wtorek, 5 lipca 2016

Kurs gotowania VIII

Widzę, że w ankiecie zwyciężył parring LawxZoro... W sumie jestem zdziwiona takim wynikiem O_o. Byłam raczej pewna, że zwycięży ostatnia pozycja... No cóż, teraz pozostaje mi tylko pomyśleć nad fabułą ;). Myślę, że to będzie coś z motorami... Prawie na pewno... Ale na to przyjdzie czas. Póki, co następny jest następny rozdział Kursu gotowania. Tradycyjnie przepraszam za błędy.



KURS GOTOWANIA

Rozdział VIII

"Gwiezdne wojny"

-Mówię ci, idzie mu coraz lepiej. Ale to oczywiście zasługa nauczyciela! – Zerknął, jakie wrażenie, na Usoppie, robią jego rewelacje. Okazało się, że raczej mizerne. Żeby nie powiedzieć: żadne. Grafik ani na chwilę nie oderwał wzroku od monitora. Skupiony machał myszką szepcząc pod nosem coraz wymyślniejsze przekleństwa.
-Hej! Słuchasz ty mnie w ogóle?!
-Tak, tak – mruknął ze wzrokiem nadal utkwionym w ekranie komputera. – Jesteś niesamowity. Super i w ogóle. Czy teraz mogę spokojnie popracować? Naprawdę nie chciałbym zawalić tego zlecenia, a facet czepia się wszystkiego! Nawet pieprzone cienie muszą mieć ten kolor, który on wybrał. I żaden inny! W dodatku zmienia zdanie, co pięć minut!– Przejechał dłonią po twarzy. – Naprawdę mam dość!
Sanjiemu zrobiło się głupio. Przyszedł tu, nie zastanawiając się nawet czy kumpel będzie miał czas z nim pogadać. Zapomniał, że nie wszyscy żyją w takiej idylli jak on i ich praca nie ogranicza się do jednego wykładu w tygodniu. 
-Przepraszam, Usopp. To ja ci już nie przeszkadzam. – Wstał z krzesła. – Będę się zbierał.
Tym razem to grafik poczuł się nieprzyjemnie. Ostatnio jego stosunki z kucharzem znacznie się rozluźniły. Głównie za jego przyczyną. Miał teraz gorący okres w pracy, zlecenie, które dostał mogło pomóc mu się wybić, ale żeby tego dokonać musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności. I to nie tylko tych zawodowych. W życiu by nie pomyślał, że ma w sobie tyle cierpliwości. Do tego dochodziły też pomniejsze zlecenia, które na razie pozwalały mu nie przymierać głodem, nie mówiąc już o zaprzyjaźnieniu się z komornikiem.
Kiedy zaś nie pracował razem, z Kayą zajęci byli organizacją wesela. Znalezienie sali, orkiestry, cateringu, bo nie chcieli polegać tylko na Sanjim, zajmowało mnóstwo czasu. Zwłaszcza, że w swoich wyborach byli ograniczeni finansowo. To znaczy on był, lecz wspólnie ustalili, że kosztami podzielą się równo. Z tego też powodu Kaya gotowa była iść na masę ustępstw. Jednak to wszystko znacznie utrudniało poszukiwania. I zabierało mnóstwo czasu.  Niemal zapomniał jak wygląda normalne życie: czas wolny, spanie do późna, nieplanowane spotkania z przyjaciółmi...
Telefoniczne rozmowy z Sanjim wydawały się odległą przeszłością. Dlatego naprawdę się ucieszył, kiedy zobaczył przyjaciela w drzwiach swojego biura. Tym bardziej, że kucharz wydawał się naprawdę szczęśliwy. Dawno nie widział go w tak dobrym humorze. Niestety, nim Black w ogóle zaczął opowiadać, do czego go zresztą zachęcał, zadzwonił telefon. Rad nie rad odebrał.  Przez następny kwadrans musiał wysłuchiwać narzekań na wstępna wersję projektu, dzień wcześniej zaprezentowaną klientowi i która wtedy wydawała mu się istnym cudem. W ciągu dwudziestu czterech godzin cud zmienił się w gówno. On zaś został zasypany lawiną „sugestii”, które powinien wziąć sobie do serca. Bo przecież chce się pokazać z jak najlepszej strony, prawda? Bo zależy mu na pieniądzach, prawa? Bo chciałby zyskać rozgłos, prawda?
Tak się wkurwił, że od razu siadł do komputera myśląc jak ma pogodzić ze sobą wszystko, czego teraz chciał jego zleceniodawca i żeby wyglądało to w miarę sensownie. Liczył, że uda mu się pogodzić pracę z rozmową, jednak raczej kiepsko to wyszło. Dlatego teraz właśnie zżerały go wyrzuty sumienia.
-Czekaj! – Poderwał się na nogi a krzesło zaskrzypiało. Naprawdę powinien sprawić sobie nowe. – Przejdę się z tobą. Oszaleje, jeśli będę musiał się w to gapić, choć pięć minut dłużej. – Nie kłamał. Naprawdę czuł, że był coraz bliżej przekroczenia cienkiej czerwonej linii.
-To chodź. – Twarz Sanjiego rozjaśnił uśmiech. – Może przy okazji skoczymy na kawę?
-Jeśli ty stawiasz to nie ma sprawy. Niedaleko jest całkiem przyjemna kawiarenka. Czasem spotykam się tam z Kayą.
Blondyn teatralnie westchnął.
-Dobra niech stracę. Chodź. Tylko zastrzegam! To nie jest randka!
-Spoko. I tak nie jesteś w moim guście.

Okazało się, że Usopp miał rację. Kawiarenka faktycznie była niedaleko. Zaledwie dziesięć minut drogi spacerkiem. I faktycznie sprawiała miłe wrażenie. Niewielkie, drewniane stoliki ustawione w ładnie utrzymanym ogrodzie, gdzie kwitły nieznane żadnemu z nich kolorowe kwiaty. Białe parasole. Witraże w oknach. Ale nie z tych kościelnych czy kiczowatych. Bardziej nastrojowe. W środku musiały dawać naprawdę piękny efekt.
Tego dnia słońce grzało przyjemnie, więc zdecydowali się usiąść na zewnątrz. Głównie za sprawą Usoppa, który stwierdził, że zapadnie na bardzo poważną chorobą, jeśli kumpel każe mu siedzieć w zamknięciu. Nie po to przecież uciekł z biura, żeby kisić się w innym budynku. Wybrali jeden ze stolików usytuowanych w głębi, tak by nie być narażonym na bliskie spotkania z przechodniami. Kelner zjawił się niemal od razu i ze szczerym uśmiechem przyjął zamówienie. Sanji zdecydował się na odrobinę luksusu i wybrał dla siebie Caffè coretto. Usopp spojrzał na niego wilkiem, po czym zamówił zwykłą czarną kawę. Mimo iż to nie on płacił, wolał nie szastać kasą.
Kiedy już dostali napoje, co o dziwo wcale nie trwało długo, ku zaskoczeniu kucharza, grafik wyraźnie się ożywił. Niemal rzucił się na kawę, parząc sobie przy okazji usta i język. Oraz krzywiąc się niemiłosiernie.
-Nie wiedziałem, że lubisz czarną. – Sanji umoczył usta i pogratulował sobie wyboru. Kawa smakowała znakomicie. Tak po prawdzie to była najlepsza ja pił, odkąd wyjechał z domu
-Bo nie lubię… - Przyjaciel zrobił minę jakby zaraz miał się rozpłakać. – Ale tylko tak jestem w stanie się rozbudzić. – Upił kolejny łyk. – Błeeee! Jak to w ogóle można pić?! Chyba nie znam osoby, która lubiłaby czarną kawę. Ktoś taki po prostu nie istnieje.
-Zoro lubi czarną… - przypomniał sobie już po chwili żałował, że nie ugryzł się w język. Bowiem Usopp wpatrywał się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
-Serio, wiesz, jakie preferencje kawowe mają twoi uczniowie?
-Nie wszyscy… Tak naprawdę to tylko jego znam… - Żeby ukryć zmieszanie znów zaczął pić, jednak kawa straciła jakby smak. – Wyszło przypadkiem… - Czuł, że musi się wytłumaczyć. Problem w tym, że pewnie coraz bardziej się tylko pogrążał, bo naraz przed oczami stanęły mu gacie w biedronki. Nawet nie chciał wiedzieć, jaki odcień czerwieni miała jego twarz.
-Wiesz… - Bawił się filiżanką, której zawartość była czarna, niczym dusza diabła. – Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że się zakochałeś… Co ty wyrabiasz?! To porządny lokal! Nie! Nie wpuszczą mnie tu więcej przez ciebie! – jęknął załamany i zaczął ścierać z blatu kawę, która przed chwilą wypluł Sanji.  Nie szczędził przy tym przekleństw.
Tymczasem kucharz nie przejmował się zbytnio utyskiwaniami kumpla. Cała jego uwaga skupiona była na łapaniu oddechu. Przed chwilą niemal się udusił. Co temu kretynowi wpadło do tego pustego łba, żeby mówić takie rzeczy?! Że niby on?! W Zoro?! Głupszej rzeczy nigdy nie słyszał. Prędzej piekło zamarznie… Jednak serce waliło mu niespokojnie. I to nie na skutek chwilowego braku tlenu. Poczuł się dość… niekomfortowo.
-Przez ze mnie?! – Kiedy już odzyskał oddech postanowił się odgryźć. Głównie po to, żeby nie myśleć o walącym sercu. – Gdybyś nie gadał takich głupot, nic by się nie stało! Wiesz, że interesują mnie tylko kobiety! Piękne kobiety, o pięknych kobiecych kształtach… - Zaczął marzyć, ale szybko wrócił na ziemię. – Faceci to nie moja bajka! A już zwłaszcza tacy bałaganiarze jak ten zakichany glon!
Usopp pomyślał, że reakcja przyjaciela była trochę, żeby nie powiedzieć bardzo, na wyrost. Postanowił jednak o tym nie wspominać. Tak dla własnego dobra. Kelner już i tak patrzył na nich z ukosa, chociaż wyczyścił cały blat, tak dokładnie, że ten był czyściejszy nawet niż wtedy, kiedy tu przyszli.  Zamiast tego stwierdził:
-Musicie być blisko.
-Nie bardzo – mruknął a policzki znów go zapiekły. – Po prostu nie da się spędzać z gościem czasu i nie dowiedzieć się o nim paru rzeczy. Zwłaszcza, jeśli przy pierwszej wizycie niemal potykasz się o burdel w jego mieszkaniu… 
Uznał, że bezpieczniej będzie nie ciągnąć tematu. Szczególnie, że widział jak ręka przyjaciela, zaciśnięta na szklance, drży, przy każdym wypowiadanym przez niego słowie.
-Powiedz lepiej, czy myślałeś już o kolejnym kursie. Coś wspominałeś ostatnio, że przybywa ci potencjalnych chętnych.
-Niby tak… - Przypomniał sobie zawalona skrzynkę. Nigdy by nie pomyślał, że jego kurs może się cieszyć takim zainteresowaniem. – Tylko nie jestem przekonany, czy dam radę prowadzić dwie grupy jednego dnia…
-A, co to za problem? Drugi kurs wyznacz po prostu na inny dzień. Jak komuś zależy to da radę. Mam takiego znajomego, czasem zleca mi małe robótki, który chodzi na kurs florystyczny. W samym środku tygodnia. I mówi, że sala zawsze jest pełna. Więc widzisz, nie musisz się ograniczać do soboty.
Nic na to nie odpowiedział. Zamiast tego uniósł szklankę z pozostałością kawy i zaczął pić. Niby też o tym myślał… Niestety, każdy kolejny dzień kursu skracałby jego spotkania z Zoro. Które stały się niemal tradycją. Spotykali się tak często, jak tylko pozwalała praca zielonowłosego. I to nie tylko na korepetycje. Ostatnio, coraz częściej, ich spotkania miały charakter stricte przyjacielski. A zaczęło się, jak wszystko z nimi związane, dziwnie.

-Planujesz na wieczór popijawę? – Starał się wcisnąć do lodówki Zoro kupione przed chwilą jajka, ale przeszkadzały mu w tym wszechobecne butelki piwa.
-Raczej totalne odmużdżenie przy alkoholu i filmie. – Zielonowłosy, zajęty rozpakowywaniem reszty zakupów, nie zwrócił uwagi na kąśliwy ton kucharza. Bardziej zastanawiał się gdzie poupycha zestaw noży, który, według nauczyciela, był mu po prostu niezbędny. Oraz jakim cudem, po raz kolejny dał się wmanewrować we wspólne zakupy. Pewnie miało to, coś wspólnego z tym, że Sanji w ostatniej chwili odwołał lekcje u siebie, niemal płacząc mu w słuchawkę. Okazało się, że na ulicy blondyna doszło do jakiejś awarii i wszystkim siadł prąd. Najgorsze, że kucharz był wtedy poza domem i kiedy wrócił okazało się, że niemal całe zapasy z lodówki, po kilkugodzinnym pobycie w temperaturze pokojowej nadawały się tylko do wyrzucenia. A to, co udało się uratować Roronoa wspaniałomyślnie pozwolił przechować u siebie. Pozostało im jeszcze tylko uzupełnić braki. I dokupić całą masę innych rzeczy, które teraz nie bardzo miał gdzie schować. Takim oto sposobem lekcje przeniosły się do niego. Trochę tak… samoczynnie.
-A w twoim przypadku, coś takiego jest w ogóle możliwe?! – Wreszcie znalazł miejsce. – Mi się wydawało, że taki stan umysłu preferujesz, na co dzień.
-Haha – warknął. – Bardzo, kurwa, śmieszne. – Pokonany zostawił noże na wierzchu. – Mam ci przypomnieć, kto panikował przez zwykłą awarię?
-Dobra, dobra. – Skrzywił się, bo Zoro miał rację. Kompletnie się rozsypał. I gdyby nie twarde podejście Roronoy wszystko mogło się raczej kiepsko skończyć. – A, co będziesz oglądał?
Wskazał mu pudełko na stole. Zaintrygowany blondyn podniósł je i zaczął czytać.
-Gwiezdne wojny?
-No. Jakoś tak się złożyło, że jeszcze ich nie widziałem.
Kucharz przez chwilę obracał pudełko w dłoniach.
-A wiesz, że ja też nie. – Teraz nagle wydało mu się to dziwne.
-Jak chcesz zmienić ten stan rzeczy, to zapraszam. Piwa wystarczy dla wszystkich – powiedział i jeszcze nim skończył, miał ochotę dać sobie w twarz. Oby tylko Sanji nie odebrał tego dwuznacznie.
-Chcesz mnie upić i wykorzystać? – Odłożył film, po czym uśmiechnął się na pół kpiąco, na wpół serdecznie.
-Jasne… - Ciężko mu było się skupić. Słowa kucharza zadziałały na jego wyobraźnię, wyjątkowo plastycznie i obrazy, jakie miał teraz przed oczami wcale nie należały do grzecznych. – Zaśniesz mi kanapie, a ja cię rano obudzę i zmuszę, żebyś mi zrobił śniadanie do pracy.
-Czy ty potrafisz myśleć o czymś innym niż jedzenie?
-Zdecydowanie częściej myślę o piciu.
-Zauważyłem…
-To jak będzie? Zaryzykujesz wpadniecie w tak wyrafinowane sidła?
Zastanowił się. Propozycja była… kusząca. Dawno już nie spędził po prostu miłego wieczoru w czyimś towarzystwie. A film, piwo i przekąski, które mogliby przygotować brzmiały jak naprawdę dobra zabawa. Do domu mógł zawsze wrócić taksówką. I lepsze to niż siedzenie przy latarce w oczekiwaniu na włączenie prądu. W dodatku towarzystwo mu odpowiadało. Naprawdę coraz bardziej lubił Zoro. Pomimo całej jego głupoty. Na razie nie chciał się zastanawiać, co to mogło oznaczać.
-No? – Zielonowłosy zmęczony czekaniem postanowił go popędzić.
-Skoro tak ładnie prosisz… Zostanę. Ktoś ci w końcu musi tłumaczyć fabułę.
Zaraz po tych słowach oberwał ścierką. Chciał się zrewanżować, ale nie trafił. Zoro uchylił się w ostatniej chwili.
-Skoro mamy dzisiaj wieczór filmowy, to zrobimy pizzę! – Postanowił podnosząc nieszczęsny materiał z podłogi. – Może być?
-Jeśli obiecasz, że będzie lepsza niż kupna…
-Masz na to moje słowo. To ty ścieraj ser a ja skoczę do sklepu po drożdże. Jakoś o tym nie pomyślałem.
Kiedy za Sanjim zamknęły się drzwi wziął się do pracy. Z przesadnym uśmiechem przyklejonym do rozpromienionej twarzy. Niewiele brakowało, żeby zaczął nucić pod nosem. Miał tylko nadzieje, że zdoła się opanować nim Black wróci. Problem w tym, że był naprawdę szczęśliwy. Nareszcie miał okazje pobyć z Sanjim… tak normalnie. I chociaż starał się nie wyobrażać sobie nie wiadomo, czego, to głupi mózg i tak podsyłał mu coraz śmielsze scenariusze dzisiejszego wieczoru. W pewnym momencie musiał nawet przerwać pracę i obmyć twarz lodowatą wodą. A to wszystko przez wizję Sanjiego w samych bokserkach. W jego łóżku. Z lubieżnym uśmiechem… Zastanawiał się czy zdąży wziąć krótki prysznic, żeby się uspokoić, lecz dokładnie w tej chwili drzwi się otworzyły i do mieszkania wszedł główny sprawca jego problemów z opanowaniem.
-Wróciłem! – Nie zdając sobie sprawy z walki, jaka miała miejsce w głowie Zoro, wparował do kuchni uśmiechając się przy tym niczym zwycięzca po niezwykle ciężkiej walce. – Mam drożdże. I wino! – Pomachał butelką. – Dokupiłem też chipsy, lubisz paprykowe?
-Mogą być.  – Starał się mówić normalnie. – A ja starłem ser. Co teraz?
-Podaj mleko, będziemy robić ciasto!
 Entuzjazm blondyna trochę go dziwił, może nawet przeraził.
-A ty, co taki zadowolony?
-Bo może, w końcu wpadłem na danie, którego nie spieprzysz.
-Wal się!
Sanji tylko zachichotał, co wyszło trochę przerażająco i już grzebał po szafkach, w poszukiwaniu potrzebnych naczyń.
Przez następną godzinę pracowali w miarę zgodnie. Zoro postanowił gryźć się w język i nie odpyskowywać za często. Podobno drażnienie wariatów nie było hobbym bezpiecznym dla zdrowia. Jednak, kiedy przyszło do wyboru dodatków nie zdzierżył. Sanji uparł się, żeby zrobić pizzę z owocami morza. Był nawet gotów, po raz kolejny, wybrać się do sklepu. On zaś obstawał za hawajską. Niemal doszło do rękoczynów, bo żaden nie chciał ustąpić. Dopiero, po blisko godzinnej kłótni, kiedy to piekarnik zdążył nagrzać się już ze trzy razy, postanowili pójść na kompromis. A raczej zmusiły ich do tego burczące brzuchy. Obaj byli piekielnie głodni a wizja śmierci głodowej żadnego z nich nie satysfakcjonowała.
Gdy już wykluczyli dwie opcje z menu, wybranie trzeciego wyjścia, tak zwanego złotego środka, przyszło im aż za łatwo. Niemal od razu zgodzili się na pizzę z salami. I kukurydzą, na co naciskał Sanji.  Zoro było to obojętne
W końcu pizza wylądowała w piekarniku, więc mogli zabrać się za sprzątanie. Chociaż jeśli chodzi o Zoro, bałagan w kuchni mu nie przeszkadzał. Teraz wolałby po prostu lec na kanapie przed telewizorem, z piwem w ręku i czekać, aż jedzenie będzie gotowe. I zwykle tak właśnie robił. Z tą różnicą, że zazwyczaj jedzenie było kupne, a on czekał może z dziesięć minut nim mikrofalówka odpowiednio je podgrzeje. No i rzecz jasna był wtedy sam. A nie z obiektem swoich westchnień kręcącym się po całej kuchni, wydającym rozkazy i… starającym się zachować fizycznie jak największy dystans. Tak jakby bał się powtórki z ostatnio razu. Ta myśl trochę go uwierała, lecz postanowił się na niej nie skupiać. Ważniejsze było to, że Sanji był tuż obok. I to, już wkrótce, nie w roli nauczyciela, ale… kumpla. Może bardziej kolegi. Tak czy inaczej, relacja „służbowa” zostanie przełamana.

Czuł się trochę niezręcznie. Od kiedy rzucił tym „wróciłem” to uczucie go nie odstępowało ani na krok. Tak jakby popełnił wtedy nietakt. Ale chyba tylko on tak uważał. Zoro nie zająknął się na ten temat ani słowem. No tak… Ale tylko on wiedział, jak w jego uszach zabrzmiało owo „wróciłem”. Jakby obwieszczał powrót do domu. Do miejsca, gdzie był mile widziany. Gdzie… czekano na niego. Nie wiedział skąd mu się to wzięło. Czy za długo już mieszkał sam, z dala od rodziny? Czy może była to wina Zoro. I tego jak zaczynał postrzegać tego człowieka. Jeśli faktycznie wpływ na to miał zielonowłosy to powinien jak najszybciej stąd zniknąć. Odwołać korepetycje, wykasować jego numer… uciec. Z tym, że nie potrafił. I chyba trochę nie chciał. Samotność na dłuższą metę wcale nie była fajna. Przyda mu się dobry kumpel. Musi tylko uważać. Tak. Jeśli będzie uważał nic złego się nie stanie. Nie popełni drugi raz tego samego błędu.
Dlatego tak bardzo pilnował się, żeby zachować odpowiedni dystans pomiędzy nim i Zoro. Oraz nie powtórzyć tego, co miało miejsce ostatnim razem.

Kiedy kuchnia wyglądała już znośnie, a pizza zdążyła się ładnie przyrumienić, mogli w końcu zasiąść do filmu. Zoro, przez moment, majstrował przy odtwarzaczu nim ekran ożył a z głośników dało się słyszeć bodajże najbardziej znane słowa na świecie.
„Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…”
Sanji rozsiadł się wygodniej. Tak, dokładnie tego było mu trzeba. No i, tak po prawdzie, to chętnie w końcu się dowie, o co ten cały szum.
Tymczasem Zoro wydawał się bardziej zainteresowany jedzeniem. Pochłaniał już drugi kawałek pizzy, chociaż Sanji nie zdążył wziąć sobie nawet pierwszego. Kucharz nie miał mu tego za złe. Oczywiście pod warunkiem, że zostawi mu jego pół! W międzyczasie nalał sobie wina. Chyba pierwszy raz miał pić wino ze szklanki. Nie współgrało to za bardzo z jego przekonaniami, ale do wyboru miał jeszcze tylko sączenie trunku prosto z butelki. Powód tego był prosty: Zoro nie posiadał kieliszków. Stąd też jemu pozostało wybrać mniejsze zło.
-Na pewno nie chcesz piwa?
Z niesmakiem spojrzał na rząd butelek ustawionych obok kanapy.
-Spasuje, dzięki. Wole wino.
Zoro wzruszył ramionami, w geście mówiącym „jak sobie chcesz”, po czym otworzył puszkę i wziął solidnego łyka.
-Nie siorb! Zagłuszasz telewizor! W stodole cię chowali?!
-A ciebie na królewskim dworze, czy co?
-Nie! W normalnym kulturalnym domu!
-Z tym normalnym, to bym nie przesadzał. Patrząc, co z ciebie wyrosło…
-Hę?!  A to niby, co miało znaczyć?!
-Ciiii… - Przyłożył palce do ust. – Zagłuszasz film
Słysząc swój własny argument zapomniał języka w gębie. Czym niezwykle rozbawił Zoro. Który chichotał w najlepsze, popijając przy tym piwo. Postanowił nie zniżać się do jego poziomu, tylko grzecznie oglądać. Niech ten idiota się śmieje. Całą uwagę skupił na akcji, która z każdą minutą rozkręcała się coraz bardziej. Wkrótce tak się wciągnął, że zapomniał o bożym świecie. Oraz o tym gdzie się znajduje. I z kim. Otrzeźwienie przyszło dość niespodziewanie. W jednej z kluczowych scen, coś ciężkiego uderzyło go w ramie. Aż podskoczył wydając, przy tym, z siebie bardzo niemęski pisk. Cudem tylko nie budząc Zoro, który zasnął… z głową na jego ramieniu. Zdezorientowany nie wiedział, co zrobić. Budzić go jakoś nie miał serca, z drugiej strony naprawdę chciał obejrzeć film do końca. Wreszcie zdecydował, że pozwoli mężczyźnie spać w tej pozycji, a kiedy tylko pozna zakończenie wyniesie się do siebie. Skoro krzykiem go nie obudził, to na pewno zdoła wymknąć się niepostrzeżenie.
Zmienił pozycję, tak żeby Zoro było wygodniej i kontynuował oglądanie. Trudno mu było jednak skupić się na filmie. Ciepło drugiego ciała skutecznie rozpraszało. Było zdecydowanie przyjemniejsze niż powinno być. Kilka razy złapał się na tym, że chciał go… objąć. Sklął samego siebie, powtarzając sobie przy okazji, że po prostu pomylił Roronoę z kobietą!  Ze względu oczywiście na pozycję, w jakiej się znajdowali. Tak, to na pewno to. Innego wytłumaczenia nie mogło być. Problem, w tym, że jakaś część niego nie uwierzyła w te racjonalne tłumaczenia.
 Cudem dotrwał do końca. Chyba tylko dzięki wciągającej fabule, która na jakiś czas zatrzymała potok jego myśli.
 Wyłączył telewizor i zamarł, kiedy zielonowłosy zamruczał coś przez sen.
-Błagam, tylko się nie obudź! – Poprosił w myślach. Nie miał pojęcia jak wytłumaczyłby, czemu pozwolił mu spać na swoim ramieniu. Sam nie bardzo wiedział, dlaczego. Na szczęście, Zoro raczej nie miał zamiaru opuszczać objęć Morfeusza. Poruszył się tylko, jakby szukając wygodniejszej pozycji, i zaczął chrapać.
Sanji odetchnął z ulgą. Delikatnie, żeby nie nadwyrężać dopisującego mu dziś szczęścia, uniósł głowę kumpla, tak by móc wstać, po czym ułożył go na poduszkach. W kącie dojrzał zwinięty koc. Po chwili wahania rozłożył go i okrył mężczyznę.
-Słodkich snów. Niech ci się przyśnią wojownicy Jedi – mruknął trochę sarkastycznie a trochę z rozczuleniem.
Ruszył w stronę wyjścia, kiedy przypomniał sobie wcześniejszy żart Zoro. Który żartem wcale nie musiał być. Zastanowił się przez chwilę.
-W sumie, co mi szkodzi? – spytał sam siebie, kiedy zamiast do przedpokoju, szedł do kuchni. Przygotowanie posiłku nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Pewnie, dlatego, że nie pokusił się o nic skomplikowanego. Kilka kanapek oraz sałatka. Zdrowo i pożywnie. Na pewno tej aldze to nie zaszkodzi. Nakreślił jeszcze szybki liścik i dopiero wtedy wyszedł z mieszkania. Ówcześnie dokładnie zamykając za sobą drzwi. Po taksówkę zadzwonił będąc już na dole. Kiedy czekał aż któryś z taksówkarzy się nad nim zlituje uświadomił sobie, że dawno nie przeżył tak miłego wieczoru.

-Ała! – jęknął, kiedy przy próbie przewrócenia się na drugi bok uderzył całym ciałem w coś twardego. Uniósł głowę i ze zdziwieniem odkrył, że leżał na podłodze, w salonie. Owinięty w koc, który według jego pamięci powinien znajdować się w zupełnie innym miejscu. Chwilę zajęło mu zapoznanie się z sytuacją i odkrycie ciągu przyczynowo-skutkowego, jaki doprowadził do zaistniałej sytuacji. Ostatnim, co pamiętał było oglądanie filmu wspólnie z  Sanjim. Jednak kucharza nigdzie nie było widać. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że ten problem może próbować rozwiązać szykując się do pracy. Czy raczej musi. Jeśli nie chce się spóźnić. Jakby dla potwierdzenie jego postanowień zaczął dzwonić budzik. Wyłączył to narzędzie tortur, po czym, klnąc, na czym świat stoi i na niewygodną kanapę, od której bolały go wszystkie kości, ruszył do łazienki. Szybki prysznic trochę go otrzeźwił. Na tyle, że zdołał się domyślić, przebiegu wczorajszego wieczoru. On zasnął a Sanji zmył się do siebie. Wcześniej nakrywając go kocem. Co było… miłe. Uśmiechnął się do siebie. W obliczu takiego obrotu sprawy, noc na kanapie nie wydawała mu się teraz taka zła.
Wciąż uśmiechnięty ruszył do kuchni. Może będzie miał szczęście i ostał się jakiś kawałek pizzy. Nie pamiętał ile wczoraj zjadł. Wtedy śniadanie miałby z głowy. A jak dwa, to i przekąska do pracy by się znalazła.
Właśnie miał otwierać lodówkę, kiedy jego wzrok padł na kartkę przyczepioną do drzwiczek. Nie rozpoznał pisma, więc opcja, że lunatykując dostał rozdwojenia jaźni i zaczął wypisywać do siebie wiadomości, odpadała. Czyli list był od Sanjiego. Pospiesznie zerwał kartkę i zaczął czytać.
Glonie!
Wyspałeś się? W krzyżu łupie? Mam nadzieję, że tak. To byłaby dobra pokuta dla ciebie za zagłuszanie filmu! Tak chrapałeś, że gdyby nie napisy nie połapałbym się, o co chodzi. Żałuj, że nie dotrwałeś do końca. Chociaż dla mnie to dobrze, będę mógł Cię torturować spojlerami.  Ale nie myśl sobie, że jestem takim złym człowiekiem. Znaj moje chamskie serce. W podziękowaniu za gościnę zrobiłem Ci śniadanie do pracy. Jest w lodówce. Mam nadzieję, że będzie Ci smakowało (a tylko spróbuj powiedzieć, że nie! Na własnej skórze poznasz siłę mojego kopnięcia!).
Do zobaczenia.
Sanji.
Jego uśmiech poszerzył się tak, że zajmował teraz połowę twarzy. Nigdy by nie pomyślał, że Sanji tak bardzo się nim przejmie. Niemal rzucił się na zawartość lodówki szukając zostawionego tam poczęstunku. Mina mu trochę zrzedła, kiedy zobaczył, co kucharz mu przygotował. Nie przepadał za sałatkami i szczerze mówiąc liczył na coś więcej niż kanapki. Jednak, jako że zawsze wyznawał zasadę darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, szybko znalazł plusy, choćby taki, że nie będzie dzisiaj głodny i spakował śniadanie do torby. Może nawet się skusi i poczęstuje Mihawka?

-Przemyśl to. – Usopp jednym łykiem dopił kawę i wstał od stolika. – Sorry, muszę lecieć. Zwariuję przez ten projekt. Już teraz nie mogę spać po nocach!
-Dasz radę. – Uniósł kciuk do góry wiedząc, że przyjaciel i tak tego ni widzi. Usopp wpadał w ten nastrój, który on nazywał „czarną rozpaczą”. Teraz cała jego uwaga skupiona była na jednej rzeczy – tym konkretnym zleceniu.  – Cześć.
-Cześć. Do następnego…
Patrzył jak przyjaciel, człapiąc, noga za nogą, szedł w kierunku swojego biura. On też powinien się zbierać. Raczej nie wystarczy mu czasu na kolejną kawę, dlatego zamówił dwie na wynos. Dla siebie drugi raz to samo, a dla Zoro czarną. Tak. Znów spotykał się z zielonowłosym. I znów bardziej przyjacielsko niż służbowo. Mieli grać na konsoli. Kiedy o tym pomyślał niemal prychnął. Dwóch dorosłych facetów umawia się na granie, jak para szczeniaków. Może to i było dziecinne, ale nie miał zamiaru odwoływać spotkania. Naprawdę chciał skopać ten glonowy tyłek i odegrać się za ostatnią porażkę. Tym razem to on wybiera dziś grę, więc będzie łatwiej.
Zapłacił za kawy i ruszył w stronę stacji.

Coś upadło. Z hukiem mogącym obudzić umarłego. Bał się podnieść głowę, wiedział, co zobaczy. To pełne wstydu spojrzenie, które znał tak dobrze. Wiedział też, co on sam poczuje. Złość graniczącą z wściekłością. Dlatego dał sobie chwilę na zapanowanie nad sobą, przybranie naturalnego wyrazu twarzy i przekonanie samego siebie, że on wcale nie chciał. Wreszcie mógł się zmierzyć z rzeczywistością. Podniósł głowę a jego wzrok od razu spoczął na Zoro. Coś jednak było nie w porządku. Zielonowłosy wcale nie wydawał się zakłopotany a wokół niego nie widać było pobojowiska. Zdziwiony rozejrzał się po sali.  Czyżby mu się tylko wydawało? Nie, na pewno coś słyszał! Musiał dwa razy przelecieć wzrokiem całe pomieszczenie, żeby dotarło do niego, że tym razem hałas nie był winą Zoro. To Rebecca upuściła garnek, przez co wszystko dookoła zostało upaćkane bulionem. Sprawczyni zamieszania klęczała pośrodku tego bajzlu i płakała. To było tak niespodziewane, że nikt nie zareagował. Do tej pory jedynym, który knocił tak spektakularnie był Zoro. Tymczasem Roronoa też wydawał się zdziwiony i co rusz zerkał na własny garnek jakby upewniając się, że ten jest na miejscu. Może to, dlatego pierwszy się opamiętał. Skręcił gaz, żeby przypadkiem nie zostać drugą ofiarą dzisiejszego dnia, po czym podszedł do szlochającej nastolatki.
-Dobra, nie rycz. – Przez ścierkę podniósł garnek i postawił go na kuchence.  – Spójrz na to z dobrej strony.
Dziewczyna nadal chlipała, ale teraz jakby ciszej. Za to, czerwonymi od płaczu oczami, wpatrywała się w mężczyznę, czekając aż ten jej wytłumaczy gdzie tu była ta dobra strona.
-Tym razem to nie byłem ja. – Uśmiechnął się pomagając jej wstać z podłogi. – Pierwszy… - urwał, kiedy oberwał w głowę od wkurzonego Sanjiego.
-Idioto! Tak się nie pociesza dam! Nie myśl tylko o sobie! – Odepchnął go i spróbował stanąć przed dziewczyną. Nie było mu to jednak dane. Zoro chciał się odegrać za wcześniejszy cios i sam też przyrżnął kucharzowi, prosto między żebra. Ten tak się wkurzył, że postanowił, za wszelka cenę, sprzedać zielonowłosemu kopniaka. Nie minęło dużo czasu a mężczyźni zaczęli regularną bijatykę.
Rebecca zapomniała, że miała płakać. Nieco przestraszona, lecz bardziej zaintrygowana patrzyła jak dwóch dorosłych facetów tarza się po podłodze wyzywając się przy tym od najgorszych.
-Gorzej niż dzieci. – Usłyszała tuż obok czyjś zrezygnowany głos.
-Nami-san?
-O nich mówię. – Wskazała palcem przed siebie. – Czuję się jakbym dalej była w pracy. Z tym, że dzieciakom mogę kazać iść do kąta, a na tych dwóch raczej to nie podziała. – Pokręciła głową. – Dobra, chodźmy. – Pociągnęła dziewczynę za rękę. – Doprowadzisz się do porządku, a oni może zdążą się wyżyć. Albo pozabijać nawzajem.
Reszta grupy poszła ich śladem. Każda z kobiet stwierdziła, że krótka przerwa dobrze im zrobi. Żadna też nie miała ochoty patrzeć na to marnej klasy widowisko. Wyszły żartując między sobą.

-Wygrałem! Auć! – jęknął próbując ponieść się z podłogi. Bolało go całe ciało. Jutro będzie wyglądał jak dobrze obita śliwka.
-Chyba w snach! Kurwa, ale boli! – Oparł się plecami o szafkę i zlustrował rywala nienawistnym spojrzeniem. – Musiałeś zaczynać?
-Jasne! Zwal cała winę na mnie! – Wziął przykład z Zoro i sam znalazł oparcie dla pleców.
-A, kto mnie pierwszy uderzył?!
-Bo byłeś niemiły dla Rebecci! – odgryzł się i naraz coś do niego dotarło. – Rebbeca! – Pomimo bólu zadziwiająco szybko stanął na nogi. – Ała! – Co nie okazało się dobrym pomysłem.
-Tylko żartowałem. – Próbował tłumaczyć, jednak Sanji go nie słuchał. Z twarzą wykrzywioną przerażeniem rozglądał się po pomieszczeniu.
-Gdzie są panie?! – zapytał głosem dziecka, które zgubiło ulubioną zabawkę. Wyglądał przy tym tak żałośnie, że Zoro prawie zrobiło się go żal. Prawie.
-A, bo ja wiem? – Sam też się podniósł, z tym, że on zrobił to powoli, więc nie bolało tak bardzo. – Poszły sobie. Kogo to obchodzi?
-Gdybym miał siłę to bym ci jebnął.
-Spróbuj. Ja nadal mam tyle siły, żeby oddać.
Sanji nie wyglądał na kogoś, kto chciałby się przekonać o prawdziwości słów zielonowłosego, dlatego przemilczał tę uwagę. Zresztą miał gorszy problem. Stracił kursantki! A z kursantem się pobił! Na oczach całej grupy! I to w trakcie zajęć. Te kilka faktów dotarło do niego jednocześnie i poczuł się jakby życie dało mu w pysk. Nie ma, co. Zajebistą reklamę sobie zrobił. Teraz tylko czekać aż pojawi się policja…
Właśnie myślał o tym jak to wszystko można by wytłumaczyć i nie skończyć na komisariacie, kiedy z korytarza zaczęły dochodzić czyjeś głosy.
-Policja – mruknął zrezygnowany. Z całego tego zamieszania zapomniał, że to właśnie z policjantem się pobił…
-Wątpię. Teraz nikt nie ma czasu lecieć do takiej pierdoły.
Chciał to jakoś skomentować, ale nie zdążył. Drzwi się otworzyły i zamiast panów w mundurach ujrzał swoje zagubione kursantki. Kamień spadł mu z serca. Zignorował nawet to, że każda jadła loda. Widać walczyli dłużej niż mu się zdawało.
Na widok ich zbolałych min, Nami uśmiechnęła się z mściwą satysfakcją.
-I, co? Ustaliliście już, kto jest samcem alfa?
-Ja!
-Ja!
Wrzasnęli jednocześnie. I dopiero wtedy do nich dodarło, że zrobili z siebie kretynów.
-Dobrze mówią, że mężczyźni dojrzewają do szóstego roku życia. Potem już tylko rosną… - Rudowłosa pokręciła głową.
-Ale nie będziecie się już bić? – spytała Vivi. Wyglądała na nie do końca zdecydowaną, jaką odpowiedzieć chciałaby uzyskać.
-Nie! I naprawdę chciałbym, was drogie panie, bardzo przerosić za fakt, iż byłyście świadkami tak żenującej sceny z moim udziałem. – Sanji stanął przed zebranymi kobietami i skłonił się nisko. – Błagam o wybaczenie.
Zoro stał z boku i obserwował tę scenę z lekkim rozbawieniem. Dopiero, kiedy Nami posłała mu zabójcze spojrzenie zrozumiał, że też powinien przeprosić. Zwłaszcza, że kucharz wykonał ruch jakby chciał go kopnąć w kostkę, jednak wycofał się w ostatniej chwili.
-Też przepraszam. – Podrapał się po głowie. – Powinienem skopać mu dupsko na zewnątrz.
-Ty pieprzona algo!
-Coś ci się nie podoba, Brewko?
-Zamknijcie się! Obaj! – Nami wzięła się pod boki. Początkowo to ją nawet bawiło, lecz teraz była po prostu wściekła. Co za dużo, to niezdrowo.
Posłusznie zamilkli.
-No i to mi się podoba! Ale! – Pogroziła im palcem. – Nie myślcie sobie, że tak łatwo się wywiniecie. Porozmawiałyśmy sobie z dziewczynami i doszłyśmy do wniosku, że jesteście nam coś winni. Za ubytek na zdrowiu, prawda? – zwróciła się do koleżanek. Wszystkie, poza Rebeccą, kiwnęły głowami. – W ramach zadośćuczynienia zabierzecie nas za tydzień na piwo. Wszystkie! No i oczywiście, to wy stawiacie. –Puściła im perskie oczko, niemal dusząc się ze śmiechu na widok ich zbaraniałych min. – A! I na dzisiaj zajęcia skończone. – To mówiąc zebrała swoje rzeczy i wyszła. Reszta kobiet wzięła z niej przykład i w niecałą minutę sala opustoszała.
-Ty… - Zoro pierwszy odzyskał głos. – Rozumiesz, co tu się przed chwilą stało?
-Nie bardzo – przyznał Sanji. – Ale prawie na pewno to ja powinienem stwierdzić koniec zajęć…
Zapadło dziwne milczenie. Żeby je przerwać Roronoa spytał:
-Pomóc ci sprzątać?
-Jasne. A odwieziesz mnie później? Jeśli masz czas to moglibyśmy obejrzeć drugą część Gwiezdnych wojen.
-Czemu nie.
Zabrali się do pracy.









3 komentarze:

  1. Och moje ty słoneczko:) Nawet nie wiesz jak cierpiałam z powodu czekania na kolejny rozdział.
    Powiem ci, że ciągle mi mało takie to fajne. Opowiadanko jest doskonałe i oficjalnie znajduje się wśród moich najulubieńszy.
    Dziękuje za to, że jesteś i czekam na kolejny rozdział:) Bardzo dużo weny posyłam ci w prezencie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wpadłam na chwilę, bo przeczytałam w powiadomieniach wstęp do Twojej notki.

    W sumie nie powinnam się odzywać, bo fika nie przeczytałam. Poza tym nie wypada zaśmiecać komuś komentarzy offtopicem, ale jako fankach pairingu Law/Zoro (od ponad trzech lat XD) trzymam mocno kciuki za fik z nimi w roli głównej! Obaj do siebie pasują i rozdział, w którym skomentowali zachowanie pozostałych Słomków i płacz za malowanym smokiem był genialny. Jak ich nie kochać? <3

    W ogóle - ładnie się urządziłaś ; )

    Myszka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Skarbie kiedy kolejny rozdział? Ja czekam i usycham. Dużo weny:)

    OdpowiedzUsuń