemu się schylił po przedmiot. – A wy nic! Stoicie jak kołki. Nawet nie chce wam się dupy ruszyć. I przez wasze lenistwo pan Roronoa straci dzisiaj kilka cennych umiejętności…

Wiedzieli, że kłamał. Każde jego słowo było kłamstwem. Gdyby wykonali najmniejszy gest świadczący o tym, że chcą dostać się do klucza… Skutki dla Zoro okazałyby się katastrofalne. Zresztą nikt z nich nawet nie pomyślał, że Kapitan mógł być tak głupi i kazać sporządzić jeden klucz do wszystkiego. Ale… Tak czy inaczej to bolało. Złudna nadzieja, która została im dana na nowo rozpaliła tą prawdziwą. A poczucie winy towarzyszące im cały czas rozżarzyło się nowym ogniem.
-Nie słuchaj go kapitanie. – Robin podeszła do Luffiego. – On…
-Kłamał – przerwał jej. – Wiem o tym. – Jego głos drżał od hamowanej wściekłości. – Ale wydaje mi się, że Zoro nie wie.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli ma szermierza. Jego blada twarz wyrażała tylko dwa uczucia: skrajne przerażenie oraz… największy możliwy dla istoty ludzkiej zawód. On naprawdę uwierzył Marynarzowi. I teraz był zdania, że przyjaciele go zdradzili. Mogli go uwolnić. Tylko nie chcieli.
-Dlaczego? – Usopp nie mógł zrozumieć. To prawda, że Zoro nie należał do najbystrzejszych ludzi na świecie, ale nawet on nie powinien się na to nabrać.
-Ze strachu. – Z tonu lekarza pokładowego emanowała rezygnacja. – Tak bardzo się boi, że umysł we wszystkim szuka możliwości ucieczki. Cokolwiek mu teraz zaproponuje Kapitan, najprawdopodobniej się zgodzi… - zakończył z głębokim westchnieniem i okrył pyszczek pod rondem kapelusza.
-Ale… jeśli mu powiemy…
-Nami! – Renifer krzyknął. Teraz nic go nie obchodziło czy Marynarz go usłyszy i będzie chciał ukarać, przyjmie kare z godnością. Zapomniał tylko, że to Zoro musiałby ją ponieść. – On nam nie uwierzy. Nie mamy tego, czego on pragnie. Poza tym… W jego oczach jesteśmy zdrajcami.

Przysłuchiwał się tej rozmowie i miał ochotę sam sobie uścisnąć dłoń, w podzięce za świetnie wykonaną robotę. Teraz tylko trzeba to pociągnąć dalej.

-Zdrajcami?
-Tak. Nie uratowaliśmy go, choć mieliśmy ku temu okazję.
Kiedy sens tych słów dotarł do nawigatorki wybuchnęła płaczem. Sanji spróbował ją przytulić, ale uchyliła się i przylgnęła do strzelca. Chyba nawet nie zrobiła tego świadomie, mimo to kucharz poczuł się jakby dano mu w twarz. Oni naprawdę myśleli, że on… nienawidzi Zoro.
Problem w tym, że to nie prawda. Tak po prawdzie, to uważał Zoro za swojego najlepszego przyjaciela.  A teraz był zmuszony patrzeć jak ten właśnie przyjaciel, który nawet nie wie, że nim jest, cierpi. Traci coś, co nadawało sens jego życiu. Żeby on mógł to coś zatrzymać. Znowu miał ochotę się rozpłakać.

Długo zajęło mu odegnanie strachu i zrozumienie, że Kapitan kłamał. A przyjaciele wcale go nie zdradzili. Wręcz przeciwnie – uratowali przed dodatkową porcją bólu. Gdyby faktycznie spróbowali uciec, Marynarz by się wściekł. Swoją wściekłość wyładowałby na nim. Miałby świetny pretekst żeby go ukarać. Za wczoraj też. Bo to, że uważa go winnym wyników wczorajszego losowania nie ulegało wątpliwości.
Zdążył wnioskami akurat do pojawienia się mężczyzny w jego celi. Zaklął w myślach. Chciał jeszcze raz spojrzeć w stronę przyjaciół. Przekazać im jakoś, że wcale nie uważa ich za zdrajców. Lecz Kapitan nie dał mu na to szans. Zasłonił sobą cały widok. Patrząc w te roześmiane oczy czuł jak robi mu się niedobrze. Ten człowiek był chory. Ta myśl uderzyła go jeszcze mocniej niż dotychczas. Marynarz czuł perwersyjną przyjemność nie tylko z fizycznych tortur, ale z tych psychicznych również. Kto wie, czy nie nawet większą. A fakt, że udało mu się ich poróżnić jeszcze bardziej poprawiała mu humor.
-To, co panie Roronoa? – Pochylił się nad nim – Zaczynamy zabawę?
Milczał. Nawet gdyby chciał nic nie mógł powiedzieć, bo gardło w kilka sekund ścisnęło mu się ze strachu. Ręce zaczęły drżeć. Nagle poczuł, że koniecznie musi się wysikać. Podejrzewał jednak, że taka prośba tylko by rozśmieszyła Marynarza, który kazałby mu lać w spodnie.
-Milczenie uznawane jest za zgodę. – Niby żartobliwie pogroził mu palcem. – Dlatego zapytam jeszcze raz. Zaczynamy zabawę?
Dalej był cicho. I tak nic nie mógł zrobić.
-Wybornie! To teraz, proszę, powiedz mi… Czy jesteś bardzo przywiązany do swoich dłoni?
W mdłym świetle pochodni błysnął nóż, który mężczyzna wyjąc zza paska jednym płynnym ruchem.

Ostrze było tak ostre, na jakie wyglądało. Bez oporów przecięło skórę u podstawy małego palca lewej dłoni. Krew ciekła mu po ręce. Zaciskał pozostałe mu zęby i starał się nie krzyknąć, kiedy następne cięcie uszkodziło skórę w zgięciu pierwszego stawu.
Na razie nie było to takie najgorsze. W porównaniu z poprzednimi torturami aktualne poczynania kata mógł nazwać nawet pieszczotą. Wiedział jednak, że to dopiero początek. Mężczyzna bawił się z nim. Drażnił. To uczucie niepokoju było najgorsze. Gorsze nawet niż ostrze noża tańczące po jego skórze.
-Jak myślisz? Mam ci te paluszki poobcinać? Każdy po kolei? Po kawałku? – Naparł na zgięcie drugiego stawu. – Czy może po prostu uciąć całą dłoń? – Tym razem poczuł zimny dotyk stali w okolicach nadgarstka. – Czy też… Zrobić coś zupełnie innego? A ty? – zwrócił się do blondyna. – Jak chciałbyś stracić ręce?

Znieruchomiał nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć. I czy to znów tylko podpucha, czy może Kapitan naprawdę postanowił wziąć jego zdanie pod uwagę. Z tym człowiekiem wszystko było możliwe. A każda okazja, żeby się nad nimi popastwić, dobra.
-Widzę, że sam nie możesz się zdecydować. – Marynarz zaczął się śmiać. Czyli tylko chciał go zdenerwować, przestraszyć. To chore, ale poczuł ulgę. Przez nieznośnie długi moment naprawdę się bał, że to on zadecyduje, w jaki sposób Zoro zostanie okaleczony. – W sumie nie dziwię się. Tyle ciekawych opcji… Sam mam problem. Dlatego, może… wypróbujemy wszystkie, co? – Nim sens jego słów dotarł do kogokolwiek z załogi Słomianych Kapeluszy, odciął Zoro koniuszek zranionego wcześniej palca. Mężczyzna wrzasnął a z rany trysnęła krew. Kilka kropel spadło na mundur. Z dezaprobatą przyjrzał się szkarłatnym kroplom, jakby całkowicie tracąc zainteresowanie więźniem. Przynajmniej pozornie, bo kątek oka spoglądał na niego i z radością stwierdzał, że uzyskał pożądany efekt. Wrażenie to tylko się pogłębiło, kiedy skrzyżował wzrok z kucharzem. Jego blada twarz i oczy pełne łez, z których zniknął cały blask, sprawiły, że miał ochotę śpiewać z radości. Tak, dokładnie tego oczekiwał.

Tymczasem Zoro przestał krzyczeć. Przyciskał tylko zranioną rękę do piersi starając się jednocześnie uspokoić oddech. Ból był okropny, jednak zdawało mu się, że mniejszy niż to, czego do tej pory doświadczył. Albo po prostu starał się to sobie wmówić. Jakby umysł za wszelką cenę usiłował oszukać ciało. Jeśli faktycznie tak było, to raczej szło mu kiepsko, bo choć ból zmienił się w tępe pulsowanie, a płynąca krew tak bardzo mu nie przeszkadzała to nie mógł pozbyć się wyobrażenia swojej dłoni z poucinanymi palcami. Ta wizja go przerażała. Niedługo straci możliwość dotrzymania złożonej przed laty obietnicy. Nigdy nie spełni swojego marzenia. Mihawk na zawsze pozostanie niedoścignionym mistrzem, z dala od jego zasięgu. Już nie będzie mógł go gonić. I dlaczego? Bo jakiś chory skurwiel tak sobie wymyślił? Bo postanowił zgrywać bohatera? Ocalić załogę? Ocalić jego? Przez moment zastanawiał się, co tak naprawdę czuje w związku z faktem, że bierze na siebie kare Sanjiego, tym samym ratując kucharza przed utratą swoich cennych dłoni. Ze zdziwieniem stwierdził, że to uczucie, które go wypełnia to… ulga. Ulga, że nie będzie musiał patrzeć na cierpienie przyjaciela. Tak. Uważał Sanjiego za przyjaciela. Może nie tak dobrego jak Luffiego, ale jednak… Chyba drugiego w kolejności, w załodze. A ich kłótnie traktował jak świetny sposób spędzania wolnego czasu.
-Wiesz, co? – Jego rozmyślania przerwał głos Kapitana. – Chyba jednak darujemy sobie te zabawy z nożem. Trochę za duży syf z tego jest. – Wskazał na krew dookoła. – A ja jeszcze dzisiaj mam ważną rozmowę z tymi na górze. – Skrzywił się. – Chyba Akainu nie do końca kupił moją ostatnią bajeczkę i wysłał kogoś żeby to sprawdził. I trudno będzie mi wytłumaczyć, co rob i krew na moim wyjściowym wdzianku. Ale, ale… - Popatrzył po więźniach. – Nie bójcie się. Nie znajdą was tu. O tych lochach wie niewielu. A już na pewno nie ludzie tego zapchlonego kundla. – Z radością patrzył jak radość dosłownie wyparowuje z ich twarzy. Wiedział, że dotarli już do etapu, w którym Impel Down, czy nawet publiczna egzekucja, rodzą nadzieję. Dlatego zmyślił całą tę historyjkę. Na pewno nie byłby tak odprężony gdyby istniał choćby cień szansy na to, że Admirał podejrzewa go o ukrywanie Słomianych. Jednak oni nie muszą o tym wiedzieć.

Naprawdę chciał żeby to była prawda. Żeby jeden z Admirałów Marynarki zjawił się tu, zapakował na swój okręt o wywiózł diabli wiedzieli gdzie. Daleko. Nawet do najgorszego więzienia, jakie tylko mieli. Z dala od tego diabła w ludzkiej skórze! Tam gdzie Zoro nie… Zacisnął pięści. O czym on do cholery myśli?! Nie ma prawa mieć nadziei. Po prostu nie. Wtedy było jeszcze gorzej. Spojrzał na swoje dłonie. I w jednej chwili je znienawidził. Tak samo jak siebie, za każde wypowiedziane głośno zdanie, o tym jak są dla niego ważne.

Spojrzał na zranioną dłoń. Z palca nadal lała się krew, lecz i tak widział wyraźnie biel kości. Okazało się, że ostrze nie poszło gładko jak mu się początkowo zdawało, lecz pod koniec zjechało, jeszcze bardziej rozszarpując skórę i niemal szatkując mięso pod spodem. Spiczasty kawałek kości, po którym ześliznęło się ostrze noża wystawał ponad zmaltretowane tkanki. Naraz cały obraz zniknął mu sprzed oczu zasłonięty wielką łapą Marynarza.
-Nóż sobie darujemy. Zrobimy to tradycyjnie. – Ścisnął kikut a Zoro poczuł ból gorszy niż wszystko, co przeżył do tej pory. Z oczu poleciały mu łzy. Wrzasnął. Tak głośno, że w jednej chwili zdarł sobie gardło. Drugą ręką chwycił za własne udo, wbijając połamane paznokcie tak głęboko, że zdołał przebić materiał spodni i skórę. Ciepłe strumyki krwi pociekły mu po nodze, lecz nawet ich nie poczuł. Teraz cała jego uwaga skupiona była na jednym siedlisku bólu. Małym palcu lewej dłoni.
-No i czego się drzesz? – zarechotał Kapitan, wiedząc, że więzień go nie słyszy. Czuł jak kikut kości wbija mu się w wewnętrzną stronę dłoni i aż ciarki go przechodziły na myśl, co w takiej sytuacji odczuwał Roronoa. Teraz naprawdę się cieszył, z tego, że sknocił to cięcie. Chociaż wcześniej był na siebie wściekły. – Jeszcze nie zaczęliśmy! – Choć bardzo chciał, nie mógł tego ciągnąć w nieskończoność. Wkrótce mężczyzna zemdleje z bólu, a gdyby chciał go cucić tylko straciłby czas. Zresztą to też tylko rozwiązanie tymczasowe. Musiał się uwinąć zanim Roronoa przekroczy swój limit. Dlatego… Ścisnął trzymany palec. Trzask, jaki usłyszał był muzyką dla jego uszu.

Bolało. Jak jasna cholera. Tak, że nie potrafił tego nawet ująć słowami. Myślał, że gorzej już być nie może. Jednak szybko się zorientował jak bardzo się mylił.
Wystarczyło, że Kapitan wzmocnił uścisk niemal zgniatając mu palec w tej wielkiej łapie. Czuł jak kości uginają się pod naciskiem, by w końcu pęknąć. Wtedy z jego gardła wydobył się ryk. Nie krzyk, ani nie wrzask nawet. Tylko ryk. Dziki, zwierzęcy. Przepełniony bólem i strachem. Żołądek podszedł do gardła a przed oczami zawirowało. Na moment prawie stracił kontakt z rzeczywistością. Łączył go z nią jedynie ból. Tylko on nie pozwolił mu odpłynąć w niebyt. O dziwo cieszył się z tego. Wiedział, że powrót z takiej wycieczki nie byłby zbyt przyjemny a Marynarz dodatkowo zrobiłby wszystko, żeby jeszcze bardziej mu go obrzydzić. Dlatego postanowił być przytomnym najdłużej jak to tylko możliwe – nie miał złudzeń, w końcu jego ciało nie wytrzyma. Żeby móc zrealizować swój plan musiał mieć jakiś punkt zaczepienia, coś, na czym będzie mógł się skupić w czasie największego bólu. Coś niemającego ładunku emocjonalnego. Najlepiej… suche liczby. Postanowił liczyć kolejne łamane palce.
-Jeden – szepnął tak cicho, że sam nie był pewien, czy faktycznie wypowiedział te słowa na głos czy może tylko je pomyślał. Najważniejsze, że Kapitan go nie usłyszał. To mogło stanowić kolejną inspirację dla jego chorych pomysłów.
Dopiero, kiedy udało mu się skupić na liczbie, zdał sobie sprawę, że w więzieniu nadal ktoś krzyczy. I to nie on.
Sanji.
Kucharz coś wrzeszczał, nie potrafił rozróżnić słów, A z jego oczu płynęły łzy.

-Nie! Zostaw go! – Złość mieszała się w nim z przerażeniem. – Nie możesz tego robić!
Kapitan puścił dłoń Zoro, lecz nie zaszczycił blondyna nawet jednym spojrzeniem.
-Już ci chyba mówiłem, że mogę. I jak widzisz robię. – Złapał kolejny palec. Na razie tylko go trzymał. Prawie z czułością. – A tak na marginesie… - Dopiero teraz podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Po kręgosłupie Sanjiego przebiegł lodowaty dreszcz. To zdecydowanie nie był widok, jaki chciałby jeszcze kiedyś ujrzeć. – Jakoś tak bardzo nie protestowałeś, kiedy trafiało na twoich przyjaciół… Skąd ta nagła zmiana? Podobało ci się patrzenie jak się nad nim znęcam? W końcu nie bardzo się lubiliście. Nie trzeba być geniuszem, żeby zobaczyć, że z radością skaczecie sobie do gardeł. Dlatego cieszyłeś się, że to on obrywa? Największy wróg dostaje łomot… To trochę jak Gwiazdka, nie uważasz? Czy może prawda jest o wiele prostsza? Po prostu miałeś to w dupie? I teraz też tak po prawdzie mało cię obchodzi, co się z nim stanie, tylko wypadałoby trochę poudawać przed resztą? Żeby cię nie znienawidzili jak to wszystko się skończy? To sobie właśnie myślisz, kiedy tak patrzysz na mnie i płaczesz jak panienka? Muszę przyznać, że jesteś świetnym aktorem. Te łzy są naprawdę realistyczne.
-Zamknij się!
Uśmiechnął się patrząc jak blondyn uderzał pięściami w kraty.
-Zamknij się słyszysz?! To nieprawda! Nigdy tak nie pomyślałem! – Ze wstydem przypomniał sobie momenty, w których życzył Zoro śmierci. Wtedy wydawało mu się, że dla jego dobra, ale teraz… nie był tego do końca pewien. Kapitan nieźle namieszał mu w głowie. Czy faktycznie tak to wyglądało z boku? Jakby miał gdzieś, to, co działo się z Zoro?! Albo, co gorsze, cieszył się z tego?! Czy reszta też tak to odbierała?! Cały czas myśleli, że nienawidził szermierza, a to wszystko jest mu na rękę?!
Poczuł jak osuwa się na kolana. Nogi nie były w stanie dłużej go utrzymywać.
-To nieprawda… - szeptał niczym mantrę.

Wiedział, że Czarnonogi mówił prawdę. Powiedział to wszystko, tylko po to by wywołać jeszcze większy zamęt wśród piratów. I pognębić psychicznie Roronoę. Nie ma nic gorszego nic poświęcić najcenniejszą w życiu rzecz, dla człowieka, którego nic to nie obchodzi.
Z wyrazem tryumfu wymalowanym na twarzy przeniósł spojrzenie na szermierza. Ten jednak nie wyglądał na załamanego. Nadal krzywił się z bólu, ale spojrzenie miał jakby ostrzejsze. I skierowane wprost na kucharza.
-Wiem Sanji – wychrypiał niespodziewanie. – Nie jesteś taki. Jesteśmy… przyjaciółmi?
-Tak – przytaknął połykając łzy, które zaatakowały kolejny raz. – Jesteśmy…
Zoro się uśmiechnął. Na więcej nie starczyło mu siły. Przymknął oczy i zamilkł.
Chętnie dałby mu w twarz za wtrącanie się. Przed spełnieniem zachcianki powstrzymał go jedynie pomysł, jaki przyszedł mu do głowy po słowach Roronoy.
-Czyli nasz szermierz od siedmiu boleści ma cię za przyjaciela, tak? A myślałem, że jednak cię nienawidzi. Jak bym nienawidził. – Wzruszył ramionami. – Naprawdę kiepsko wybierasz sobie przyjaciół Roronoa – rzucił nawet nie odwracając się do więźnia. – Dobra. Skoro jesteście takimi wielkimi przyjaciółmi, to wiesz, co? Nie pozwolę żebyś stracił choćby część tego widowiska. Jako przyjaciela powinno cię interesować, to, co dzieje się z twoim kumplem. A ja ci zapewnię miejsce w pierwszym rzędzie! Wyprowadzić go!
Dwóch strażników, do tej pory pilnujących drzwi zasalutowało i weszło do środka. Trzeci podniósł karabin celując po kolei w każdego z piratów.
Sanji nie zdążył nawet pomyśleć o ostatnich słowach Kapitana, bo został brutalnie dźwignięty z podłogi i niemal wlekąc po ziemi, wyprowadzony z celi. Drzwi za nim zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem.
-O, co chodzi? – spytał, kiedy już pozwolono mu stanąć. Naprzeciw Kapitana i… Zoro! Tak. Zaprowadzono go do sąsiedniej celi.
-No przecież mówiłem, że zapewnię ci miejsce, w pierwszym rzędzie. Więc siadaj i patrz.
Jeden celny kopniak pod kolano zmusił go do uklęknięcia. Nawet nie poczuł bólu, kiedy upadł na kamienie. Bowiem zrozumiał, co się zaraz stanie. Kapitan dalej będzie łamał Zoro palce, a jego zmuszą, żeby to oglądał. Z bliska.
-Ty… - zaczął, ale urwał. Tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Zwyzywać mężczyznę? Błagać, żeby się rozmyślił? Pewnie żadne z tych rozwiązań nie skłoniłoby go do zmiany zdania, wręcz przeciwnie. Tylko w nim upewniło. A w dodatku zapewniło nielichą porcję rozrywki. Niemal słyszał ten śmiech. Dlatego tylko przygryzł wargi i posłał pocieszające, przynajmniej taką miał nadzieję, spojrzenie Zoro. Ale pewnie i tak wyglądał żałośnie.
-Nie kończysz? To nawet lepiej. Już i tak za dużo czasu straciliśmy. A pan Roronoa czeka. – Kapitan zarechotał i podszedł do szermierza, rzucając jeszcze przez ramię do podwładnych. – Pilnujcie go!

To nie mogła być prawda! Dlaczego Sanji tu był? Nie powinien… Nie… Do tej pory jakoś się trzymał, bo wiedział, że przyjaciele byli za daleko by mu pomóc. Zobaczyć dokładnie jak bardzo z nim źle. A teraz, kiedy miał kucharza niemal na wyciągnięcie ręki… Nie wiedział jak to zniesie. Najbardziej bał się tego, że nie wytrzyma i zacznie prosić blondyna o pomoc. Nie chciał wywoływać w nim poczucia winy. Tak samo jak nie chciał oberwać za Sanjiego, jeśli i jemu nie uda powstrzymać się odruchu i będzie próbował przyjść mu z pomocą. Za wszelką cenę musiał zapomnieć, że on tu był. Skupić się, na czym innym.
JEDEN.
Znów zaczął liczyć palce.

-Mam nadzieję, że nie poczułeś się zaniedbany? – Kapitan pochylił się nad nim chwytając go za serdeczny palec. – Jeśli tak to przepraszam. I już nie musisz się martwić. Od teraz jestem tylko twój… - To mówiąc jednym potężnym ruchem zmiażdżył szermierzowi kość.
DWA.
Nieprzygotowany zawył z bólu. Czuł łzy płynące mu po twarzy. Po chwili doszła do nich też krew z przygryzionego języka. Dłoń stała się jednym wielkim ogniskiem bólu, nie rozróżniał czy bolą go złamane palce czy reszta kości też. W głowie łupało. Szum w uszach przypominał trochę odgłos morza – raz tak głośny, że zagłuszał wszystko wokół, by po chwili ucisnąć i odkryć pogrzebane przed chwilą dźwięki. Na przykład czyjś szloch.
DWA!
Musiał szybko skupić się na czymś innym. Zapomnieć, do kogo należy ten drugi głos. Kto właśnie płacze.

To było zbyt potworne. Widział to dwa razy i więcej nie zniesie. Opuścił głowę. Nie będzie patrzył. Wystarczy, że słyszy.

-No to, co? Zabieramy się za kolejny paluszek?
Nim zdążył odpowiedzieć, czy chociaż o tym pomyśleć ból znów eksplodował.

TRZASK.
Odgłos łamanej kości i podążający za nim, nieludzki wręcz, wrzask.
Zatkał uszy dłońmi chcąc odrodzić się od tych dźwięków, nie słyszeć ich. Zapomnieć, co jest ich źródłem.
Ale nie było mu to dane. Czyjeś silne dłonie złapały go za nadgarstki i brutalnie wykręciły mu ręce, krzyżując je na plecach.
-Podnieś głowę. – Usłyszał.
Nie posłuchał.
-Podnieś głowę. – Tym razem głos zabrzmiał ostrzej.
I tym razem zignorował rozkaz. Nie z buty czy złośliwości. Po prostu… nie mógł tego zrobić. Nie był w stanie spojrzeć na scenę przed sobą.
-Powiedziałem. – Uścisk na nadgarstkach zelżał – Podnieś. Głowę.
Szarpnięto go za włosy. Nie na tyle mocno, żeby je wyrwać, lecz wystarczająco, by wreszcie zamiast podłogi miał przed oczami scenę, której oglądać nie chciał. Poczuł jak łzy spływają mu po policzkach. Chociaż tak bardzo starał się je powstrzymać, w końcu go pokonały.
-Zoro… - wyszeptał wiedząc, że szermierz go nie słyszy. Czarne oczy zasnute były mgłą. Mężczyzna pogrążył się w bólu.

Wrzasnął. Świat zalał się czerwienią. A w jego uszach wciąż odbijało się echem chrupniecie łamanej kości. Wszystko dookoła wirowało. Chwilami zapominał gdzie jest i co się dzieje. Żeby odnaleźć się w rzeczywistości spróbował skupić myśli na jednej rzeczy. Jedynej, która miała teraz znaczenie.
TRZY…
Ta cyfra pozwoliła mu wrócić do celi.
TRZY.
Dzięki niej przypomniał sobie wszystko. Nawet, jeśli nie chciał.
TRZY.
Kapitan złamał mu trzy palce. Mały. Serdeczny. Środkowy. Pozostał jeszcze wskazujący i kciuk. Dwa palce. Albo siedem, jeśli Marynarz postanowi pozbawić go obu dłoni. Dwa lub siedem.

Następny był wskazujący. Czwarty. I ten okazał się najgorszy. Kapitan chyba stracił moc w rękach, bo za pierwszym razem tylko wyłamał kości ze stawów. Chrupnęło i poczuł jakby miał zaraz umrzeć. W ustach pojawiła mu się żółć. Zwymiotował a ostry zapach wymiocin sprawił, że ponownie zrobiło mu się niedobrze. Tym razem jednak zdołał się powstrzymać. Pewnie dlatego, że Kapitan odrzucił go kawałek dalej, gdzie tam nie śmierdziało. Okaleczona dłoń wylądowała tuż obok niego. Spojrzał na zakrwawiony, opuchnięty kawałek mięsa. To już nie była część niego. Ta dłoń nigdy nie zaciśnie się na rękojeści, nie uniesie miecza… Nagle poczuł żal. Za tym wszystkim, co utracił, za tym, co mogło nastąpić, a co przez tego potwora nigdy nie będzie miało miejsca.
Prawie się ucieszył, kiedy tuż przed nim pojawił się Kapitan.
Spokojnie, powtarzał sobie. Usłyszysz tylko trzask jakby pękał orzech. To będzie czwarty. Jeszcze tylko jeden. Albo pięć.
Wtedy ciężki Marynarski bucior opadł na coś, co jeszcze rano było jego dłonią.
CZTERY.
PIĘĆ.

A potem stracił rachubę.

Wył. Jak potępieniec. Bez przerwy. Ciałem na przemian wstrząsały drgawki i dreszcze. Chyba wymiotował, ale nie był tego pewien. Prawdopodobnie też zrobił pod siebie. Przed oczami nie widział nic poza krwawą czernią, słyszał tylko swój krzyk i dudnienie krwi w uszach. Ból był wszędzie. Może stracił przytomność. Nie wiedział. Wiedział tylko o bólu.
O niczym więcej.

-Przestań! – krzyczał próbując się wyrwać. Jednak strażnicy trzymali go mocno. – Przestań! Już wystarczy!
Kapitan raczej go nie słyszał. Wkurwiony porażką, jakiej doznał próbując złamać czwarty palec Zoro, przy drugiej dłoni już się nie cackał. Każdy członek rozgniatał obcasem buta. Raz za razem. Nie dając chłopakowi ani chwili wytchnienia. Kiedy skończył zabrał się za resztę kości. Miażdżył je, wdeptywał w ziemię. Raz nawet skoczył, całym ciężarem lądując na dłoni szermierza. I wtedy właśnie Sanji usłyszał ten krzyk, który, był pewien, będzie mu towarzyszył do końca życia.
Zoro już wiele razy krzyczał z bólu, lecz teraz… Nie wiedział, czy to, dlatego, że był tak blisko, czy może wpływ na to miał fakt, że szermierz cierpiał za niego. Tak czy inaczej wrzask dosłownie wrył się w niego. Odczuł go całym sobą. Przez moment nie wiedział nawet czy to nie on krzyczy. A kiedy uzmysłowił sobie, że nie… rozpłakał się. Jak małe dziecko.

Wreszcie Kapitan poczuł się usatysfakcjonowany. Zabrał nogę. To, co wyłoniło się spod niej w żaden sposób nie przypominało ludzkiej kończyny. To była krwawa miazga. Cienka skóra popękała. Złamane kości przebiły się na zewnętrz, z otwartych ran wystawało żywe mięso. Wszędzie była krew.

Chopper patrzył an to w milczeniu. Na szczęście Zoro zemdlał już jakiś czas temu. Marynarz w swoim szale chyba tego nie zauważył, bo nie próbował go cucić. Za to renifer był wdzięczny losowi. Przynajmniej ten widok, choć na chwilę, został przyjacielowi zaoszczędzony. Nawet z tej odległości wiedział, że prawa dłoń przestała istnieć. Nie było szans jej uratować. Pozostawała tylko amputacja. Nie do końca był pewien stanu lewej dłoni, ale podejrzewał, że złamań nie da się nastawić. Palce na zawsze pozostaną niesprawne.
Szczęściem nikt go o to nie zapytał. Nie wydusiłby z siebie ani słowa.
Ale chyba oni wiedzieli to samo, co on.

-Dobra, starczy. – Z niesmakiem spojrzał na buty upaprane krwią. – Wrzućcie tego obesrańca – wskazał na Sanjiego – z powrotem do jego celi. Chyba dostał nauczkę.
Podwładni bez słowa podnieśli szlochającego kucharza i faktycznie wrzucili do sąsiedniego pomieszczenia.

Uderzył barkiem w ścianę, ale ledwie to poczuł. Zwinął się w kłębek i płakał dalej. Wyrzuty sumienia urządziły sobie w nim plac zabaw. Nie mógł myśleć o niczym innym jak o tylko dłoni Zoro znikającej pod marynarskim butem.
-Nie… - szeptał przez łzy.
-Sanji? – Nami podeszła do mężczyzny. Nie zareagował. Nawet, kiedy uklękła. – Już… - urwała. Nie było dobrze. – Chodź. – Przyciągnęła go i otoczyła ramionami. Wplótł drżące palce w jej bluzkę dalej szlochając. W końcu i ona zaczęła płakać. Chciała go pocieszyć, a wyszło jeszcze gorzej. Wtedy zjawił się Luffy. Bez słowa objął ich oboje.
-Jeszcze tylko jeden dzień – szepnął.
Usopp poczuł jakby wymierzono mu cios w żołądek.
Jutro…
Jego kolej.




5 komentarzy:

  1. OMG. Jak... Dlaczego... Nie mogę uwierzyć, że tak bardzo zraniłaś Zoro. Rozdział jest świetnie napisany ale taki potworny. Że niby Zoro nie będzie mógł walczyć mieczami? Nie mogę sobie tego wyobrazić. Mam nadzieję, że dzień Usoppa nie będzie taki potworny. No i, że poskładasz potem jakoś Roronoe do kupy. Niech mu Franky zrobi sztuczne dłonie czy coś :). Oby następny rozdział był szybko :). Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak już wspominałam, moje serduszko jest zbyt wrażliwe na to opowiadanie ;/ Biedny Zoro *chlip*
    Szkoda, że na jego miejscu nie ma Nami.. albo coś xD

    Tak! Dokończ Dostrzeżonego! Albo jakiś Zosan :3 Zosany twojego autorstwa zawsze są genialne! Trzymam kciuki, żeby coś szybko się pojawiło <3 Dwa rozdziały w miesiącu, tylko sie cieszyć <3
    Weny Cas!

    OdpowiedzUsuń
  3. Onie nienienie...
    Piękno w okrucieństwie ujrzałam, gdy dzieło twe czytałam..
    Nie no, to było wspaniale przerażające. Ty.. Zniszczyłaś Zoro. Tak.
    Płakałam, trzęsłam się, jakbym miała padaczkę.. Tak się bałam ;-;
    Sanji! W tym rozdziale aż dwa biedne ciasteczka cierpiały niewyobrażalnie..
    Kocham cię za tak wspaniałe opisy. Ubóstwiam cię za to, jak świetnie piszesz!
    Z całego swego serca życzę ci weny na kolejny rozdział (którego też się boję, ale będę wyczekiwać z niecierpliwością)!
    Życze udanych wakacji!
    Dziękuję ci za piękno, które wychodzi spod ręki twej!

    Troszku poetycznie wyszło.. Ale tak właśnie się czuję - poetycko :')

    OdpowiedzUsuń
  4. Uf, nadrobiłam sobie trzy rozdziały, których nie czytałam (Czyli ten i poprzednie) i jestem wulkanem emocji. To jak ukazujesz cierpienie szermierza, nie tylko fizyczne, ale i psychiczne, jest idealne w każdym calu (Nawet nie wiem czy już kiedyś tego przypadkiem nie pisałam)
    Nie mam pojęcia co będzie dalej. W końcu Zoro na statku jest szermierzem. Oczywiście nie wierzę w to, że Luffy pozwoliłby mu z załogą odejść bo nie może już spełniać swojej roli, ale jak poczuje się sam Zoro?
    Ten rozdział chyba najbardziej do mnie trafił, aż mi się oczy spociły ;-;
    Oczywiście weny śle tony i czekam<3
    Mam nadzieję, że w następnym rozdziale będzie coś więcej Usopp'a, bo jakoś mało go czuję w tym opowiadaniu :)
    Pozdrawiam
    KalteMir

    OdpowiedzUsuń
  5. o kurwa, Cas, rozwaliłaś mnie, na małe kawałki, po prostu miazga. Nie sądziłam, że kiedyś przeczytam tak świetnie i dobitnie opisane łamanie palców. Musiałam robić przerwy na wdech, zatkało mnie.

    Wrzucenie Sanjiego do celi było ciosem tak mocnym, że aż za bardzo.

    Zajebiste *^*

    OdpowiedzUsuń