Dobra. Nie truję dupy. Miłego czytania (nie ma to jak sarkazm).
KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ XI
"A po nocy przychodzi dzień"
Z
jakiegoś powodu Sanji obudził się szczęśliwy. Zupełnie jakby, w nocy, ktoś
zdjął mu z barków olbrzymi ciężar. Oczyścił duszę ze wszystkich problemów.
Uczynił z niego kogoś wolnego.
Nie
pamiętał za wiele z wczorajszego wieczoru. Film urwał mu się zaraz po tym jak
Vivi poinformowała go, że ma chłopaka. Ale to, co wydarzyło się później z
pewnością było dobre. Inaczej obudziłby się oblepiony wyrzutami sumienia. Które
niczym stado os żądliłyby go jak oszalałe. Teraz jednak czuł się naprawdę
dobrze. Przynajmniej duchowo. Bo ciało cierpiało niczym po przebiegnięciu
maratonu. Dwa razy. Pod rząd. Bolały go nawet te mięśnie, z których istnienia
nie zdawał sobie do tej pory sprawy. Lecz ten ból też kojarzył mu się z czymś
dobrym. Dlatego, miast krzywić się, gdy podczas wstawania dolna część pleców
zaprotestowała silnym skurczem, uśmiechnął się. Naprawdę musiało stać się coś
dobrego. Zastanawiał się tylko, co dokładnie. Myślał o tym w drodze do kuchni,
gdy nagle zatrzymała go jedna rzecz. Spojrzał w dół, by odkryć, że był nagi!
Uderzyło go to, choć nie tak mocno jak mógłby się tego spodziewać, gdyby ten
dzień zaczął się normalnie. Jak inne szare dni. Zwykle, nawet będąc totalnie
nawalonym, pamiętał o tym, żeby coś na siebie włożyć. Albo po prostu kładł się
spać w ubraniu.
-Walić
to – mruknął sięgając do szuflady po świeże bokserki. Widocznie wczoraj urżnął
się bardziej niż zwykle. Ruszył do kuchni. Zaparzy sobie kawę, weźmie szybki
prysznic i zadzwoni do Zoro. Może on wypełni lukę w jego pamięci. To zabawne, że
pierwszą osobą, o której pomyślał był ten głupi Glon.
Idąc
korytarzem zdawało mu się, że coś słyszał. Jakiś hałas dobiegający z kuchni.
Ale to pewnie tylko jego wyobraźnia. Albo Zoro. Zdecydowanie Zoro. Nie miał złudzeń.
Osobą, która umożliwiła mu powrót do mieszkania był Roronoa. Tylko on podjąłby
się tak karkołomnego zadania. A po odtransportowaniu do łóżka zaległ zapewne na
kanapie, traktując jego dom jak darmowy hotel. Teraz najprawdopodobniej buszował po szafkach
w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Lub, jeśli pofolgował sobie bardziej niż on,
czegoś na kaca. Znów się uśmiechnął. W sumie to byłoby zabawne nakryć Zoro w
stanie agonalnym. Mógłby się wtedy nim zająć… Przystanął. O czym on w ogóle
myślał?! I dlaczego od momentu, gdy tylko sie obudził, w jego myśli wkradał się
ten zielonowłosy idiota?! Po raz pierwszy poczuł lęk. Jeszcze nie strach, ale
prawie. Teraz prawie biegł, chcąc jak najszybciej przekonać się czy jego podejrzenia
nie są przypadkiem początkiem paranoi. W sumie wolałby, żeby tak było. Lepsze
to niż miałyby okazać się prawdą.
Wparował
do pomieszczenia, a tam, przy kuchennym blacie, stał Zoro. Ubrany w same
bokserki. Stanął jak wryty, podczas gdy Roronoa na jego widok uśmiechnął się
szeroko.
-O!
Już wstałeś. Siadaj. Właśnie robię śniadanie. Miały być naleśniki, ale stwierdziłem,
że to pewnie skończyłoby się katastrofą. I zabiłbyś mnie za spalenie kuchni…
Dlatego musisz zadowolić się kanapkami. – Wskazał talerz, na którym piętrzyły
się równo pokrojone kromki chleba pokryte chyba wszystkim, co znajdowało się w
lodówce. – Poza tym jak chcesz kawy to zaraz będzie.
Chyba
po raz pierwszy Sanji usłyszał, żeby Zoro, z własnej woli, wypowiedział tyle
słów na raz. Ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Tak samo jak na bajzel
panujący w całej kuchni. Miał o wiele gorszy problem. Bo im dłużej patrzył na
Roronoę tym więcej pamiętał z wczorajszego wieczoru. I nocy. Gdy praktycznie
rzucił się na zielonowłosego. To, co działo się później wywołało u niego nagły
skurcz żołądka. Aż zgiął się wpół.
-Sanji?
– Usłyszał zaniepokojony głos Zoro. – W porządku? Coś cię boli? – Kątem oka
dojrzał jak policjant się do niego zbliża. Kiedy był już na tyle blisko, by móc
go dotknąć odskoczył. Zupełnie jakby wyciągnięta ku niemu dłoń miała go
poparzyć.
-Nie
dotykaj mnie! – wrzasnął. – Nie dotykaj! Słyszysz?!
-Spokojnie.
– Zoro, widząc minę Sanjiego, odsunął się. Nic z tego nie rozumiał.
Podejrzewał, że ten poranek nie będzie obfitował w romantyczne sceny. Wiedział
też, że czeka ich poważna rozmowa na temat tego, c o wydarzyło się wczoraj. I
co z tym zrobią. Ale… nie spodziewał się tego! Jawnej wrogości! – O co chodzi?
– spytał wycofawszy się na bezpieczną odległość. Wzrok Sanjiego zmroził mu krew
w żyłach. Gdyby samym tylko spojrzeniem dało się zabić, byłby trupem.
-Jeszcze
się, kurwa, pytasz?! – warknął. – Przeleciałeś mnie ty pierdolony zboczeńcu i
jeszcze się pytasz, o co chodzi? Serio?!
Dobrze! Powiem ci! Chodzi o to, że miałem twojego chuja w dupie! – krzyczał, co
mu ślina na język przyniosła. Nawet nie zastanawiał się nad znaczeniem swoich
słów. Teraz władzę nad nim przejęły długo wypracowywane odruchy. Lata nauki, mawiania
sobie, że nie jest gejem, a homoseksualizm to zło, procentowały.
-Przecież…
- wykrztusił zszokowany. Ręce mu się trzęsły. Każde słowo Sanjiego było jak
cios w żołądek. Wiedział, że powinien się zdenerwować i też coś odwarknąć.
Spróbować spacyfikować blondyna przemieniając jego tyradę w normalną, czy też
prawie normalną, dyskusję. Lub też bójkę, po której dopiero zaczną normalnie
rozmawiać. Nie miał jednak na to siły. Jeszcze kwadrans temu był
najszczęśliwszym facetem pod słońcem. Przespał się z obiektem swoich westchnień
i już, skrycie, planował ich wspólną przyszłość a teraz… Potraktowano go jak
najgorszego rodzaju zboczeńca. Istotę niemającą prawa istnieć. I co najgorsze
zrobił to człowiek, w którym się zakochał. Tak. Po dzisiejszej nocy, w końcu się
do tego przyznał. Kochał Sanjiego. A kucharz najwidoczniej nim gardził. –
Przecież ty…
-ZAMNKIJ
SIĘ! Zamknij się, kurwa! I wypierdalaj z mojego domu! Nie chcę cię więcej
widzieć.
Posłusznie,
ze spuszczoną głową, ruszył w stronę pokoju, gdzie zostawił ciuchy. Kiedy mijał
Blacka ten odsunął się jakby był trędowaty. Zabolało. Cholernie. Nie chcąc tego
przeciągać ubrał się najszybciej jak umiał, po czym, bez słowa, wyszedł z
mieszkania.
Dopiero
dźwięk zamykanych drzwi pozwolił mu się otrząsnąć z transu, w jaki zapadł po
przypomnieniu sobie wczorajszej nocy. I momentalnie poczuł wstyd. Tak wielki,
że ledwie mógł oddychać. Bo przecież to on wszystko zaczął. Poza tym, im dłużej
o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, że… to wcale nie było złe. A
przynajmniej jemu, z coraz większym trudem przychodziło myślenie o tym, w ten
sposób. Nie, kiedy przypominał sobie przyjemność płynącą ze zbliżenia, pełne
zachwytu spojrzenie Zoro, silne dłonie błądzące po całym jego ciele. Samo
wspomnienie wystarczyło, by za tym wszystkim zatęsknił. I na nic zdał się głos
rozsądku, szepczący mu do ucha, że to niewłaściwe. Złe. Że powinien zapomnieć o
tej nocy. O Zoro… I może znów uciec. Po raz drugi porzucić dotychczasowe życie
w obawie przed ścigającą go innością. Lecz tym razem pojawił się drugi głos.
Silniejszy. Każący mu lecieć za Zoro i mu wszystko wytłumaczyć. Nie wiedzieć,
czemu… Posłuchał go. Choć jeszcze dwa dni temu uznałby to za szaleństwo
przekreślające ostatnie lata jego życia. Dziś za to, tak jak stał wybiegł na korytarz,
lecz nikogo tam nie było.
-Zoro?
– rzucił w próżnię zupełnie jakby spodziewał się, że Roronoa stoi ukryty gdzieś
w cieniu. Niestety odpowiedziało mu tylko echo. Przez chwilę chciał nawet
pobiec i szukać przyjaciela, ale w porę przypomniał sobie, że ubrany był
jedynie w bokserki. Wrócił, więc do mieszkania, całkiem skołowany. Nie
wiedział, co się z nim działo. Jak w ogóle mógł dopuścić, żeby do tego
wszystkiego doszło?! I dlaczego żałował, nie wspólnie spędzonej nocy a słów,
jakie, przepełniony gniewem, wypowiedział do Zoro? Przecież… Gdyby
zaakceptowałby całą tę sytuację… Znaczyłoby to, że ostatnie lata jego życia nie
miały znaczenia. Że bez sensu uciekł z domu, niepotrzebnie próbował, za wszelką
cenę związać koniec z końcem. Użerał się z miastem, które nie miało mu nic do
zaoferowania. Mógł przecież zostać w rodzinnym miasteczku i nie uciekać, kiedy
uczucie do mężczyzny po raz pierwszy zagościło w jego sercu.
Miał
na imię Gin. Znali się od piaskownicy. Jak praktycznie wszyscy w tym
wypizdowie, w którym żył. Początkowo serdecznie się nie znosili. By po którejś
z kolei bójce, okazało się, że Gin zapomniał swojego drugiego śniadania i
Sanji, nie mogąc patrzeć na głodnego kolegę, poczęstował go swoim. Tego dnia
topór wojenny został zakopany. A oni stali się najlepszymi kumplami. Nawet po
skończeniu szkoły widywali się codziennie. Niemały wpływ na to miała praca,
jaką podjęli. Sanji zaczął pracować w rodzinnej restauracji, podczas gdy Gin
został ich dostawcą. Nie oznaczało to jednak, że zamierzali ograniczać swoje
kontakty jedynie do tych służbowych. Kiedy, akurat, każdy z nich cierpiał na
brak partnerki u boku wyskakiwali razem na piwo, mecze lokalnej drużyny lub do
kina. O dziwo takie sytuacje nie należały wcale do rzadkości. Jakoś obaj nie
potrafili na długo, zatrzymać przy sobie dziewczyny. W przypadku Sanjiego
głównym winowajcą był jego „entuzjazm” dotyczący płci pięknej. Żadna z
wybranych panien, na dłuższą metę, nie potrafiła znieść umizgów swojego faceta
względem innej.
Gin
natomiast… Cóż, nigdy nie był duszą towarzystwa. I po części, dlatego wiele
dziewczyn rezygnowało z jego milczącej obecności u swojego boku.
Z
czasem Sanji zauważył, że cieszył go taki stan rzeczy. Początkowo myślał, że to ze zwykłego
wygodnictwa. Bo dzięki temu nigdy nie zostawał na lodzie. Zawsze miał, z kim spędzić
popołudnie czy wieczór. Jednak z biegiem czasu dotarło do niego, że… coraz
bardziej dążył do tych wspólnych spotkań. Często za cenę randki z naprawdę
piękną dziewczyną. Zamiast niej… wybierał Gina. W dodatku, jakby tego było
mało, zdał sobie sprawę, że czekał na te spotkania. A kiedy już do nich doszło…
Chciał żeby się nigdy nie kończyły.
Im
dłużej przebywał z Ginem, tym częściej łapał się na dziwnych zachowaniach
względem niego, ze swojej strony. Uśmiechał się w jego stronę uśmiechem,
zarezerwowanym jedynie dla pań. Za wszelką cenę starał się sprawić mu
przyjemność. Czy to przygotowując jego ulubione przekąski na wspólny wieczór
przed telewizorem, czy po prostu pozwalając mu wybrać knajpę, gdy wychodzili na
miasto. Najgorsze jednak było to, że… ciągle dążył do fizycznego kontaktu z
Ginem! Klepał go po plecach zdecydowanie częściej niż wynikałoby to, z treści
ich rozmów, wieszał się na nim czy też zwyczajnie, ocierał, niby przypadkiem,
ramieniem o jego ramie.
Uświadomienie
sobie tego trochę mu zajęło, lecz kiedy już połączył kropki… przeraził się. Bo
werdykt mógł być tylko jeden. Ale to przecież niemożliwe! Nie mógł być gejem! Podobały
mu się kobiety! O pełnych kształtach, urocze, subtelne… Kobiety do kurwy nędzy!
Nie faceci! Nie ważne jednak jak często to sobie powtarzał fakt, iż jego serce
biło szybciej na widok przyjaciela, pozostawał niezaprzeczalny.
Walczył
ze sobą długo. Nawet ograniczył ich kontakty do minimum. Przynajmniej przez
jakiś czas. Bo w tak małej miejscowości naprawdę trudno odseparować się od
znajomych. Zwłaszcza, jeśli ze sobą pracujecie. Dlatego znów zaczął spotykać
się z Ginem, lecz tym razem bardziej się pilnował. Uważał na każdy gest, każde słowo.
Nie było łatwo, ale dawał radę. Przy okazji ciągle przekonywał sam siebie, że
nie jest gejem. W końcu gdyby faktycznie… co oczywiście nie mogło mieć miejsca…
to by go zniszczyło. Społecznie zostałby wykluczony a jego kariera zarówno
kucharza jak i restauratora poszłaby się, delikatnie mówiąc, jebać. Bo kto
chciałby stołować się u zboczeńca? Cały trud,
jaki jego ojciec włożył w założenie i rozkręcenie Baratie, zostałby zniweczony.
Przez to miał jeszcze większą motywację, aby trzymać swoje hormony na wodzy. Bo
to na pewno przez nie. Ciało po prostu ciągle dorastało i miało ochotę próbować
nowych rzeczy. Z tym, że on nie zamierzał mu na to pozwolić. I całkiem nieźle
mu szło. Przynajmniej do tamtego pamiętnego wieczoru, gdy Gin zabrał go do
cyrku. Nie wiedział, czy to specyficzna atmosfera miejsca, czy może fakt, że
wyjście aż za bardzo przypominało randkę, ale… na moment spuścił gardę. I kiedy
cyrkowcy popisywali się na arenie on siedział zapatrzony w profil przyjaciela
myśląc o tym jak bardzo chciałby go pocałować. Naprawdę niewiele brakowało żeby
to zrobił, powstrzymał się w ostatnim momencie. Wraz z otrzeźwieniem przyszła
konkluzja. Nigdy nie zdoła się w pełni kontrować i w końcu zrobi coś, czego
będzie żałował. Wtedy też podjął decyzję o wyjeździe. Musiał uciec od rodzącego
się uczucia. Uczucia, któremu nie mógł i nie chciał dać szansy.
Wyjechał
nikogo praktycznie nie informując, nie pytając ojca o zdanie. Mając nadzieję, że rozłąka pozwoli mu
wyleczyć się z tej chorej fascynacji.
Na
początku zamieszkał u Usoppa i Kayi, jednak nie chciał zbyt długo nadużywać ich
gościnności. Toteż, kiedy tylko pojawiła się szansa na pracę i to w
restauracji, nie zastanawiał się ani chwili. I tak rozpoczął się najgorszy etap
w jego życiu. Szef kuchni będący jednocześnie właścicielem lokalu, okazał się
totalnym skurwysynem i wojującym totalitarystą. Musiał mieć pełna władzę nad
każdym pracownikiem. Nawet sprzątaczem. A kucharzy trzymał najkrócej jak się dało.
Cała trójka, musiała ściśle stosować się do jego poleceń. Przestrzegać
podsuniętych przepisów, co do joty. Każde odstępstwo skutkowało opierdolem i
ucinaniem pensji. W dodatku przymusowe nadgodziny, były czymś powszechnym, przez
co zdarzało mu się pracować dwanaście dni z rzędu. Czasem po takim maratonie
dosłownie padał na pysk. A napięta atmosfera tylko potęgowała uczucie
zmęczenia. Nie narzekał jednak. Dzięki temu nie miał czasu myśleć, wspominać,
tęsknić, żałować. Praca ponad siły okazała się świetną ucieczką od dręczących
go problemów oraz wątpliwości. Pewnie ciągnąłby to dalej, gdyby pewnego
pięknego dnia po prostu nie zemdlał podczas przygotowywania posiłku. I to tak
niefortunnie, że przywalił głową w blat. Lejąca się krew zmusiła właściciela do
wezwania pogotowania. W innym przypadku pewnie zapakowaliby go do szatni, albo
innego schowka na miotły, czekając aż sam odzyska przytomność. Jednak, miast pobudki
wśród detergentów miał wątpliwą przyjemność wysłuchać opierdolu ze strony
lekarza, któremu w udziale przypadło zbadanie jego osoby. I założenie trzech
szwów na poharatanym łbie.
Dowiedział
się wtedy, że jest na najlepszej drodze by zaliczyć zawał jeszcze przed
trzydziestką. A jeśli nie ma w dupie swojego serca i przy okazji reszty
organizmu ma przyjąć to pierdolone zwolnienie i trochę przystopować z pracą.
Świat się nie zawali, jeśli on odpocznie kilka dni. Zawzięcie kiwał głową
wiedząc, że i tak nie zastosuje się do zaleceń lekarza. Nie pomyślał jednak o
jednym. Usopp i Kaya, których nie wiadomo, kto powiadomił, poczuli się w
obowiązku zadbać o jego zdrowie. Wybili mu z głowy pomysł powrotu do pracy.
Początkowo
bał się tego, co będzie, gdy świat jego świat przestanie kręcić się wokół
restauracji. Ale o dziwo nie było tak źle. Nawet tęsknota nie okazała się tak
dotkliwa jak myślał. Ani za domem ani za… Ginem. Zresztą wspomnienie tego, co
czuł względem przyjaciela, też nieco rozpłynęło się w jego pamięci. A, że nigdy
potem żaden mężczyzna nie zrobił na nim takiego wrażenia, zrzucił wszystko na
karb szalejących hormonów. I dalej by w to wierzył, gdyby los nie postawił
przed nim Zoro. Mógł się oszukiwać, lecz teraz nie miało to sensu. Od samego
początku zielonowłosy go intrygował. I to niekoniecznie, jako uczeń. Już przy
pierwszym spotkaniu zobaczył w nim MĘŻCZYZNĘ. Mężczyznę mogącego podrażnić tę
niebezpieczną część jego duszy, przez którą opuścił rodzinny dom. A mimo to,
mimo czającego się w Zoro niebezpieczeństwa nie potrafił odmówić sobie ich
wspólnych spotkań. Zupełnie jakby jakaś nieznana siła pchała go ku Roronorze a
on nie posiadał dość samozaparcia, by się jej przeciwstawić.
Teraz
miał za swoje.
Uległ
pokusom, spragnionemu dotyku ciału, chwilowej ułudzie, że wszystko będzie
dobrze. Bo jakby mogło? Przecież… On i Zoro byli facetami! Dwóch facetów nie może
tworzyć stabilnego związku! Zresztą jakby to miało wyglądać? Nigdy się o tym
nie przekona. Nie po ty, co powiedział Zoro.
Naraz
zaatakowało go wspomnienie oczu Roronoy. Nigdy by nie podejrzewał, że w jednym
spojrzeniu można zawrzeć tyle smutku.
Ukrył
twarz w dłoniach.
-Co
ja najlepszego narobiłem?!
Zoro
nie wiedział jak trafił do domu. Cała droga powrotna zamazywała się w jego
pamięci, wypierana przez pełen obrzydzenia wzrok Sanjiego.
Kiedy
za Zoro zamknęły się drzwi a on opadł ciężko na krzesło, ze zdziwieniem
stwierdził, że minęła ledwie godzina. Chyba nigdy nie pokonał trasy dzielącej
jego mieszkanie od domu Sanjiego, tak szybko.
-Nie
ma tego złego… - mruknął do siebie, lecz sarkazm miast pomóc tylko pogorszył jego
sam. Jakby nie było wystarczająco źle. A ten dzień zaczął się naprawdę miło…
Zoro
obudził się… Szczęśliwy. Co ostatnimi czasy stanowiło raczej rzadkość.
Początkowo, gdy ostatnie nitki snu trzymały go jeszcze w swoim uścisku, nie
pozwalając w pełni powrócić do rzeczywistości, nie potrafił zrozumieć, dlaczego.
Jednak, kiedy tylko otworzył oczy zrozumiał. Pierwszym, co Zoro zobaczył były
złote kosmyki rozrzucone na poduszce. A zaraz potem ujrzał piękną, męską,
spokojną twarz pogrążonego we śnie Sanjiego. Wtedy wszystko do niego wróciło. I
omal nie rozsadziło go ze szczęścia. Przespał się z Sanjim! Facetem, który
zawrócił mu w głowie tak bardzo jak tylko się da.
Przez
chwilę przyglądał się mężczyźnie, całym sobą powstrzymując chęć dotknięcia tej
uroczej twarzy, wplecenia palców we włosy czy też pocałowania miękkich ust. Nie
chciał go budzić, w końcu ostatnie wydarzenia mogłyby zmęczyć niejednego. Dlatego,
najciszej jak tylko potrafił, wyślizgnął się z łóżka i założywszy znalezione
nieopodal bokserki, ruszył w stronę kuchni. Wiedział, z własnego doświadczenia,
że na kaca najlepsza jest mocna czarna kawa. Sanjiemu na pewno się przyda,
kiedy już wstanie. A później porozmawiają. O wszystkim.
-To
sobie, kurwa, porozmawialiśmy.
Zoro
przejechał dłonią po twarzy zastanawiając się jednocześnie, co z nim jest nie
tak. Dlaczego nie potrafił znaleźć sobie kogoś, kto… chciałby z nim być. Do tej
pory historia jego związków przypominała raczej kiepski żart, niż komedię
romantyczną. Z żadnym z mężczyzn, z którymi się spotykał, nie potrafił stworzyć
stabilnego układu. Albo oni tego nie chcieli albo on nie potrafił się
zaangażować. Zawsze coś.
Miał
nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że może te nietypowe okoliczności, w
jakich ich romans się rozpoczął sprawi, że on i Sanji…
-Ja
pierdolę!
Nie!
To nie miało sensu. Powinien zrozumieć to już dawno. Niepotrzebnie tylko szedł
z Sanjim do łóżka. Wszystko skomplikował. Przecież widział, że tamten był
pijany. Co go podkusiło?
-Abstynencja
– mruknął wiedząc jednak, że to nieprawda. Że gdyby na miejscu Sanjiego byłby
ktokolwiek inny, nigdy by do tego nie doszło. – Ale to, kurwa mać, był on!
Z
całej siły uderzył pięścią w ścianę. Zabolało. Jednak nie tak, jak słowa
usłyszane dzisiaj rano. Słowa rozbrzmiewające mu w głowie, kiedy wybierał numer.
Jednocześnie otwierając piwo.
-Mihawk?
Nie przyjdę dzisiaj do roboty. Zgłoś mi urlop czy coś. Wiem, że nie dają! To
powiedz, że mnie pierdolnęła ciężarówka. Albo się utopiłem. Cokolwiek. Kurwa! Tak!
Może być, że się zgubiłem! Odpracuję mu to! Dzięki. – Rozłączył się z poczuciu
kompletnej klęski.
-Kurwa!
– Sięgnął po kurtkę i, uprzednio solidnie trzaskając drzwiami, ruszył w stronę
jedynego miejsca, które mogło mu pomóc poradzić sobie z bałaganem w głowie.
Sanjiemu
drżały ręce, gdy wybierał numer telefonu. Najpierw długo wpatrywał się w
wyświetlacz jakby chcąc się upewnić, że ciąg cyfr jest prawidłowy. A gdy już
miał nacisnąć przycisk połączenia zrezygnował. W obawie przed tym, co mógłby
usłyszeć.
Powrócił
do listy kontaktów i wybrał ten, który nie raz już ratował mu tyłek.
-Usopp?
Masz trochę czasu? Chyba zjebałem na całej linii… Dzięki. – Rozłączył się w
poczuciu kompletnej klęski.
-Kurwa!
– Sięgnął po kurtkę i, uprzednio solidnie trzaskając drzwiami, ruszył na
spotkanie z przyjacielem. Jednocześnie zastanawiając się jak mu to wszystko
wytłumaczy.
Nawet nie wiesz jak się cieszę, że wróciłaś!
OdpowiedzUsuńCzekałam z utęsknieniem na nowy rozdział z Kursu Gotowania i och... Boski. Pięknie,że wyjaśniłaś dokładnie dlaczego Sanji wyjechał z domu. Mam nadzieje że chłopaki jakoś się dogadają chociaż Sanji ostro pojechał po Zoro. Moje biedactwo a był taki szczęśliwy.
Życzę ci dużo weny i wytrwania w postanowieniach noworocznych.