wtorek, 7 czerwca 2016

Kurs gotowania VII

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ VII

"Zaspałem"



Trafił w dziurkę od klucza dopiero za trzecim razem. Co i tak, zwarzywszy na okoliczności, mogło zakrawać na sukces. Obraz troił mu się przed oczami a powieki ciążyły jakby były z ołowiu. Nic dziwnego, w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin spał może pięć minut, kiedy razem z Mihawkiem jechali na miejsce wezwania. Ale Jastrzebiooki szybko wyrwał go błogostanu, w jaki zapadł na siedzeniu pasażera. Wściekły, chyba, bo przez te wszystkie lata Zoro nadal nie potrafił dokładnie określić stanu emocjonalnego partnera, warknął:
-Nie śpij! 
Po cieniach pod jego niezwykłymi oczami, Zoro wnioskował, że zrobił to z zazdrości. Sam też chętnie by się zdrzemnął. W końcu ich dwunastogodzinny dyżur trwał już osiemnaście godzin i jakoś nie wyglądało na to, by miał się szybko skończyć. Akcja z przemytnikami broni nabierała tempa, dlatego od wszystkich wymagano niezwykłego zaangażowania. Takiego jak praca całą dobę. Bez przerwy. 
Zamek zgrzytnął i drzwi się otworzyły, a on niemal wpadł do środka w ślad za nimi. Zupełnie zapomniał, że opierał się o nie, żeby nie upaść, bo nogi odmawiały mu już posłuszeństwa. Ot, ironia losu. 
W mieszkaniu przywitał go najpierw zaduch długo niewietrzonego pomieszczenia a później taki syf, że potknął się o własne sztangi w drodze do łazienki. Owionął wzrokiem pokój. I aż nim zatrzęsło. Większy porządek miewali chyba, w niektórych melinach. Nie żeby był jakoś szczególnie uczulony na względy estetyczne i póki nie gubił się w gąszczu porozrzucanych rzeczy i rzeczy te nie śmierdziały, uznawał, że nie jest tak źle. I jeszcze zdąży posprzątać. Ale jutro, znaczy dzisiaj, poprawił się po zweryfikowaniu godziny na zegarze, przychodził Sanji na kolejne korepetycje. I jakoś nie wyobrażał sobie wprowadzić kucharza tu. Opory wzrosły jeszcze bardziej, gdy przypomniał sobie pedantyczne mieszkanko nauczyciela. Westchnął ciężko i sięgnął po tę nieszczęsną sztangę. Jednak zanim ją podniósł zakręciło mu się w głowie. Pierwszy raz od lat. Musiał uznać swoja porażkę. Jeśli zaraz się nie położy zaśnie gdzieś wśród tych klamotów. Trudno. Nastawi budzik i posprząta później. Na pewno zdąży przed przyjściem Sanjiego. Prysznic też zdąży wziąć, stwierdził powąchawszy zrzuconą z siebie koszulkę. Zaraz za nią poleciały spodni i w samych bokserkach padł na łóżko. Zasnął niemal od razu, sprawdzając tylko, czy aby na pewno budzik był włączony.

Walił w drzwi od dobrych pięciu minut, jednak po drugiej stronie panowała głucha cisza. Lada chwila, któryś z sąsiadów wychyli głowę ze swojego mieszkania biorąc go za wyjątkowo upartego domokrążcę. Postanowił, że spróbuje jeszcze raz, ostatni. Zwłaszcza, że zawiasy w drzwiach obok niebezpiecznie zaskrzypiały. Jeśli ten Glon teraz nie otworzy zabierze się i pójdzie. A na następnych zajęciach zjebie go z góry na dół. 
Załomotał. Tak głośno, że obudziłby umarłego. I to chyba podziałało, bo zza drzwi zaczęły dochodzić jakieś odgłosy i po chwili tuż przed nim stał Zoro. Rozczochrany, z twarzą zapuchniętą od snu, z którego niewątpliwie go wyrwał i… w samych gaciach! 
-Sanji? – spytał głupkowato, drapiąc się po tyłku. Raczej nie odzyskał jeszcze kontaktu z rzeczywistością. 
-Tak ja! – warknął i wepchnął mężczyznę do środka, samemu ładując się za nim. Nie miał ochoty robić widowiska na korytarzu. Zwłaszcza, że twarz paliła go żywym ogniem. Mógł się tylko domyślać, jak czerwona była. – Umawialiśmy się! – Próbował uciekać wzrokiem w bok, ale spojrzenie i tak powracało do zielonowłosego. Jego nagiej klatki piersiowej i… podłużnej, poprzecznej blizny, która zaczynała się koło obojczyka a kończyła w okolicach brzucha. Na sam widok robiło mu się zimno. To naprawdę musiało cholernie boleć! Kim był ten człowiek i jak się dorobił takiej pamiątki?! 
-No tak – przytaknął Zoro nieświadom uczuć, jakie wzbudził w Sanjim. – Ale miałeś być o… - Rzucił krótkie spojrzenie w stronę zegara. – O kurwa! – Wyleciał z pokoju jak oparzony i zniknął za jakimiś przymkniętymi drzwiami. 
Kucharz został sam. Dopiero teraz, kiedy Zoro nie rozpraszał jego uwagi, dotarł do niego zaduch pomieszczenia. A kiedy się rozejrzał dookoła, automatycznie się wzdrygnął. Jak można mieszkać, w jakim chlewie?! Wszędzie walały się jakieś ubrania, pudełka po obiadach na wynos, przynajmniej wiedział, czym Glon się żywił, sprzęt gimnastyczny i diabli wiedzieli, co jeszcze. Nie zdążył zidentyfikować wszystkiego, bo wrócił gospodarz. W ręku trzymał komórkę a na twarzy malował mu się wyraz skrajnego przerażenia zmieszany z poczuciem winy. Nadal był tylko w bokserkach. 
-Przepraszam… - Spuścił wzrok. – Budzik musiał nie zadzwonić… Niedawno wróciłem z pracy, miałem się tylko zdrzemnąć i to ogarnąć – tłumaczył nieporadnie wiedząc, że zawalił na całej linii. – Na pewno go ustawiłem – dodał, bo nawet on czuł jak kiepskie było jego wytłumaczenie.

Patrzył na skruszonego Zoro i cała złość, jaką czuł na początku wyparowywała z niego. Bowiem, zobaczył w mężczyźnie… samego siebie. Sprzed kilkunastu miesięcy, kiedy to zaharowywał się na śmierć. Jemu też zdarzyło się przespać budzik, zapomnieć o umówionym spotkaniu, słaniać się na nogach i nie zwracać uwagi na dobór stroju. To były naprawdę złe czasy. 
-W porządku – powiedział, kiedy zielonowłosy wreszcie umilkł. Chciał, żeby to zabrzmiało łagodnie, mimo to Zoro i tak spojrzał na niego podejrzliwie. Jakby nie wierząc w jego wyrozumiałość. – Serio, rozumiem. Każdemu mogło się zdarzyć. – Wołał nie dodawać, że wie z własnego doświadczenia. –Ale mam nadzieję, że zakupy zrobiłeś. Tak jak cię prosiłem? 
W tym momencie Zoro strzelił popisowego wręcz facepalm’a. 
-Znaczy rozumiem, że nie 
Mężczyzna, czerwony ze wstydu, pokręcił głową. 
-Ech… - westchnął. Właściwie to mógł się tego spodziewać. Powinien obrócić się na pięcie i pójść w cholerę. A zaraz potem wywalić to beztalencie ze swojego kursu. Ale jakoś nie potrafił. Chyba nie pozwalały mu na to pudełka, po żarciu na wynos piętrzące się dosłownie wszędzie. Czuł, ze na niego patrzą. I szydzą sobie z niego. Postanowił się ich pozbyć. Nawet, jeśli oznaczało to, nauczenie Zoro gotować! – Dobra – powiedział odwracając wzrok od pudełka po pizzy hawajskiej. – Zrobimy tak. Idź się teraz ogarnij, nie wiem weź prysznic, czy coś. – Gestem mówiącym wszystko i nic wskazał na postać mężczyzny, dając tym samym do zrozumienia, że nie będzie wnikał w szczegóły przygotowań. – Ja poczekam i razem pójdziemy coś kupić. A potem zajmiemy się gotowaniem, co ty na to? A! I koniecznie załóż spodnie! Chyba, że chcesz zszokować wszystkich kupujących gaciami w biedronki! – Nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Chyba tylko po to, by ukryć swoje zażenowanie. I w duchu dziękował tym biedronkom. Dzięki nim miał pretekst żeby gapić się na tę część garderoby mężczyzny, której nigdy nie powinien zobaczyć. Bo jaki dorosły facet łazi w bokserkach w zwierzaki?! Nie żeby sam nie miał takich w kaczuszki, co to, to nie. Nie posiadał tez takich w małe urocze kotki! Nigdy! 
Zoro chyba dopiero teraz pojął, że stoi przed kucharzem niemal goły, bo zrobił się jeszcze bardziej czerwony. 
-Przepraszam – wymamrotał. – I dziękuję! – krzyknął jeszcze, oddalając się. – Zaraz wracam! Jakbyś chciał cos do picia, to tam jest kuchnia. – Wskazał na drzwi po prawej. Czuj się jak u siebie. – Trzasnęły drzwi, jak Sanji podejrzewał, od łazienki. 
-Z tym może być problem – stwierdził cicho kucharz rozglądając się po zagraconym pomieszczeniu. Jego mieszkanie było o wiele czyściejsze. Zamiast jednak przeklinać bałaganiarstwo kolegi, ruszył do kuchni. Musiał przecież sprawdzić, na czym przyjdzie mu pracować. Nie kłopotał się ściąganiem butów, bo szczerze mówiąc bał się tego, na co mógł nadepnąć po drodze. Jeśli tak wyglądał salon, to nie zdziwi się, jeśli w kuchni zaatakuje go pleśń. Albo kolonia, nowej obcej formy życia. Nagle, całkiem irracjonalnie, zapragnął mieć coś do obrony. Choćby zwykły kij…

Woda spływała po jego nagim ciele zmazując trudy dnia pracy i potęgując uczucie zażenowania. Jak mógł się tak zbłaźnić przed Sanjim?! Nie dość, że zaspał, to jeszcze ten bałagan… I zapomniał o zakupach! A na domiar wszystkiego powitał kucharza ubrany jedynie w swoje najmniej wyjściowe bokserki! 
Podkręcił temperaturę i już po chwili ukrop spływający z rur niemal wypalał mu skórę na ramionach. Ale nie wstyd. Ten pozostał. Zupełnie jak Sanji. Był pewien, że blondyn wyzywa go i sobie pójdzie. Zresztą dobrze by zrobił. Olał go przecież totalnie. Ale nie. Mężczyzna został. I wcale nie wyglądał an wściekłego. Chociaż powinien, na zajęciach za mniejsze przewinienia potrafi zmierzyć go wzrokiem zarezerwowanym jedynie dla karaluchów. A teraz? Nie dość, że się nie obraził to chyba wyczuł w nim nawet pewną dozę… Zrozumienia? Ten człowiek zaskakiwał go z dnia na dzień. Powinien przestać próbować go zrozumieć. 
Westchnął ciężko. Problem w tym, że nie potrafił. Kucharz tak mocno zakorzenił się w jego głowie, że myślał o nim bez przerwy. Nawet ten sen, z którego został tak niefortunnie obudzony też był o nim. 
Starając się nie myśleć o szczegółach chwycił za szampon. Dzień Dobroci Dla Zwierząt mógł się skończyć w każdej chwili. 
Umywszy się wskoczył w wypranej kilka dni temu spodnie, na ramiona zarzucił ręcznik, tak by skapywała na niego woda, z wciąż mokrych włosów i nie zaprzątając sobie głowy koszulką wyszedł z łazienki. Miał nadzieję, że kucharza jeszcze się nie wyniósł.

W kuchni powitał go aromat świeżo zaparzonej kawy. Sanji stał przy blacie, zdecydowanie czystszym niż go zapamiętał, z kubkiem parującego napoju w dłoniach. 
-Od razu się przyznaję, trochę grzebałem w szafkach. 
Wzruszył ramionami. Było mu to raczej obojętne. I tak nie miał nic wartego kradzieży, a przynajmniej nie tu. W dodatku kuchnia mogła uchodzić za najczystsze pomieszczenie w domu, dlatego nie czuł zbytniego wstydu, na myśl o tym, co kucharz mógł znaleźć podczas swojego myszkowania. 
-Masz. – Sanji podał mu naczynie. – Postawi cię na nogi. 
-Dzięki. – Wdzięczny odebrał kubek, a kiedy ich dłonie się spotkały po kręgosłupie przeszedł mu miły dreszcz. Miał nadzieje, że kucharz tego nie zauważył. 
-Nie ma, za co. Nie wiem, jaką pijesz, więc zrobiłem czarną. 
-Czarna jest spoko. 
-Cieszę się – Musiał bardzo nad sobą panować. Z jakiego powodu obecność tego człowieka działała na niego… dziwnie. Tak, to chyba najlepsze określenie. Na zajęciach nie odczuwał tego tak mocno, ale kiedy tylko zostawali sami… Owo „dziwnie” uderzało z całą mocą. Nawet nie potrafił tego dokładnie opisać. Po prostu, nie czuł się wtedy sobą. I często nie potrafił oderwać wzroku od zielonowłosego. Tak jak w tej chwili. Zwłaszcza, że Zoro stał przy nim, z gołą klatką piersiową, a że teraz nie rozpraszały go żadne biedronki, jego uwaga skupiła się na bliźnie przecinającej tors mężczyzny. Na sam jej widok czuł ucisk w dole brzucha. To wyglądało na proste głębokie cięcie. Nie chciał nawet podejrzewać, jaki ból towarzyszył wtedy Zoro. W dodatku blizna wyglądała jakby ktoś pozszywał ją od niechcenia. Ślady po szwach były nierówne, miejscami uciekały, trochę jak ścieg u kiepskiej krawcowej. Na próżno było w niej szukać lekarskiej precyzji. Wyglądała po prostu niechlujnie. 
-Wypadek samochodowy. 
Dopiero, kiedy Zoro się odezwał zdał sobie sprawę, że cały czas bezczelnie wpatrywał się w klatkę piersiową mężczyzny. Zrobiło mu się głupio. 
-Przepraszam – bąknął odwracając głowę. – Nie powinienem się gapić. 
Zielonowłosy z trzaskiem odstawił kubek na stół. 
-Nie ma sprawy. Wszyscy to robią. – Wciągnął koszulkę wiszącą na oparciu krzesła. 
-Tym bardziej nie powinienem. Przepraszam. 
-Już mówiłem, nie ma sprawy. – Sam nie wiedział, czemu się złościł. I tak naprawdę, na kogo. Na Sanjiego, że zwrócił na nią uwagę? Powinien już przywyknąć, że ludzie widzą najpierw bliznę a później jego. Czy na siebie, bo poczuł się zbyt pewnie i nie zakrył niedoskonałości wcześniej? Przecież świetnie zdawał sobie sprawę, że coś takiego może innych odpychać. Nie raz i nie dwa spotkał się z dość nieprzyjemną sytuacją, kiedy to matki wręcz zasłaniały dzieciom oczy, żeby broń, Boże go nie zobaczyły. 
Prawda była jednak taka, że nie lubił tej blizny z dwóch powodów. I żaden nie należał do sfery estetycznej. Po pierwsze była rzeczą, która uniemożliwiała mu zniknięcie w tłumie. Jakby zielone włosy nie wystarczyły. A naprawdę nie lubił się wyróżniać. Chciał tylko, żeby inni dali mu święty spokój. A zarówno przez bliznę, jeśli przyszło mu pojawić się gdzieś bez koszulki, jak i przez kolor swojej czupryny był bez przerwy zasypywany głupimi pytaniami. Bolało? To naturalny odcień? Serio, naprawdę są zielone? Mogę zrobić sobie z tobą zdjęcie? Jesteś z mafii? Czasem miał ochotę po prostu wszystkich tych głupich ludzi pozabijać. 
Drugi powód był nieco odmienny. Bowiem, właśnie przez bliznę, Mihawk zwrócił na niego uwagę. I zrobił to bardziej gnany wyrzutami sumienia, niż prawdziwym zainteresowaniem. Ale nic dziwnego, sam, przynajmniej pośrednio, był jej twórcą. To on siedział, za kierownicą, tego feralnego dnia, kiedy ich auto, podczas pościgu, wpadło w poślizg i wylądowało na drzewie. A oni w szpitalu. Mihawk na ostrym dyżurze z kilkoma sinikami, w on na sali operacyjnej walcząc o życie. To był jego trzeci dzień pracy. Nie ma co, zajebiście zaczął karierę. Od tego dnia Jastrzębiooki baczniej mu się przyglądał i chyba wtedy odkrył w nim potencjał. Wolał jednak od samego początku zwrócić uwagę mentora własnymi umiejętnościami. 
Potrząsnął głową i dopił kawę. To nie czas na wspominki, ani tym bardziej na użalanie się nad samym sobą. 
-Dzięki. Była świetna. – Uśmiechnął się z wysiłkiem, w stronę gościa wkładając naczynie do zlewu. 
Ten odwzajemnił uśmiech, też z widocznym trudem. Ostatnia wymiana zdań trochę zepsuła atmosferę i czuł się za to odpowiedzialny. 
-Cieszę się. Szkoda tylko, że tego samego nie mogę powiedzieć o herbacie. 
Zdziwiony uniósł brew a Sanji pokazał mu opróżnioną do połowy szklankę z ciemnobrązową zawartością. Wcześniej nie zauważył, że kucharz też coś pije. 
-Jakoś mnie to nie dziwi – przyznał. – Dawali ją w gratisie do opakowania zielonej, która swoją drogą też nie należała do najlepszych. – Wzruszył ramionami. – Ale wypić się dało. 
-Lubisz zieloną herbatę? 
-Tak. Co robisz? – spytał widząc, że Sanji coś notuje na wyjętej ze spodni kartce. Już i tak gęsto zapisanej drobnym kształtnym pismem. 
-Dopisuje ją do listy zakupów. Kiedy przeszukiwałem szafki nie znalazłem ani jednego pudełka. A! I konieczne czarną! Nie będę pił tej lury! – Wbrew własnym słowom dopił resztę herbaty. – Chodź, zbieramy się. 
-Ale… - Przejechał dłonią po mokrych jeszcze włosach. 
-Ciepło jest, wyschną ci po drodze. Im szybciej skończymy, tym szybciej będziemy mogli zacząć gotować. A ty chyba nie jadłeś jeszcze śniadania, nie? Czy raczej – szybki rzut oka na zegarek – obiadu? 
-No nie. – Zrezygnowany mężczyzna westchnął i sięgnął po portfel i kluczyki. Nie chciał wdawać się z Sanjim w dyskusję. – No to chodźmy.

-O! Te są ładne! – Sanji chwycił dwa dorodne pomidory. – Popatrz, mocno czerwone, bez widocznych obić. 
-Mhm… - mruknął, bo nie bardzo wiedział, co powiedzieć. 
-Co? – Kucharz przejrzał się mężczyźnie. – Nie lubisz pomidorów? 
-Mogą być. Właściwie to chyba jestem w stanie zjeść wszystko… 
-W to nie wątpię. Chodź weźmiemy kilka jabłek. Pokażę ci jak zrobić z nimi racuchy! 
Wolał nie pytać, co to są racuchy. Zamiast przyznać się do ogromu własnej niewiedzy ruszył za blondynem. Wciąż zdziwiony. Był pewien, że mężczyzna zaciągnie go do jakiegoś wielkiego supermarketu i, tak jak ostatnio, będzie się gubił wśród półek wkładając do koszyka nieznane sobie produkty. Tymczasem wylądowali w lokalnym sklepiku, tym samym, do którego sam zaglądał od czasu do czasu, żeby kupić kilka piw, albo jakieś danie do mikrofalówki. W dodatku kucharz sięgał po rzeczy mu raczej znane. Jajka, mleko, masło, pomidory, a teraz jabłka. To wszystko nadawało dzisiejszym zakupom takiego… swojskiego charakteru. Nie czuł się tak osaczony, jak ostatnim razem. Teraz nawet mu sie podobało. 
Wyobraził sobie, że jakimś cudem się z Sanjim schodzą… Tak mogłoby wyglądać ich wspólne życie. Robienie razem zakupów, poranki przy kawie i herbacie, rozmowy o błahych sprawach… Po prostu codzienna bliskość. Tak. Wtedy nawet mógłby być szczęśliwy. 
 Kiedy podszedł do kucharza, ten zajęty był rozmową z jakąś kobietą. A dokładniej flirtowaniem z nią. 
-Zdecydowanie polecam te! – Uśmiechając się od ucha do ucha wskazał na jabłka o żółtoczerwonej skórce. – Są idealne na szarlotkę. 
-Jest pan pewien? – Kobieta założyła kosmyk czarnych włosów za ucho i zawstydzona oglądała podany przez mężczyznę owoc. 
Zoro przyjrzał jej się uważniej. Była ładna. Zgrabna, o delikatnych rysach twarzy, wielkich czarnych oczach, delikatnie wykrojonych ustach… Mogła się podobać. I najwyraźniej się podobała, bo Sanji uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
-Oczywiście, droga pani! Jestem kucharzem, muszę być pewny takich rzeczy! – Puścił jej oczko a Zoro poczuł się jakby ktoś dał mu w twarz. Właśnie do niego dotarło jak głupie były jego wcześniejsze myśli. Oni nigdy się nie zejdą. Nie ma opcji. Zacisnął pięści. Kobieta zaś zachichotała. 
-Skoro pan tak twierdzi… Dobrze, wezmę tę. W razie czego, powiem dzieciom, do kogo mają składać reklamację. 
-Zaręczam, że maluchy będą zachwycone. Chociaż trudno mi uwierzyć, że już ma pani dzieci. Taka młoda… 
-Oj, czaruś z pana – przerwała mu, ale wbrew swoim słowom spłonęła rumieńcem. – Tak czy inaczej dziękuję, za pomoc. Do widzenia. 
-Do widzenia. – Na pożegnanie Sanji jeszcze skłonił się szarmancko. 
Kiedy kobieta odeszła wrócił do oglądania jabłek. 
-Chyba wezmę te. – Wskazał na owoce z czerwona skórką. – Są trochę kwaśne, ale będą świetnie smakować, kiedy posypie się je cukrem. Co ty na to? 
-Może być. 
Sanji spakował jabłka do koszyka i spojrzał na Zoro. 
-A znasz jakąś inną odpowiedź? 
Ten tylko wzruszył ramionami. 
-Hej, co jest? – Zaniepokoił go kiepski humor kompana. 
-Nic. – No przecież mu nie powie, że przez moment ubzdurał sobie coś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć. – Chyba nie do końca się jeszcze obudziłem. – Spróbował się uśmiechnąć. 
-Acha. – Wiedział, że kłamie. I nawet przez moment chciał mu to wypomnieć, tyle tylko, że nie bardzo wiedział jak. I czy w ogóle miał ku temu prawo. Bo właściwie, kim dla siebie byli? Parą obcych sobie osób. Pomimo spędzonego razem czasu, nadal cholernie mało wiedział o Zoro. I zaczynało mu to trochę przeszkadzać. – Jak wrócimy zrobię ci kolejną kawę. Tylko najpierw musimy ją kupić! I herbatę! – Pociągnął mężczyznę do odpowiedniego regału. Postanowił skupić się na zakupach. Może podczas gotowania uda mu się coś wyciągnąć z zielonowłosego.

-Mogliśmy otworzyć okno zanim wyszliśmy. 
Zoro, który właśnie zamykał drzwi zaklął w duchu. Znów to mogliśmy. Jakby faktycznie byli parą. Albo przynajmniej mieszkali razem. Samo wyobrażenie takiej sytuacji sprawiło, że zrobiło mu się ciepło w środku. Musiał bardzo nad sobą panować, żeby nie rozwinąć tej myśli. Wtedy na pewno przepadłby z kretesem. Dlatego po prostu się zgodził. 
-Fakt. Mogłem to zrobić. – Musiał jednak postawić granicę. To za bardzo bolało.

Niemal syknął. Zoro jasno dał mu do zrozumienia, że to jego mieszkanie a on się tu zbytnio panoszy. No tak, za mocno wziął sobie do serca to czuj się jak u siebie. Problem w tym, że naprawdę poczuł się jakby był w domu. I chociaż mieszkanie zielonowłosego diametralnie różniło się od jego lokum i nie chodziło tylko o porządek, czy też może jego brak, ale też o wystrój, to panująca tu atmosfera, bardzo mu odpowiadała. Może przez to, że wszystkie pomieszczenia, które dane było mu zobaczyć przesiąkły w jakiś sposób, swoim właścicielem? Zoro z cała pewnością nie był człowiekiem, który zaśmieca przestrzeń wokół siebie niepotrzebnymi bibelotami, lecz mimo to, te kilka drobiazgów, jakich się dopatrzył, jasno pokazywały, że mieszka tu ktoś… Niezwykły. Jedno zdjęcie, niestety nie zdołał dostrzec szczegółów, dyplom ukończenia studiów, liczne puchary za zajecie wysokich miejsc w zawodach kendo… Dzięki temu mieszkanie nie było bezosobowe. W przeciwieństwie do jego. Sterylnego pomieszczenia, które sam z własnej woli pozbawił jakichkolwiek pamiątek. Zrobił to specjalnie. Nie chciał żeby cokolwiek przypominało mu o domu. Z którego przecież uciekł w obawie przed… Wtem coś go tknęło. Spojrzał an Zoro mocującego się z oknem. Mięśnie napięte po koszulką, przystojna twarz i te oczy… Mógł zawrócić w głowie niejednej damie a mimo to na próżno było szukać dookoła choćby śladu kobiecej ręki. Ucieszyło go to. Zaraz jednak zawstydził się i jednocześnie wystraszył tej myśli. Czyżby to, od czego uciekał przyszło za nim aż tutaj? To niemożliwe. Zrobiło mu się zimno. Żeby przestać o tym myśleć powiedział: 
-Obiecałem ci kawę. Chcesz? 
-Później… Jak już skończymy. 
-Nie ma sprawy. 
Ruszyli do kuchni. Najpierw rozpakowali zakupy, których ku zdziwieniu Zoro wcale nie było tak dużo i które wcale ni kosztowały go połowy wypłaty, a później Sanji wszedł w rolę nauczyciela. 
-Masz. –Wręczył mu nóż. – Najpierw obierz jabłka. Tylko się nie zatnij, sieroto! 
-Spokojna twoja rozczochrana. – Wziął narzędzie czując jak wraca mu humor. Naprawdę lubił te ich przepychanki słowne. – A ty, co będziesz robił? Siedział i się byczył? 
-Nie, nadzorował. – Sanji rozsiadł się wygodnie naprzeciw zielonowłosego.- W końcu od tego są nauczyciele, glonie. – Jakoś ta wymiana wprawiła go w dobry nastrój. 
-Leń! 
-Ja tylko wykonują swoja pracę. Hej! – krzyknął, kiedy obierek uderzył go prosto w twarz. – Zwariowałeś? – Jednak w jego głosie nie słychać było złości. 
-Ja tylko sprowadzam na ziemie leniwego nauczyciela. Chwytaj za nóż, bo się nie podzielę efektem końcowym! 
-W twoim przypadku to chyba byłaby nagroda – prychnął, lecz posłusznie zaczął obierać jabłka. 
-No i to rozumiem. 

Dalsza część popołudnia zleciała im na wzajemnym gotowaniu i przerzucaniu się coraz to wymyślniejszymi złośliwościami. A także na walce. Sanji ze trzy razy o mało nie oberwał patelnią, podczas gdy Zoro, tylko cudem uchylił się przed ciosem wymierzonym trzepaczką do jajek. Którą zapobiegliwie kucharz przyniósł od siebie, chyba wiedząc, że tego typu sprzętów na próżno szukać u jego najgorszego ucznia.

-Wygląda jak mamałyga. – Zoro z powątpiewaniem spoglądał do miski. – Jesteś pewien, że to jest 
jadalne? 
-Nie, specjalnie chcę cię otruć, siwulcu! 
-Hę? 
-Upaprałeś się mąką! – Przejechał palcem po nosie mężczyzny i z triumfem pokazał biały ślad. A zaraz potem, niewiele myśląc położył całą rękę na jego głowie i zaczął czochrać włosy, z których momentalnie posypał się mączny śnieg. 
-Sypiesz się, staruszku! – zachichotał, po czym mocniej potarł zielone kosmyki. 
Tymczasem Zoro stał jak sparaliżowany. Niezdolny wykonać żadnego ruchu po prostu poddawał się pieszczocie, czując jak robi mu się coraz goręcej. Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żeby zniknęło wszystko wokół, żeby świat przestał istnieć, pozostawiając tylko ich. 
Dłoń Sanjiego była zimna, jego palce delikatne i długie, co rusz zawadzały o ucho wywołując przyjemny dreszcz oraz wydobywając dźwięk ze złotych kolczyków. W dodatku ciągle czuł jego dotyk na nosie. Śmiech wwiercał się w mózg i był teraz jedynym słyszalnym dźwiękiem poza biciem jego własnego serca. Które waliło jak szalone. BUM. BUM. BUM. Był pewien, że kucharz też je słyszy. Miał ochotę przyciągnąć mężczyznę do siebie i zamknąć w ramionach, ale bał się. Wiedział, że w ten sposób zakłóciłby magie tej chwili i Sanji pewnie by się wycofał. Dlatego tylko stał, przymykając powieki i marząc.

To, co robi dotarło do niego z opóźnieniem. Kiedy całkiem zaaferowany, już nie tyle czochraniem, co głaskaniem Zoro po włosach, zdecydowanie miększych niż się spodziewał, podniósł drugą rękę by i ją wpleść w zielone kosmyki, mężczyzna sapnął. To go otrzeźwiło. Szybko zabrał rękę. 
-Masz jeszcze na policzku – powiedział trzęsącym się głosem. 
Zoro otworzył oczy i spojrzał na niego… smutno? Po czym starł mąkę. 
-Już? 
Kiwnął głową, jakoś nie potrafiąc wydobyć z siebie dźwięku. To, co zrobił… Nie powinno mieć miejsca! Faceci się tak nie zachowują! Dlaczego Zoro mu na to pozwolił? Czyżby… Nie! Na pewno nie. To niemożliwe! 
Odwrócił się do mężczyzny plecami, żeby ten nie zobaczył rumieńca na jego policzkach. 
-Teraz… - Przełknął ślinę żeby zwilżyć wysuszone nagle gardło. – Musimy to usmażyć. Gdzie masz patelnie? 
Bez słowa podał mu, o co prosił, jednocześnie starając się na niego nie patrzeć. 
-Dzięki. Dasz jeszcze olej? 
I znów dostał to, czego chciał. W całkowitej ciszy. 
Atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Czuł to. Od Zoro zaczął emanować dziwny chłód, jakby zielonowłosy wznosił miedzy nimi niewidzialny mur. Odgradzał się od niego. W sumie nie powinien mu się dziwić. Zrobił coś… dziwnego. Nie na miejscu. I najgorsze, że sam nie wiedział, dlaczego! Ani też, czemu mężczyzna w ogóle na to pozwolił! Przecież powinien mu przerwać! W ogóle nie dać się dotknąć. A tymczasem, chyba nawet sprawiało mu to przyjemność! Nie! Nie mógł tak myśleć. Bo popadnie w paranoję. To na pewno nie tak! Zoro nie był taki. On też nie był taki! 
-Nie włączyłeś. 
Aż podskoczył. Obrócił się zdezorientowany. Głos, który usłyszał, tak wyprawny z emocji, chłodny rzeczowy, nijak nie pasował mu do, Zoro jakiego znał. 
-Słucham? 
-Gaz. Nie włączyłeś kuchenki. – Nadal mówił tym samym obojętnym tonem. Zniknęło gdzieś wzajemne przekomarzanie, swoboda, jaką odczuwali we swoim towarzystwie. 
Sanji spojrzał na patelnię obficie skropioną olejem, lecz bez charakterystycznego niebieskiego płomyczka pod spodem. Mógł, więc czekać całą wieczność a i tak nic by się nie wydarzyło. Używając całej siły woli uniósł kąciki ust do góry licząc, że choć trochę będzie to przypominało uśmiech. 
-Widzisz? I najlepszym zdarzają się wpadki. – Starał się zażartować, lecz trafił w próżnię. – Zoro… - zaczął i urwał, bo tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. Przeprosić za tamto? Chyba nie. A nic innego mu do głowy nie przychodziło. Może lepiej udawać, że nic się nie stało i liczyć, że wszystko rozejdzie się po kościach? Problem w tym, że aktualna sytuacja bardzo mu przeszkadzała. Bo czuł się winny. – Chodź, spróbujesz – dokończył wreszcie. – W końcu to ty masz się uczyć gotować. – Odsunął się robiąc mu miejsce.

Kurwa mać! Cholera. I wszystkie demony razem wzięte! Co on wyprawia?! Co wyprawia Sanji?! Czy kucharz chciał mu przez to dać coś do zrozumienia? Przejrzał go i postanowił sobie z niego zażartować? Czy może, tak jak wielu przed nim, nie mógł oprzeć się pokusie żeby dotknąć zielonych włosów? 
W głowie miał mętlik. Sam nie wiedział, które rozwiązanie było prawdziwie, możliwe, że żadne. I jak miałby zareagować? Obrazić się? Pociągnąć to dalej? Udawać, że nic się nie stało? 
Sanji też zdawał się być zbity z tropu. Zapomniał o gazie, w dodatku mówił takim zmienionym głosem… Wydawał się przez to strasznie sztuczny. Co tylko potęgowało zagubienie, jakie on sam czuł. Chyba kucharz sam nie wiedział, co ma o tym myśleć. Więc, co w takiej sytuacji, mówić o nim?! 
A może przesadza? Może znów coś sobie ubzdurał, tak jak wtedy, w sklepie? Dał się ponieść fantazji? Nie! Nie wymyślił sobie dziwnego zachowania Sanjiego! 
Zajęty własnymi myślami, pozwolił żeby ciało działało instynktownie. Bez większego udziału świadomości wykonywał polecenia kucharza, nawet nie słysząc ich dobrze. Dlatego bardzo się zdziwił, kiedy tuż obok rozległo się klaskanie. 
Zaskoczony obrócił się, ale zrobił to tak niefortunnie, że patelnia wysunęła mu się z rąk i z trzaskiem wylądowała na podłodze ochlapując wszystko wokół lekko ściętą breją. 
-Kurwa! – wyrwało się jednocześnie z dwóch gardeł, kiedy obaj rzucili się by posprzątać. Z tym, ze żaden nie patrzył na drugiego i skończyło się na bliskim spotkaniu brody Sanjiego z czołem Zoro. 
-Pierdolę! Uważaj trochę! – Sanji masował obolałą szczękę z morderczym wyrazem twarzy. 
-Ja?! A kto przed chwilą mi przypierdolił, co? – Zoro też wyglądał na ściekłego. 
-To ty mnie chciałeś zdjąć z bańki! 
-Gdybym naprawdę chciał to zrobić, to właśnie leżałbyś tu trupem! 
-Pomarzyć dobra rzecz! 
-Ni chuja! Wiesz jak trudno porządnie ukryć ciało?! Kucharz spojrzał na niego wilkiem. Zoro wytrzymał spojrzenie. I już po chwili obaj niemal pokładali się ze śmiechu. Na brudnej podłodze, obok niedokończonego racucha, zwalonej patelni i wciąż włączonej kuchenki. 
-Nie, starczy! – Pierwszy opanował się Sanji. – Brzuch mnie boli! – Mankietem wytarł łzy, które pojawiły mu się w kącikach oczu. 
-A ja myślałem, że szczęka. 
-Ona też, debilu! I to twoja wina! 
-Moja?! Moja?! 
-A, kto zrzucił patelnię, co? 
-Trzeba było mnie nie dekoncentrować! 
-Raczej nie chwalić! 
-Czyli przyznajesz się do winy? – Zoro uśmiechnął się wrednie wstając z podłogi. 
Drugi z mężczyzn poszedł jego śladem. Kiedy już stanął wyprostowany zmierzył rozmówcę nienawistnym spojrzeniem, spod którego przedzierało się rozbawienie. 
-Nigdy! I czekam aż mnie przeprosisz! 
-To sobie poczekasz – mruknął sięgając po szmatę. – W tym życiu nie mam tego w planach. 
-To znajdę cię w kolejnym. A jak trzeba będzie to i w następnym. – Pomógł mu sprzątać. 
 
Atmosfera zdecydowanie się poprawiła. Może nie była jeszcze na poprzednim poziomie, ale ta aura, przez którą nie wiedzieli jak się zachować zdecydowanie zelżała. Obaj z ulgą stwierdzili, że nawet po „wpadce” są w stanie ze sobą rozmawiać. Potrzebowali tylko bodźca, któryby im to uświadomił. A strącona patelnia nadawała się do tego idealnie. 
-Ale muszę przyznać, że szło ci nawet nieźle. – Sanji niechętnie wyrzucił resztki dania. Naprawdę nienawidził marnować jedzenia. – Trzy ci wyszły. – Wskazał na talerz. A widząc jak mężczyzna niepewnie spogląda na racuchy prychnął z udawanym oburzeniem. – No jak mówię, że wyszły to wyszły! Są jadalne! Spróbuj! 
Niepewny wziął mały, przyrumieniony na złoto placek i ugryzł niewielki kęs. Bądź, co bądź to jego dzieło, a tym, jak zdążył się już przekonać, nie wolno ufać. O dziwo, jedzenie było smaczne! Naprawdę. Trochę zimne, w końcu sporo czasu spędzili na podłodze kłócąc się zawzięcie, lecz to nie niszczyło smaku. Przynajmniej nie do końca. 
-Dobre! – stwierdził ze zdziwieniem, ale też dumą. 
-No, ja myślę! – Sam też się poczęstował. – Czyli mamy na koncie pierwszy sukces! 
Odpowiedział mu uniesiony w górę kciuk. Zoro zbyt zajęty był pałaszowaniem, żeby powiedzieć cokolwiek. 
-To jak? Lecimy dalej? Zostało jeszcze sporo ciasta. 
Kiwnął głową i szybko umysł patelnię. Pamiętając swoje wcześniejsze próby gotowania wytarł ją dokładnie, zanim wlał olej, czym zasłużył sobie na pochwałę w oczach Sanjiego. Żeby nie burzyć tego spojrzenie, które wywołało miły skurz w jego żołądku, postanowił pominąć anegdotę, jaka przyczyniła się do nabycia przez niego obecnej wiedzy. 
Wrócili do pracy. Zoro, który myślami już powrócił do swoich działań zaczął popełniać trochę błędów i swój pierwszy racuch po przerwie najzwyczajniej spalił. Lecz Sanji nie wydawał się zły. Bowiem zobaczył w mężczyźnie potencjał warty rozwijania. To już nie przypominało sprawy z góry przegranej. Wreszcie pojawiła się nikła szansa na sukces. 
Nie rozmawiali ze sobą za dużo. Wciąż czuli się niezręcznie i każdy z nich bał się, że ten drugi nawiąże do wcześniejszej sytuacji. Czy to wprost czy też przez przypadek. Najlepszym, więc zabezpieczeniem było milczenie. Tak, żeby rozmowa z żaden sposób nie mogła zboczyć na niechciany tor. 
Kiedy skończyli na talerzu piętrzył się pokaźny stosik racuchów. 
-To, co? Jemy? 
-Jasne – przytaknął Zoro usilnie próbując sobie przypomnieć czy schowane w szafce talerze nadają się do wystawienia na widok publiczny. Potem jednak stwierdził, że to bez znaczenia. I tak nie miał innego wyboru. Nie będą przecież z Sanjim jeść z jednego talerza!

Na szczęście okazało się, że nie musiał się wcale wstydzić. Komplet, który dostał od ojca, kiedy szedł na studia i opuszczał dom, prezentował się całkiem nieźle. Chociaż rzadko z niego korzystał. Zwykle wystarczał mu jeden dyżurny talerz.

Zajęli miejsca przy stole, czy raczej stoliku. Tak małym, że usiąść mogli tylko naprzeciw siebie, co w obecnej sytuacji, kiedy atmosfera nadal pozostawiała wiele do życzenia, było raczej niekomfortowe. 
Żeby uniknąć patrzenia Zoro w oczy Sanji zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. I już po chwili coś go zaintrygowało. 
-Lubisz cyrk? 
Roronoa uniósł zdziwiony brwi. 
-Hę? – spytał mało inteligentnie. – A czy wyglądam jakbym miał pięć lat? – dodał już ostrzej. Z jakiegoś powodu myśl, że w oczach mężczyzny mógłby uchodzić za kogoś infantylnego, sprawiała, że rósł w nim gniew. 
-No… Nie… Ale raczej rzadko się zdarza, żeby dorosły facet wieszał sobie cyrkowy plakat w kuchni. A tym bardziej żeby robił to bez żadnego powodu. 
Wzrok Zoro wyrażał nie tylko bezbrzeżne zdumienie, ale też pełnię niezrozumienia dla słów towarzysza, dlatego Sanji wskazał na ścianę za nim. Zielonowłosy się odwrócił. Wtedy jego oczom ukazał się dobrze znany kompan, świadek jego niezliczonych porażek w kuchni. Który, jako jedyny, zawsze pozostawał niezruszony i nie komentował kolejnych upokorzeń. Nie zrzędził też, kiedy sięgał po następne piwo, chociaż stos pustych puszek zasłaniał już niemal cały stół. 
Widząc, że niezrozumienie nie odpuszcza niemal załamał ręce. 
-Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz? Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że to plakat reklamujący sławny cyrk Piraci Buggy'ego
W odpowiedzi Zoro tylko pokręcił głową, a on sam wydał z siebie zduszony jęk. 
-Serio? 
-Serio. Dostałem go za darmo, a że fajnie wyglądał to go powiesiłem. No i zakrył plamę na ścianie – wyjaśnił widząc minę kucharza. 
-Plamę? Na ścianie? 
-Smażyłem jajecznicę.
-Dobra, nie mów nic więcej… Ale naprawdę? Nie słyszałeś o Piratach Buggy'ego?
Pokręcił głową.
-Człowieku! – Kucharz jakoś dziwnie się ożywił. – Ten koleś – wskazał na mężczyznę na plakacie – to ich szef – Buggy! Prawdziwy wariat, mówię ci! Zna się na swojej robocie! Jego ludzie to też niezłe czubki. Niby wszystko ma wyglądać poważnie, zdarzają się nawet momenty dramatyczne, a później i tak wychodzi komedia! Jak mogłeś nic o nich nie wiedzieć?!
-Mnie za to dziwi, że ty wiesz o nich tak dużo. – Wrócił do jedzenia, jednocześnie odnotowując, że Black spłonął rumieńcem.
-Przyjechali kiedyś do miasteczka, z którego pochodzę… Poszedłem na ich występ z kumplem. – Przygryzł wargi. – Wygrał bilety na jakiejś loterii, czy czymś podobnym i wstyd mu było iść samemu to mnie wyciągnął ze sobą. – Wrócił wspomnieniami do tego dnia, kiedy razem z przyjacielem oglądali popisy cyrkowców. To wtedy postanowił opuścić dom i przenieść się do miasta. Spakował się jeszcze tego samego wieczora, a rano już był w pociągu.
-Aha – mruknął odkładając talerz do zlewu. – To by tłumaczyło jego nos. – Wskazał czerwoną kulkę na twarzy mężczyzny. – I ciuchy.
-Nie zastanowiło cię to wcześniej? – Sam również skończył jeść.
-Nie bardzo. Zwykle nie rozmyślam nad rzeczami, które nie są dla mnie zbyt ważne. Wole się skupić na konkretach.
-To znaczy? Czym się zajmujesz, kiedy nie rozstrajasz mi nerwów?
-Jestem policjantem.
Nie wiedział jak to skomentować, dlatego tylko wziął od Zoro mokry talerz i zaczął go wycierać. To dziwne, ale znów zaczęli wspólnie zmywać, tym razem zamieniając się rolami. Spodobało mu się to. I jednocześnie przestraszyło. Tak bardzo, że ręce zaczęły mu się trząść. Cisza, zakłócana jedynie przez szum płynącej wody też nie pomagała. Dlatego postanowił się odezwać.
-Lubisz to?
-Zmywać? Nienawidzę. – Skrzywił się. – Ale z tobą da się znieść – dodał nim ugryzł się w język.
-Taaaa… Zawsze jest fajnie jak ktoś odwala za ciebie połowę roboty.
-Fajnie to by było, gdyby odwalał całą.
-Wal się! Ale mi chodziło o pracę w policji. – Wrócił do tematu, czując, że rozmowa tylko z pozoru była niewinna i Zoro miał, co innego na myśli.
-Tak. – Ani przez chwilę się nie zawahał. – Lubię. Chyba nie potrafiłbym robić nic innego.
-Acha. To trochę jak z moim gotowaniem – przyznał. – Też nie wyobrażam sobie bez tego życia… Nawet, jeśli czasem nie ma z tego wielkich pieniędzy.
-Policyjna pensja też do za wysokich nie należy.
Umilkli. Nagle zrobiło się poważnie. Tak jakby rozmowa o pieniądzach obu im zepsuła humor. Zmywanie, więc dokończyli w milczeniu. Potem pochowali sprzęty do szafek, a Sanji obiecał sobie, że zmusi Zoro do kupna przynajmniej tych niezbędnych akcesoriów, bez których praca w kuchni była orką na ugorze.

-Dobra, to ja będę już szedł. – Sanji zaczął przesadnie szybko wciągać kurtę i buty, które mimo wszystko, zdjął, kiedy wrócili ze sklepu. Spieszył się, bo kiedy doprowadzili kuchnię do porządku i rozejrzał się dookoła, poczuł, że… ma ochotę jeszcze zostać! Tak po prostu. Posiedzieć, nawet na tej zawalonej ciuchami kanapie, którą widział wcześniej. Może obejrzeć jakiś film… Byleby tylko nie wracać do pustego mieszkania. Nie rozstać się z Zoro. Jego obecność… Sam nie wiedział, co takiego policjant robił, ale to sprawiało, że nie chciał być sam! A to, że chciał być z nim, było dla niego nie do przyjęcia. Przerażało go.
-Podwieźć cię? – Roronoa już wkładał kurtkę.
Nie! Nie mógł na to pozwolić.
-Jasne. – Zdumiony usłyszał swój własny głos. – Dzięki.

W samochodzie był spięty. Tak bardzo, że zapięcie pasa, zajęło mu całą wieczność. W tym czasie Zoro nastawiał GPS.
-Co? Boisz się, że się zgubimy? – Postanowił zażartować, żeby ukryć swoje zmieszanie.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko wcisnął guzik i maszyna przemówiła ludzkim głosem.
-Naprawdę wszędzie to ze sobą zabierasz? – Drążył temat.
-Do kibla nie – warknął wyjeżdżając z parkingu. – Jak się nie zamkniesz będziesz zasuwał na piechotę!
-Dobra, dobra. – Rozsiadł się wygodniej. To naprawdę było o niebo lepsze niż kolejka. Gdyby tylko dziwne uczucie: połączenie radości z obecności Zoro i strachu przed tą właśnie radością. – Słuchaj…, Czym się jeszcze zajmujesz poza byciem gliną? – Naprawdę musiał coś mówić. Byle, co! Cisza sprawiała, że czuł się jeszcze gorzej.
-Trenuje kendo.
-To chyba nieźle ci idzie? – Przypomniał sobie puchary w mieszkaniu mężczyzny.
-Jeszcze daleka droga przede mną.
I po raz kolejny nie wiedział jak skomentować usłyszane słowa. Wszak wiele z nagród, które widział były za zajęcie pieszego miejsca. Do czego więc dążył zielonowłosy? Chciał o to zapytać, ale powstrzymał się, zrozumiawszy, że nie powinien. Przynajmniej nie teraz. Może kiedyś.
Umilkł, bo żadne inne pytania nie przychodziły mu do głowy. Cisza wywoływała u niego ciarki, lecz wolał to, niż gadanie po próżnicy o pierdołach. Zresztą nigdy nie był w tym dobry.
W końcu stanęli przed jego blokiem.
-Dzięki. – Wysiadł z samochodu.
-Ja też dziękuję. I przepraszam…
-Nie ma, za co. Do zobaczenia w sobotę. – Uśmiechnął się.
Zoro odpowiedział uśmiechem.
-Do soboty.



 

2 komentarze:

  1. Uwielbiam to opowiadanie <3
    Chociaż oczekiwałam jakiegoś buziaka czy coś.. może następnym razem. Cały rozdział poświęcony chłopakom <3
    Ale krótko :( Pochłonęłam, pośmiałam się i trzymałam za nich kciuki, a teraz nie mogę doczekać się ciągu dalszego.
    Zoro i majtki w biedronki xDDD Widzę to xDDD
    Domagam się pokazu bielizny w kaczuszki w wykonaniu Sanjiego!
    Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział
    Weny! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Mogę śmiało powiedzieć że kocham ciebie i ten słodki kurs gotowania:) Uwielbiam takie opowiadanka wiec przeczytałam jednym tchem wszystkie rozdziały i teraz cierpię bo nie mogę doczekać się następnego. Sama trochę pisze i dopiero po wielu latach z OP się zdecydowałam na pisanie pomimo braku czasu Ale pomysły z mojej głowy po prostu chciały ujrzeć światło dzienne:)
    Bardzo się cieszę że tu trafiłam i czekam na więcej:) Dużo weny i wenów:) Najlepiej takich skąpo ubrany bo dają najlepsze i najpikantniejsze pomysły ...hahahaha...i jak byś chciała zapraszam na swój blog.
    http://one-piece-love-story.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń