Wesołych Świąt!
Mówiłam, że nie umiem? Mówiłam.
To teraz sprawy inne ;).
W związku z Gwiazdkową Wymianą Łan Pisową stworzoną przez Niebieską Myszkę (więcej o akcji na blogach http://umi-monogatari.blogspot.com oraz http://onepiece-fanfiki.blogspot.com) prezentuję dzisiaj opowiadanie, które powstało właśnie na potrzeby tej akcji i jest jednocześnie czyimś prezentem gwiazdkowym.
Ema670! Wesołych Świąt! Mam nadzieję, że to opo jednak nie zakwalifikuje się jako jeden z najgorszych prezentów w Twoim życiu. Jakby, co to mogę je zamienić na ciepłe skarpety ;). Nawet takie w renifery ;).
Tytuł: Łowca Smoków
Liczba
rozdziałów: one-shot
Gatunek: angst, rape
Para: SanjixZoro
Ograniczenia
wiekowe: +18
Korekta: Niebieska
Myszka
Info/Uwagi: śmierć postaci
ŁOWCA SMOKÓW
Był
blisko.
Czuł to.
W powietrzu unosiła się silna
woń krwi a trawa była od niej śliska. Musiał uważnie stawiać stopy, by nie
poślizgnąć się na czerwonych kałużach. Brakowało tylko tego, by skręcił sobie
kark, nim uda mu się go złapać. W końcu polował, żeby przeżyć. Śmierci nie miał
w planach.
–
Jest ranny – szepnął do siebie.
Najchętniej sięgnąłby po
papierosa, ale zapach tytoniu mógłby przyćmić unoszący się wokół fetor oraz
zdradzić jego położenie. A wolał podejść go niepostrzeżenie. Im mniej będzie musiał
walczyć, tym lepiej. Miał być jego pierwszą ofiarą. I jedyną. Tyle wystarczy,
by uratować życie.
Wziął głęboki wdech, pewien, że
pod zapachem krwi, od którego robiło mu się już niedobrze, skrywa się kwaśny
odór strachu.
Bestia była ranna. Wiedziała, że
ktoś ją ściga. Właśnie straciła całe stado. Nie było więc mowy, by w takiej
sytuacji nie zawładnęło nią to pierwotne uczucie. A mimo to…
Nie poczuł nic. Tylko krew.
Zdziwiony ponownie pociągnął nosem. I znów to samo. Żadnego strachu. Chociaż…
Tym razem było coś jeszcze. Coś jakby… żądza mordu. Zadrżał wbrew sobie.
–
Kurwa!
To musiała być pomyłka!
Wielokrotnie polował razem z
braćmi, czy może raczej przyglądał się, jak oni polowali. I jeszcze nigdy nie
zdarzyło się tak, by nie towarzyszył im strach zwierzyny. Udało mu się oswoić z
tym zapachem, chociaż początkowo nawet jego delikatna woń wystarczyła, żeby
wymiotował w krzakach.
To był jeden z licznych powodów,
przez które został okrzyknięty czarną owcą klanu. Teraz miał szansę się
zrehabilitować i stać się pełnoprawnym
członkiem rodziny Vinsmoke - największych Łowców Smoków po tej stronie oceanu.
Dziś kończył dwadzieścia jeden
lat. Jeśli do północy nie przyniesie ojcu głowy własnoręcznie zabitego
smoka… Nie przejdzie próby A Vinsmoke Jajji nie był człowiekiem
tolerującym nieudaczników. Nawet, jeśli
znajdował się wśród nich jego własny syn. Bez mrugnięcia okiem wydałby
wyrok śmierci - kara, jaka spotykała
tych, którzy zawiedli jego nadzieje.
Prychnął
tylko po to, by nie zadrżeć ze strachu.
Ojciec
napawał go lękiem. Od zawsze. I raczej na zawsze. Nieważne jak się starał,
nigdy nie mógł dorównać swoim braciom. Najlepszym dowodem był fakt, że jako
jedyny nie przeszedł jeszcze Próby. Nawet młodszy od niego Yonji przyniósł do
domu zabitego smoka, gdy miał zaledwie dwanaście lat.
Od
tamtego czasu był traktowany jeszcze
gorzej. Jak niepełnoprawny członek rodziny. Bękart podrzucony któregoś dnia na
progu. I gdyby nie fizyczne podobieństwo, sam zacząłby tak o sobie myśleć.
Jego
rozmyślania przerwał trzask wydobywający się z sakiewki przytwierdzonej do
pasa. Niechętnie sięgnął do środka i wydobył niewielkich rozmiarów szklaną
kulę. W środku wirowało coś jakby mgła. Poza przyjemnym dla oka widokiem
przedmiot miał jeszcze jedno zastosowanie.
– Hej!
Sanji! – Ze środka kuli dobiegł ociekający ironią głos Niji’ego.
– Czego?
– warknął zły, że ktoś mu przeszkadza.
– Złapałeś
już coś? Czy mamy szykować stryczek? Bo wiesz?! Twoja egzekucja byłaby
prawdziwym wydarzeniem! Założę się, że nawet Big Mom przysłałaby swoich przedstawicieli!
Niji
nawiązał do głowy rodziny, z którą Vinsmoke'owie prowadzili interesy.
– Spierdalaj!
Schował
kulę z powrotem do sakiewki. Na szczęście Niji nie próbował ciągnąć dyskusji,
tylko od razu się rozłączył.
Ten
przedziwny sposób komunikacji był dziełem jego siostry. Reiju parała się magią
i jako jedyna spośród rodzeństwa… No może nie życzyła mu dobrze, ale też nie
pragnęła jego śmierci. To dzięki niej miał teraz szansę przejść Próbę. Razem ze
swoim oddziałem zaatakowała gniazdo smoków, wybijając większość stada, tylko
jednemu pozwalając ujść z życiem. To właśnie jego teraz tropił. Nie śmiał
prosić o większą pomoc. Już i tak niebezpiecznie nagięli zasady. Musiał
samodzielnie zabić smoka – bez armii, bez ingerencji kogokolwiek z rodziny.
Miał
nadzieję, że skończy to szybko. Zabijanie innych istot nigdy nie napawało go
dumą. Poza tym był jeszcze jeden powód, dla którego czuł niechęć przed zabiciem
smoka. Powód, który znał tylko on.
Przystanął.
Z
pobliskiej jaskini dochodził jakiś odgłos, jakby sapanie wymieszane z jękami.
Nie
wiedział, co ma zrobić.
Trop
prowadził prosto, a w jaskini mógł się
po prostu ukryć jakiś człowiek ścigany przez mniej niebezpieczne zwierzęta.
Albo
to tylko Echołak…
Kilkukrotnie
dał się już zwieść temu stworzeniu, gubiąc trop podczas polowań z braćmi. Raz
nawet zniknął na tak długo, że ojciec musiał zorganizować ekipę poszukiwawczą.
Po tym wydarzeniu jego pozycja w domu spadła jeszcze niżej. Dlatego nie chciał
powtórzyć tego błędu podczas dzisiejszego polowania. Z drugiej strony coś
ciągnęło go w tamtą stronę. Jakby instynkt...
Stał
nie wiedząc, co zrobić. Porażka nie wchodziła w grę; ciążące nad nim widmo
śmierci nijak nie pomagało w podjęciu decyzji.
– Kurwa!
Ty pierdolony tchórzu! – zrugał sam siebie. – Rusz w końcu dupę!
Postanowił,
że jednak sprawdzi jaskinię. Tak na wszelki wypadek. Trop będzie mógł jeszcze
podjąć. A gdyby teraz poszedł dalej, cały czas męczyłoby go to parszywe
uczucie, że stracił szansę.
Cicho,
tak by nie zdradzić swojej obecności, ruszył w stronę wejścia do jaskini. Po
drodze sprawdził jeszcze czy miecz, aby na pewno gładko wychodził z pochwy. Nie
żeby miał zamiar go używać. Zawsze czuł się lepiej używając do walki nóg. Stąd
jego buty – solidna robota krasnoludzkiego rzemieślnika - uszyte zostały z
garbowanej skóry salamandry ognistej, po wypowiedzeniu odpowiedniego zaklęcia
mogły zająć się ogniem. Który jemu nie wyrządzał krzywdy będąc jednocześnie
zabójczym dla wrogów. Dodatkowo podbite najlepszą dostępną stalą i opatrzone
zaklęciem, które po zadaniu ciosu zmuszało smoka do przybrania przez niego
ludzkiej formy. Samo ich stworzenie zajęło lata. Jednym słowem: były unikalne.
Podobnie
jak opanowanie techniki, dzięki której zyskał przydomek Black Leg. A jego ojciec i tak uważał je za nic niewarte śmieci.
Nim się urodzili, Vinsmoke Jajji wybrał profesję dla każdego ze swych dzieci. I
tak jemu przypadł zawód szermierza. Nieważne, ile razy by oponował, zawsze
kończyło się na złości ojca, zwyzwaniu go od najgorszych i skierowaniu do
jeszcze okrutniejszego mistrza szermierki, który siłą tłukł mu do głowy
podstawy manewrowania tym nic niewartym kawałkiem żelastwa. Szczerze
nienawidził tej broni. I wszystkich, którzy nią władali. Żeby jednak nie
narażać się na gniew ojca, posłusznie nosił ze sobą długi miecz o prostej
klindze i rękojeści wysadzanej magicznymi kamieniami. W większości były to
zaklęcia obronne, dodane na wypadek, gdyby podstawowa technika zawiodła i
musiał ratować się ucieczką. Sprawdził zaklęcie teleportujące i dopiero wtedy
wślizgnął się do jaskini.
Ktoś
się zbliżał. Ktoś pachnący niebezpieczeństwem.
Spróbował
wstać, ale skończyło się tylko na głuchym plaśnięciu z powrotem na ziemię.
Udało mu się przynajmniej nie jęknąć, choć rana na klatce piersiowej odezwała
się nową falą bólu. Niechętnie spojrzał na rozcięcie. Zaczynało się ponad lewym
obojczykiem i szło skośnie przez całą pierś, by zakończyć się tuż nad prawym
biodrem. Zupełnie jakby ktoś chciał go rozpłatać na pół. I prawie mu się udało.
Rana
była wyjątkowo głęboka. Możliwe, że ostrze, którym ją zadano, w kilku miejscach
zahaczyło o żebra. Najgorsze jednak, że ciągle krwawiła! A on został uwięziony
w tej żałosnej człowieczej postaci!
Zwykle
nie miał problemów z przebywaniem w ludzkim ciele. Nawet polubił ten
charakterystyczny sposób poruszania się i możliwości, jakie dają ręce zamiast
łap. Teraz jednak, z chęcią przybrałby swoją prawdziwą postać.
Jako
smok zdołałby się wyleczyć w kilka minut. Dodatkowym problemem były rany na
nogach, przez które nie mógł się sprawnie poruszać. Skurwiel, który…
Potrząsnął
głową, jakby chcąc pozbyć się niechcianych myśli.
Skurwiel, który zabił Usoppa, niemal obciął mu obie kostki. Na wspomnienie towarzysza, któremu, na jego oczach, banda Łowców Smoków odrąbała głowę, zapiekły go oczy. Nie mógł pozwolić sobie na płacz. Nie teraz. Nie tutaj. Później. Tak, później będzie czas, na opłakiwanie poległych towarzyszy. Zaraz po tym jak się zemści, zabijając wszystkich Łowców Smoków. Ale żeby to zrobić musiał przeżyć. Nawet za cenę honoru.
Skurwiel, który zabił Usoppa, niemal obciął mu obie kostki. Na wspomnienie towarzysza, któremu, na jego oczach, banda Łowców Smoków odrąbała głowę, zapiekły go oczy. Nie mógł pozwolić sobie na płacz. Nie teraz. Nie tutaj. Później. Tak, później będzie czas, na opłakiwanie poległych towarzyszy. Zaraz po tym jak się zemści, zabijając wszystkich Łowców Smoków. Ale żeby to zrobić musiał przeżyć. Nawet za cenę honoru.
Dlatego,
słysząc zbliżające się kroki, podjął kolejną próbę ustania na nogach. Tym razem
poszło mu zdecydowanie lepiej. Kuśtykając ruszył w głąb jaskini, licząc, że
ktokolwiek zapuścił się tak daleko, nie będzie na tyle głupi, żeby pakować się
w głąb tunelu.
– Tylko
ten jeden raz, Luffy – wyszeptał. – To nie przegrana. Ja… nie podejmuję walki.
Ale zobaczysz… Wkrótce… zapłacą.
Szedł,
trzymając się ściany, a każdy krok okupiony był nieziemskim bólem. Miał
wrażenie, że ktoś smaga mu nogi gorącym żelazem.
Przygryzał
wargi, żeby nie jęknąć. Musiał ukryć swoją obecność tak długo, jak tylko się
dało. W tej chwili nie pokonałby nawet wieśniaka uzbrojonego w widły.
Zatoczył
się.
Od
utraty krwi kręciło mu się w głowie. Wymęczony bólem, złością i cierpieniem
umysł zsyłał wizje, przez które nie wiedział, co było prawdą a co iluzją.
Wspomnieniami z dawnych dni, odległych jednocześnie o jeden dzień jak i całe
stulecia. Bo czymże jest czas, gdy stało się nieodwracalne? Jego przyjaciele,
jedyna rodzina, jaką miał, została zabita. Dlaczego? Bo przyszło im się urodzić
w takiej a nie innej formie. I nieważne, że przez swoją odmienność cierpieli
całe życie. Musieli jeszcze z tego powodu umrzeć.
Stanowili
przedziwne stado. Jedyne w swoim rodzaju.
Każdy
z nich należał do innego gatunku i, z jakiegoś powodu, każdemu z nich przyszło
opuścić rodzinne strony.
On
sam był Smokiem Zielonym. Jego gatunek charakteryzował się niezwykłą siłą,
zdolnością regeneracji oraz… głupotą. Fakt, nie należał do myślicieli, ale nie
można było go też zaszufladkować jako tępego mięśniaka. Kiedy trzeba było,
potrafił pomyśleć i wyciągnąć całkiem sensowne wnioski.
Odłączył
się od stada jeszcze jako dziecko, bo… najzwyczajniej w świecie się zgubił. Nie
był z tego dumny. Chociaż miało to swoje dobre strony. Gdyby został z rodziną,
nigdy nie spotkałby Luffy'ego.
Luffy
- ich przywódca należał do Smoków
Czerwonych znanych z siły i nieposkromionego apetytu na mięso. Ale, w
przeciwieństwie do reszty gatunku, Luffy nie gustował w ludzkim mięsie.
Zdecydowanie bardziej wolał krwisty befsztyk z
wołowy albo wieprzowy. Dlatego opuścił rodzinne stado i postanowił
szukać szczęścia na własną łapę.
Nami,
przedstawicielkę Smoków Pomarańczowych, jej własne stado wyrzuciło, bo miała
pociąg do błyskotek, zwłaszcza tych zabieranych ludziom. A że Pomarańczowe
Smoki, przez swoją zdolność manipulacji pogodą, nad wyraz często miały do
czynienia z Łowcami, Starszyzna uznała, że kolejny powód do zmartwień nie był
im potrzebny. Nami została wykluczona. Żadne stado nie mogło jej przyjąć, by
nie złamać zasad. Ale Luffy miał gdzieś jakiekolwiek zasady.
Poza
nimi do stada należeli: Usopp – Smok Żółty, wygnany przez swoje tchórzostwo,
Chopper - Smok Fustrzasty, którego wyrzucono z rodziny przez dziwną niebieską
plamkę na końcu ogona. Była też Robin – Smoczyca Fioletowa. Nikt nie wiedział,
co dokładnie stało się z jej stadem. Podobno zostali wybici przez Łowców Smoków
i tylko Robin udało się przeżyć.
No
i najstarszy z nich, będący jednocześnie ostatnim ze swojego gatunku Smoków
Kościanych – Brook.
Razem
stanowili niezwykły stado wyrzutków.
Nieingerujące w odwieczną wojnę pomiędzy Łowcami a Smokami. Dni upływały im
raczej na przyjemnościach, drobnych przekomarzaniach czy, tak jak w jego
przypadku, treningu.
Dzisiaj miało być tak samo. Nic
nie zwiastowało tragedii.
– Oi!
Zoro!
Niechętnie
uchylił powieki. Przed nim stał Luffy wesoło merdający ogonem. Dobry humor był
znakiem rozpoznawczym ich przywódcy, toteż nie bardzo zdziwił go ten widok.
Inny mógł być tylko powód radości młodego smoka.
– Co?
– zapytał trochę wbrew sobie.
– Zróbmy
coś!
– Ja
już coś robię. – Ziewnął. – Śpię.
Znów
zamknął oczy. Nie widział tego, ale mógł się założyć o kolację, że Luffy
właśnie wydął policzki niezadowolony z odpowiedzi.
– Ale
to nie jest zabaaaawne! – Jęk, jaki wydobył się z ust chłopaka, tylko
potwierdził jego teorię.
– Mnie
tam to bawi.
Postanowił
się nieco podroczyć, wiedząc, że koniec końców Luffy i tak postawi na swoim.
Jak zawsze.
– Pffff!
Bo ty jesteś nudny!
Teraz
nie miał przed sobą czerwonego smoka a czarnowłosego nastolatka o szerokim
uśmiechu i z blizną pod lewym okiem. Czerwona kamizelka powiewała na szczupłym
ciele, zaś nogi, odziane w jeansowe spodnie i japonki na stopach luźno zwisały
ze skarpy.
–
Już wiem! – krzyknął! – Chodźmy popływać! – Wskazał za siebie na miejsce, gdzie
morskie fale rozbijały się o skały.
Nie
zdążył nawet otworzyć pyska, żeby powiedzieć, jak bardzo zły był to pomysł, gdy
nagle Luffy spadł ze skarpy i potoczył się w dół niczym mała lawina.
– Ty
debilu! Przecież nie umiesz pływać! Znowu chcesz, żebyśmy cię wyciągali z dna?
Przeniósł
wzrok z wciąż spadającego Luffey'go, na Pomarańczową Smoczycę machającą
gniewnie ogonem.
– Przecież
ty i tak nigdy po niego nie płyniesz – zauważył i momentalnie pożałował tych
słów. Zaczynanie dyskusji z Nami było dobrowolnym zrezygnowaniem ze świętego
spokoju, a ten niezwykle sobie cenił. Zastanawiał się, jak zakończyć całą tę
rozmowę, nim dziewczyna na poważnie się w nią wkręci, niszcząc mu popołudnie. Nami otworzyła pysk, gotowa do długiej przemowy,
poprzeplatanej krzykami i wyrazami, których zapewne nie zrozumie, zanim jednak
wypowiedziała choć jedno słowo, bez ostrzeżenia zmieniła postać, przeistaczając
się w młodą dziewczynę o nienagannej figurze i rudych włosach opadających
kaskadami na ramiona. Pewnie wyglądałaby pięknie, gdyby nie strzała stercząca z
jej gardła i krew płynąca spomiędzy zaciśniętych wokół rany palców.
Nim
dotarło do niego, co właśnie się stało, Nami nie żyła. A Usopp zdążył rozedrzeć
się, jak opętany.
– Łowcy!
To Łowcy!
Momentalnie
stanął na nogi. Dopiero teraz zauważył, że i on przybrał ludzka postać. Spojrzał
po towarzyszach.
Wszyscy
byli ludźmi.
To
musiała być sprawka Łowców. Pewnie była z nimi jakaś wiedźma. Tylko one
potrafiły zmusić smoki do zmiany postaci. Na szczęście większość z nich była
przygotowana na podobną sytuację.
Chwycił
leżące nieopodal trzy katany i ruszył w stronę przyjaciół, którzy również
sięgnęli po broń.
– Jestem,
Luffy!
Stanął
obok przywódcy.
– Skopmy
im dupę!
Chłopak
zacisnął pięści. Nie płakał. Jeszcze nie, żal przekuwał we wściekłość potrzebną
do walki.
–
Niech zapłacą za to, co zrobili Nami. Nie wybaczę im…
Rzucił
szybkie spojrzenie ku pozostałym. Niemal u wszystkich wdział tą samą zaciętość.
Jedynie Chopper pochlipywał cicho, lecz i on, choć najmniejszy, był gotów do
walki.
On
sam starał się nie myśleć o utraconej towarzyszce. Zapomnieć póki nie minie
niebezpieczeństwo, wiedząc, że żal i złość mogą odbić się na jego ruchach. A te
musiały być precyzyjne. Zwłaszcza, jeśli chciał pomścić Nami. Wiedział jednak,
że, kiedy to się skończy, pełne wyrzutu orzechowe oczy dziewczyny będą go
prześladować do śmierci. Nawet, jeżeli wypatroszy człowieka, który ją zabił.
I faktycznie mu się udało.
Do tej pory słyszał wrzaski
pełne bólu, gdy rozciął mordercę wzdłuż brzucha, tak, że wszystkie wnętrzności
wypadły na skropioną krwią ziemię. Gdyby miał więcej czasu, nie wykończyłby go
tak łatwo. Postarałby się, by cierpiał. Długo.
Niestety, walka wciąż trwała i
Łowcy mieli przewagę. Nie tylko wzięli ich z zaskoczenia, ale ilościowo
wypadali zdecydowanie lepiej niż garstka smoków. Miało się wrażenie, że
wyrastają spod ziemi. Nieważne ilu, by nie zabili zaraz zjawiali się kolejni.
Nawet, jeśli większość stanowiły płotki, to wyrżniecie wszystkich nie było
łatwe. Zwłaszcza, jeśli chciał chronić pozostałych. Nie zamierzał stracić
nikogo więcej. A mimo to…
– Zoro!
Krzyk
Choppera powiedział mu gdzie ma biec. Po drodze wymachiwał katanami jak
szalony, tnąc wszystko, co spróbowało go zatrzymać. Czuł lepką krew na całym
ciele. Jej zapach wdzierał mu się do nosa, budząc bestię, którą krył głęboko w
środku. Pierwotny instynkt powoli brał górę nad tą rozumną częścią umysłu. I
dobrze. Jeśli pozwoli mu to działać, zabijanie stanie się jeszcze prostsze.
Już
niemal całkiem zatracił się w bitewnym szale, gdy dotarł na miejsce, z którego
dochodził krzyk towarzysza. Zamiast niewielkiego futrzastego zwierzaka, w
którego zamieniał się Chopper, porzucając smoczą postać, zobaczył nieruchome
ciało przebite czymś na wzór zakrzywionej szabli.
Poczuł,
jak opuszczając go resztki rozsądku. Niewiele myśląc, natarł na człowieka,
który nie zdążył jeszcze unieść broni.
Odrąbał
mu głową. Jednym ciosem. Po czym, nawet się nad tym nie zastanawiając, stanął
na niej jedną nogą i mocno nadepnął. Czaszka pękła niczym dojrzały arbuz,
brudząc wszystko dookoła krwią i szaroburą substancją, będącą do niedawna
mózgiem Łowcy.
Dopiero
to go otrzeźwiło.
Podbiegł
do Choppera, ale nim ukląkł, już wiedział. Przybył za późno. Czarne,
paciorkowate oczy wpatrywały się pusto w przestrzeń. Z rozchylonego pyszczka
sączyła się strużka szybko zasychającej krwi.
Wiedział,
że nie powinien tego robić, lecz nie mógł się powstrzymać. Delikatnie ujął
ciało przyjaciela, było zadziwiająco lekkie, po czym przytulił je do siebie.
Czując pod powiekami piekące łzy, starał się je zatrzymać. Choć było to
zdecydowanie trudniejsze niż w przypadku Nami.
Nigdy
nikomu tego nie powiedział, ale Chopper był mu najbliższym, zaraz po Luffym,
członkiem stada. W dodatku, kurwa mać! To praktycznie jeszcze dziecko! A te
skurwysyny…
Znów
spojrzał na brzuch przyjaciela i poczuł, jak na nowo zalewa go fala gniewu.
– Nie
wybaczę – syknął, a z jego nozdrzy uniosła się smużka dymu.
Uznał
to za dobry znak. Moc wiedźmy musiała słabnąć.
Mógł mieć pretensje tylko do siebie.
Dał się zwieść. I to tak łatwo.
Uwierzył, że szala zwycięstwa ot tak, przechyliła się na ich stronę. Może,
gdyby nie popędził wtedy jak na złamanie karku, wszystko skończyłoby się
inaczej. A Luffy…
Luffy by żył.
Pokrzepiony
tą myślą odłożył ciało Choppera, upewniając się, że przyjaciel leży z dala od
bitewnego szału. Nim odszedł, zakrył jeszcze pyszczek zwierzaka czarną bandamą.
Tą samą, która towarzyszyła mu przez ostatnie lata, będąc jednocześnie jedyną
pamiątką po rodzinnym stadzie.
Ruszył
w stronę, z której dobiegały dzikie wrzaski Luffy'ego. Jeśli zaklęcie
faktycznie przestanie działać, to chciał być jak najbliżej przywódcy, by móc
osłaniać jego plecy, kiedy Luffy… wyrżnie wszystkich w pień.
Po
drodze udało mu się zabić jeszcze kilku Łowców. Praktycznie sami wpadli pod
jego ostrza. Śmierć nadeszła szybko i, niestety, w większości bezboleśnie.
Wolał, żeby cierpieli. Dlatego postanowił, że pozostałych po prostu spali
żywcem.
Lubił
walczyć za pomocą mieczy, jednak smoczy sposób załatwiania niektórych spraw
bardziej mu odpowiadał. Zwłaszcza, jeśli w grę wchodziła zemsta.
Jedynym
pocieszeniem były nieliczne łuski zaczynające porastać jego ręce. Kolejny dowód
na słabnięcie zaklęcia.
Przyspieszył,
jednocześnie odcinając głowę Łowcy zamierzającemu się na Brooka.
– Dziękuję
Zoro-san!
Kiwnął
tylko głową, wiedząc, że tamten sobie poradzi.
Miał
ułatwione zadanie. Nawet najlepiej wyszkolony Łowca stawał jak wryty na widok
żywego kościotrupa. Co dawało Brookowi kilka cennych sekund na poszlachtowanie
przeciwnika.
W
końcu udało mu się dotrzeć do Luffy'ego.
Jego
przywódca walczył zawzięcie z młodą kobietą o blond włosach, ubraną w obcisły
różowo-czarny strój. Jej niebieskie oczy utkwione były w młodym smoku, jakby
sprawdzała, czy ten do czegoś się nadaje.
Kiedy
się zbliżył, przeniosła spojrzenie na niego. Dopiero wtedy zauważył, jak dziwne
miała brwi: zakręcone, niczym dwie spiralki. W innych okolicznościach
roześmiałby się, zamiast tego zagryzł wargi do krwi, zrozumiawszy, kogo miał
przed sobą.
Wiedźma.
Jakby
na potwierdzenie jego domysłów Luffy warknął.
– To
ona! To jej wina.
Więcej
mu nie było trzeba. Stanął obok przywódcy gotowy do walki. Mocniej zaciskając
rękę na mieczu, szepnął:
– Chopper
też…
I
te dwa ostatnie słowa były błędem.
Luffy
wpadł w szał. Wydawało się, że zaraz przyjmie prawdziwą postać. Nic takiego się
jednak nie stało. Nadal pozostali ludźmi. A wiedźma tylko się śmiała.
Śmiała
się też, kiedy ostrze przecięło jego klatkę piersiową. Zamroczony bólem nie był
pewien, czy faktycznie ją usłyszał. Chyba powiedziała coś, co brzmiało jak:
– Ty
będziesz dobry.
Po
czym odwróciła się i jednym ruchem ręki zabiła Luffy'ego. Zanim odcięła mu
głowę, pozwoliła ostatni raz zamienić się w smoka. Zdezorientowany Luffy nie
miał szans. Buchnęła krew, zalewając wszystko i wszystkich dookoła. A on
poczuł, jak w jego sercu ktoś wypala dziurę bez dna. Nagle rany stały się
nieważne, bo Luffy…
Jak
zahipnotyzowany patrzył na nieruchome ciało przyjaciela. Na głowę pakowaną w
jutowy worek z zastygłym wyrazem zdziwienia pomieszanego z nienawiścią.
Nie...
To nie miało się tak skończyć! Luffy miał być tym, który zjednoczy wszystkie
smoki! Da im wszystkim prawdziwą wolność! Sprawi, że podziały związane z
kolorami przestaną mieć znaczenie. Luffy miał być Królem Smoków! A nie padliną
pozostawioną na żer dla parszywych stworzeń.
Jęknął.
To wciąż bolało. Strata
najlepszego przyjaciela. Tego samego, który wcześniej uratował mu życie. I
jednocześnie tego, którego obiecał chronić.
Gdyby tylko był silniejszy...
– Nie
wybaczę… – wysapał, wstając.
Klatka
piersiowa rwała potwornym bólem, a od utraty krwi kręciło mu się głowie a obraz
rozmywał się. Wiedział, że zaraz umrze -
w takim stanie nie pokonałby noworodka a co dopiero wiedźmę - ale musiał,
chociaż spróbować pomścić Luffy'ego.
–
Nie wybaczę…
Kobieta
tylko się roześmiała.
– Spodobasz
mu się – powiedziała i… zniknęła.
Tak
po prostu. Zabierając ze sobą głowę Luffy'ego. Jej ostatnie słowa nieco go
zdziwiły, lecz nie zastanawiał się nad ich znaczeniem. Podejrzewał, że po prostu
sam je sobie wymyślił. Zamiast tego ruszył w stronę toczonych walk. Luffy'emu
nie zdołał pomóc, lecz jeszcze byli pozostali. Oni na pewno jeszcze żyją! Nie
może być tak, że oni wszyscy….
Niestety, spóźnił się.
Został ostatnim ze stada.
Kiedy
trafił w sam środek walk, na polu bitwy pozostał tylko Usopp. A i on walczył
ostatkiem sił. Chciał mu pomóc, ale poślizgnął się na własnej krwi. Dzięki czemu Łowca, chcąc go spowolnić ciął go w nogi, niemal je
odcinając. Po czym po prostu odrąbał Usoppowi głowę. Nie przejął się tym, że
chłopak nadal był w swojej ludzkiej postaci. Rozglądał się dookoła, nie mogąc
się poruszyć. Miejsce, które do niedawna było ich domem, stało się cmentarzem.
Najbliżej
niego leżała Robin. Jej głowę oszczędzili, zamiast tego wzięli serce. W klatce
piersiowej kobiety ziała ogromna dziura, z której wciąż wypływała krew.
Brook leżał kawałek dalej. Chyba biegł jej na
pomoc. Złamali mu kark. Zginęli wszyscy poza nim. A i to wkrótce się zmieni.
Oczekiwał
ciosu w każdej chwili. Rany na nogach i klatce piersiowej uniemożliwiały mu
podjęcie walki. Pogodził się z tą myślą, gotów przyjąć śmierć z czyjejkolwiek
ręki. Wtedy będzie mógł dołączyć do przyjaciół. I błagać ich o przebaczenie.
Śmierć jednak nie nadeszła.
Chyba stracił przytomność, bo
kiedy znów otworzył oczy, zrobiło się już ciemno. Najwyraźniej Łowcy uznali, że
nie żyje i zostawili go w spokoju.
Leżąc w kałuży zastygłej krwi,
pośród zwłok zarówno przyjaciół jak i wrogów, gdy w powietrzu wyczuwało się
delikatny odór gnijących ciał, a z oddali dochodziło wycie drapieżników,
poprzysiągł zemstę.
Skoro nadal żył, był to winien
swoim kompanom. Ale, aby tego dokonać, musiał uciec. Nie mógł zostać w tym
miejscu ani chwili dłużej. Nawet po to, by pochować przyjaciół. Uchronić ich
ciała przed atakiem padlinożerców. A wszystkiemu znów winni byli Łowcy.
Wiedział, że czasem wracają żeby przeszukać smocze leża. Kierowani głupimi
przesądami, jakoby po śmierci, kości smoków zmieniały się w diamenty.
Nie zdołałby teraz pokonać ekipy
poszukiwawczej. Dlatego dźwignął się z ziemi i ruszył przed siebie z zamiarem
znalezienia spokojnego miejsca, w którym będzie mógł zaczekać, aż zaklęcie
przestanie działać.
W smoczej postaci szybko wyleczy
doznane rany i będzie mógł odpłacić
ludziom, którzy ich zaatakowali. Wiedział, gdzie ich szukać. Zdążył
zauważyć wielką cyfrę 66 wytatuowaną na udach wiedźmy, która zabiła Luffy'ego.
Vinsmoke.
Najgorsi i najbardziej zaciekli
Łowcy Smoków po tej stronie Grand Line.
Myśląc o zemście, coraz bardziej
oddalał się od leża. Aż w końcu wylądował w tej jaskini. Żałosny, ranny,
uciekający przed byle odgłosem.
–
Wybacz, Luffy…
Krew. Więcej krwi. Czuł ją.
Smoczą krew! A jednak miał
rację! Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniały mu się słowa siostry.
–
To będzie mój prezent urodzinowy
dla ciebie, braciszku.
Czyżby chodziło jej o?… Nie! To
niemożliwe! Nikt poza nim nie znal tego sekretu! Reiju chodziło pewnie o smoka podanego wprost na tacy. Jakby chcąc
przekonać samego siebie, przyspieszył. Im szybciej z tym skończy, tym lepiej. Do północy zostało zaledwie kilka godzin, a
musiał jeszcze wrócić z trofeum do zamku.
Szedł
najszybciej, jak umiał, gdy nagle jego noga natrafiła w próżnię. Zachwiał się,
tracąc równowagę, i już nie zdołał jej odzyskać.
Poleciał
do przodu, lądując w niewielkim podziemnym jeziorku. Czy może raczej większej
kałuży, do której wpadł, łamiąc lewe ramię. Ból, jaki przeszył całą rękę,
sprawił, że pociemniało mu przed oczami. Jakby tego było mało, zimna woda
podrażniła pozostałe rany. Lodowate igiełki bólu wbijały mu się w kostki,
obejmowały we władanie klatkę piersiową, wywołując jednocześnie dreszcze na
całym ciele.
Spróbował
wstać, by, jak najszybciej, wydostać się z wody, ale nogi odmówiły mu
posłuszeństwa. Znów upadł, tym razem całemu zanurzając się w zimnym płynie.
Chłód
objął go całego: od zewnątrz i od wewnątrz. Sporo wody dostało mu się do nosa,
dlatego, przez upiornie długą chwilę, miał wrażenie, że się utopi, w tej
parodii jeziora.
To
byłaby żałosna śmierć. I myśl o niej, o tym, że co, jak co, ale tak ginąć nie
chce, pozwoliła mu się podnieść. Przynajmniej do klęczek. Ale dzięki temu mógł
normalnie oddychać. Nawet jeśli cały dygotał z zimna. Postanowił podjąć drugą
próbę opuszczenia jeziorka. Tym razem nie próbował już wstawać.
Poruszał
się na czworakach, podpierając się zdrową ręką. Druga nadal bolała, chociaż ten
ból zlał się z cierpieniem trawiącym resztę ciała.
Kiedy
dotarł na brzeg, miał wrażenie, że los ponownie z niego zakpił.
Skały
były przeraźliwie zimne. Praktycznie nie zarejestrował żadnej różnicy. Gdyby
był smokiem, mógłby się rozgrzać, paląc wszystko wokół. Zamiast tego dygotał
niezdolny do żadnego innego ruchu.
Jednym
pocieszeniem był fakt, iż zaklęcie z każdą godziną traciło moc. Mógł to
stwierdzić po łuskach porastający coraz bardziej jego dłonie. Nie widział ich,
bo dookoła było ciemno, na co uwagę zwrócił dopiero teraz, ale wyraźnie czuł
chropowata powierzchnię, kiedy odgarniał strużki wody z rozpalonej twarzy.
Jeśli zaczynał gorączkować, to naprawdę zły znak.
Przeanalizował
swoją sytuację.
Było
gorzej niż źle.
Został
unieruchomiony. Rany na nogach, podrażnione wodą i wysiłkiem, pogłębiły się,
czyniąc go niezdolnym do walki. Niewiele zdziałałby jedną rękę, w dodatku tą
słabszą. W głowie kręciło mu się od utraty krwi.
Pozostało
mu liczyć, że osoba, która zmusiła go do dalszego zagłębiania się w jaskinię,
straci zainteresowanie lub okaże się niegroźna. Albo skręci kark, spadając z
tego samego urwiska, co on.
Poruszał
się ostrożnie, nie chcąc uprzedzić bestii o swoim przybyciu. Ani, tym bardziej,
spierdolić się z jakiegoś niespodziewanego spadku. Gdy poczuł, że czubki palców
nie znajdują oparcia w twardym podłożu, przystanął, jednocześnie próbując coś
dostrzec w otaczającej go czerni.
Przed
sobą miał nicość i tylko tego był pewien. Nie wiedział, czego mógł się
spodziewać, idąc dalej. Spadek mógł mieć zarówno metr jak i kilka kilometrów.
Wolał nie sprawdzać tego na własnej skórze. Tak samo jak nie chciał korzystać z
pochodni wiszącej u jego pasa. Bo równie dobrze, w takiej sytuacji, mógłby po
prostu stanąć i wrzasnąć: „Hej! Smoku! Tu jestem! Przyszedłem cię zabić! Bądź
tak grzeczny i się nie ruszaj, kiedy będę obcinać ci głowę! No i bez obrazy!
Taka praca!”.
Chwilę
zastanawiał się, co zrobić. W końcu zdecydował się rzucić przed siebie kamyk.
Na tyle mały, by nie wzbudził w tropionym zwierzęciu podejrzeń, lecz
jednocześnie wystarczająco duży, aby pozwolił zorientować się, jak głęboki był
spadek przed nim. Znalezienie odpowiedniego odłamka nie zajęło mu wiele czasu.
Jaskinia
pełna była ukruszonych skał, więc nawet szukanie po omacku nie stanowiło
wyzwania.
Rzucił.
Najpierw
do jego uszu dotarł charakterystyczny odgłos świadczący o spadaniu, a już po
chwili, niezwykle krótkiej, plusk. Bez wątpienia kamień wpadł do wody.
– Sanji,
jesteś mistrzem w stwierdzaniu oczywistości – zbeształ się w myślach. – Zamiast
tego pomyśl, jak się tam dostać!
Fakt,
miał problem.
Po
pierwsze nie wiedział, jak głęboki jest zbiornik, do którego wpadł kamyk, a po
drugie… nie miał zielonego pojęcia, czy smok faktycznie tam jest. Mógł przecież
ruszyć dalej. Nikt nie powiedział, że jaskinia kończyła się na tej jamie.
– Ale
jest przecież ranny. Nie mógł odejść daleko… To chyba jego limit…
Zaczął
się obawiać, że gadanie do siebie wejdzie mu w nawyk. I co gorsza opuści sferę
mentalną. Bracia nie odpuściliby mu, gdyby faktycznie tak się stało.
Oczywiście, jeśli pożyje wystarczająco długo.
– Oj,
przestań już marudzić. Zabijesz go i tyle.
Jakoś
od początku wiedział, że to będzie Smok. Nie Smoczyca. Smok. Reiju wiedziała,
jakim szacunkiem darzył kobiety, nawet te nieludzkie. Nie wmanewrowałaby go w
zabicie jednej z nich. Chyba, że faktycznie pragnęłaby jego śmierci. Prędzej
zginie niż skrzywdzi jakąkolwiek damę. I nieważne, że ma łuski! Oraz ogon…
Przez
te rozważania zmarnował naprawdę sporo czasu, dlatego postanowił zaryzykować.
Sprawdził, czy wszystkie zaklęcia są gotowe do użycia, po czym skoczył.
Spodziewał się wpadnięcia do głębokiej wody, toteż nabrał w płuca sporo
powietrza... Co okazało się całkowicie zbędne. Było zimno, ale woda sięgała mu
zaledwie do kolan. A urwisko, czy raczej wyższy stopień, miało może z metr
wysokości... Czyli zrobił z siebie totalnego durnia. Na szczęście nikt z
rodzeństwa tego nie widział. Nie wspominając o ojcu.
Wtem
usłyszał warknięcie. Typowe smocze warknięcie. Spiął się w oczekiwaniu na atak.
Coś
wpadło do wody.
To
nie mógł być przypadek. Po zapachu – z zadowoleniem stwierdził, że wracał mu
węch - wnioskował, że to mężczyzna podążał jego śladem. Lecz to wciąż za mało. Potrzebował swojej
zdolności regeneracji, by choć marzyć o walce z Łowcą.
Na
razie mężczyzna badał teren. Co znaczyło, że raczej nie ma szans, że skręcił
sobie kark, wpadając do wody. Jego nadzieje rozwiały się niczym poranna mgła.
Musiał wymyślić inny sposób na przeżycie tego spotkania,
Wybór
miał niewielki. Nogi nadal pozostawały obojętne na rozkazy głowy, która też nie
pracował najlepiej. Ucieczka na piechotę odpadała. Wciąż nie odzyskał skrzydeł,
zaledwie namiastkę ogona, a, mówiąc dosadnie, narośl o długości kilkunastu
cali. Jak mogła mu pomóc w walce?
Nie
zionął też ogniem. Tak po prawdzie, to to cholerne zaklęcie działało w bardzo
wkurwiający sposób. Cofając się, oddawało mu te smocze cechy, które, do kurwy
nędzy, w ogóle nie dawały mu przewagi w jakimkolwiek starciu.
Pierwszy
raz się z czymś takim spotkał. Nie jedna wiedźma rzuciła już na niego swój
czar, ale nigdy nie trwał on dłużej niż godzinę. Może dwie. A kiedy puszczał,
stawało się to gwałtownie. W jednej chwili był zielonowłosym mężczyzną a w
drugiej… ogromnym Smokiem, szczerzącym garnitur ostrych, jak brzytwa, zębów.
Dlatego tak bardzo wkurwiała go ta sytuacja. A sprawę pogarszał jeszcze ten
mężczyzna. Łowca.
Zagryzł
zęby, które stały się nieco ostrzejsze od tych ludzkich.
– Super
– mruknął. – W razie, czego będę mógł go ugryźć w dupę.
Jednak
to rozwiązanie postanowił uznać za ostateczne.
Chwycił
za spory kamień leżący nieopodal. Nie podda się bez walki. Nawet jeśli będzie
musiał bronić się kawałkiem głazu.
Wtedy
usłyszał, jak ktoś wskoczył do jeziora. Łowca! Warknięcie samo wydobyło się z
jego gardła. Wiedząc, że zjebał mocniej zacisnął rękę na kamieniu, gotów
odeprzeć każdy atak.
Nic
się nie działo.
Żadna
bestia, czy to jako smok, czy człowiek, nie rzuciła się na niego z zamiarem
pozbawienia życia. Może się przesłyszał? Albo… Smok był tak słaby, że nie mógł
się poruszyć?
Na
samą myśl serce zabiło mu mocniej. A kiedy, po kolejnych kilku minutach, nadal
nie poczuł smoczego oddechu na karku, wziął ją za pewnik. I pokrzepiony tym
odkryciem postanowił zapalić pochodnię.
Gdy
niewielki płomień rozjaśnił mrok jaskini, od razu go zobaczył.
Leżał
na brzegu jeziora, które okazało się zaledwie oczkiem wodnym. Cały we krwi, z
lewym ramieniem sterczącym pod dziwnym kątem i nienawiścią wymalowaną na bladej
twarzy. Z jego zielonych włosów kapała woda, a on sam trząsł się niczym w
febrze. Musiał cały wpaść do zbiornika nieopodal, bo ubranie też miał mokre. W
sumie to by się nawet nie dziwił. Zielone smoki znane są z głupoty… Poza tym
widział rany na jego nogach. To cud, że w ogóle zaszedł tak daleko. Powinien
umrzeć kilka kilometrów wcześniej! A mimo to…
Czuł
bijącą od stwora wolę walki. Spodobało mu się to. Tak samo jak kilka zielonych
łusek porastających jego policzki. Zaklęcie Reiju bardzo powoli traciło swą
moc.
Światło
na moment go oślepiło, a kiedy już odzyskał wzrok, nie mógł uwierzyć, w to, co
widział. Blond włosy…
Niebieskie
oczy…
Ta
skręcona brew…
– Ty!
– warknął, zupełnie zapominając o swoim położeniu, bólu, a nawet o tym, że ma
przed sobą mężczyznę.
W
jego umyśle stała przed nim wiedźma odpowiedzialna za śmierć Luffy'ego.
–
Zabiję cię! Jakimś cudem udało mu się wstać. A nawet skoczyć ku Łowcy. Ten
jednak podniósł nogę i potraktował go kopniakiem. Tak mocnym, że dookoła
zapanowała ciemność.
Po
raz drugi, w ciągu kilku zaledwie godzin, obudził się, choć nie powinien.
Śmierć
uparcie nie chciała go ze sobą zebrać. Zupełnie jakby się z niego śmiała. Albo
karała za to, że jako jedyny oparł się Łowcom. Nie zginął w walce, więc teraz
będzie się tułał po świecie, wciąż i wciąż doznając nowych upokorzeń.
Tym
razem jednak pobudka była zdecydowanie bardziej nieprzyjemna. Choć przyzwyczaił
się do bólu, to teraz wchodził on na nowe, nieznane mu do tej pory, poziomy.
Lewa
ręka, ta, którą złamał spadając, przodowała w doznawanym przez niego
cierpieniu. Przyćmiła nawet ranę na klatce piersiowej. Poharatane nogi też
ustępowały pod jej naporem. Zastanawiał się czemu. Dopiero po chwili dotarło do
niego, że ma ją wykręconą za plecami, co jeszcze bardziej naruszało połamane
kości. I jakby tego było mało, ktoś go skuł. Instynktownie spróbował rozerwać
łańcuch oplatający mu nadgarstki, co okazało się błędem. Ból przyćmił wszystko.
Przeszył każdą komórkę jego ciała. Sprawił, że na moment zapomniał o przysiędze
złożonej martwym przyjaciołom. Więcej.
Zapomniał nawet o nich. Liczył się tylko ból. Natarczywy,
obezwładniający, zachłanny. Posiadł go całkowicie.
Wszystko
trwało nie więcej niż kilka chwil, lecz jemu wydawało się to wiecznością. Kiedy
odzyskał kontakt z rzeczywistością, z trudem łapał powietrze. Postanowił już
więcej nie próbować się uwolnić.
– Nie
próbuj więcej.
Ktoś
jakby wypowiedział na głos jego własne myśli. Dopiero wtedy dotarło do niego,
że nie jest sam. Jakoś wcześniej nie skojarzył, że jego uwięzienie może wiązać
się z obecnością jeszcze kogoś. I chyba nawet wiedział kogo. Blondwłosego
Łowcy…
– Draniu…
– warknął, jednocześnie otwierając oczy.
Do
tej pory wszystko działo się w całkowitej ciemności, dlatego łuna światła,
bijąca od porozstawianych w losowych miejscach pochodni, oślepiła go. Mimo to
odszukał wzrokiem mężczyznę. Stał tylko kilka metrów dalej i również się w
niego wpatrywał. Nic nie mógł wyczytać z jego twarzy. Tak podobnej do twarzy
zabójczyni Luffy'ego, że to aż bolało.
–
Skurwielu…
Przetoczył
się na drugi bok, chcąc odciążyć złamaną rękę.
–
Zabiję cię! Poszatkuje twoje nic niewarte ciało, a potem pożrę i wysram, jak
najgorszy… – Chciał wstać, ale
powstrzymało go spojrzenie niebieskich oczu.
– Nie
próbuj.
Patrzył
na bezsensowne starania młodego smoka.
Łańcuchy,
którymi go skuł, również były dziełem jego siostry. Używali ich do poskromienia
naprawdę upartych gadów. Ich główną zaletą było wysyłanie wiązki bólu do
związanej nimi ofiary. Paskudnego bólu, który kiedyś odczuł na własnej skórze.
Zaraz
po ich wynalezieniu Ichiji
i Niji koniecznie
chcieli je przetestować. A że akurat brak było żywego smoka na stanie, uznali,
że królikiem
doświadczalnym może zostać młodszy brat.
Nikt nie protestował, kiedy obwiązali go nimi od stóp do głów i kopniakami
zmusili, do próby uwolnienia.
Miał wtedy osiem lat. Już dawno
nauczył się korzystać z łazienki, lecz tego dnia zlał się w spodnie. Z bólu i
szoku. A bracia tylko się śmiali. Gdyby tylko oni byli świadkami jego
upokorzenia, ale… Ojciec wszedł do pokoju wkrótce po tym, jak zaczęli się nad
nim pastwić, i nic nie zrobił, żeby mu pomóc. Więcej. Sam również się
uśmiechał!
A potem pogratulował Reiju.
Ani słowem nie skomentował tego,
co zrobili jego synowie. Samo wspomnienie tamtego dnia wystarczyło, żeby
wywołać u niego gęsią skórkę. I przemożoną chęć na papierosa.
Postanowił jej ulec. Przedtem
jednak zdecydował, że należy uświadomić więźnia o bezsensowności jego działań.
Nie chciał więcej słyszeć tych jęków. Za bardzo przypominały mu jego własne.
–
Nie rozerwiesz ich – powiedział,
sięgając po papierosy. – Tylko niepotrzebnie będziesz cierpiał.
–
Tak? – Smok łypnął na niego
okiem. – Aż tak ci nie w smak moje cierpienie? Może jeszcze powiesz, że zakułeś
mnie w to kurestwo, żeby zaproponować mi sielskie życie w rozejmie pomiędzy
naszymi rasami?
Splunął. Nie miał jednak szans
go trafić. Opluł sobie tylko spodnie.
–
Nie. – Pokręcił głowę. –
Związałem cię, bo muszę cię zabić.
Specjalnie powiedział „muszę”
zamiast „chcę”, chociaż… Czy tego smoka to w ogóle obchodziło? Może nic, bo
przecież nieważne, czy zginiesz z ręki człowieka wypełniającego swoje
obowiązki, czy zostaniesz zabitym przez świra, któremu odbieranie życia sprawia
frajdę. Będziesz trupem. Tak czy siak.
Gdy to mówił, bardziej zależało
mu na zgodzie z własnym wnętrzem. Bo naprawdę nie miał ochoty go zabijać.
Chciał… zrobić z nim coś zupełnie innego.
Niemal bezwiednie oblizał wargi.
Kiedy tylko zobaczył tego gada,
na ten ułamek sekundy nim powalił go jednym ciosem po nieudanej próbie ataku,
zrozumiał słowa siostry. Oraz to, że wiedziała. Wiedziała o jego głęboko skrywanym
sekrecie. Perwersji, która mogła zrujnować mu życie, gdyby dowiedział się o
niej któryś z braci. Albo, co gorsza, ojciec.
Podniecały go smoki. Nie
Smoczyce. Smoki.
Wśród ludzi nawet nie spojrzałby
na mężczyznę w ten sposób, podczas gdy te gadzie plugastwa, w swej człowieczej
postaci, czy raczej tej pomiędzy, podniecały go. Wystarczyło, iż zobaczył ciało
pokryte lśniącą łuską, i już był stracony. Za kilka chwil przyjemności pozwalał
schwytanym smokom opuścić sidła, całą winę biorąc na siebie i swoje gapiostwo.
Wtedy miał jednak gdzieś
wyzwiska i razy, jakimi raczyli go bracia, bo wciąż czuł na sobie dotyk
smoczych łusek. Ogona prześlizgującego się po nagiej skórze i gorącego gadziego
wnętrza, które tak chętnie go przyjmowało w zamian za darowanie życia.
Dziś jednak nie mógł sobie
pozwolić na taki układ. Tego smoka musiał zabić.
Dlatego, gdy nieprzytomny, leżał
u jego stóp, skrępował go gotów poczekać, aż zaklęcie Reiju
przestanie działać. I
wtedy zrobić to, co zrobić musiał. Ale… im dłużej patrzył na to niezwykłe
ciało, tym bardziej zaczynał się zastanawiać, czy…
Przecież nie musi dotrzymywać
złożonej smokowi obietnicy. Więcej! Nie musi mu nic obiecywać. Czy nawet pytać
o zgodę! Może go posiąść siłą! Skoro i tak zginie, nikomu nie powie.
Początkowo chciał dać sobie w
twarz za ten niedorzeczny pomysł, ale wtedy znów na niego spojrzał. Na tą
przystojną, męską twarz. Nawet nieprzytomny wyglądał śmiertelnie poważnie. I te
zielone włosy… Tak niezwykłe u ludzi, a u smoków będące niemal normą.
Przynajmniej dla jednego gatunku.
–
Z zielonym jeszcze nie byłem…
– powiedział do siebie. W tamtej chwili
podjął decyzję. Dalsze wpatrywanie się w umięśnioną klatkę piersiową przeciętą
długą szramą, mocne nogi i ręce szersze niż jego uda, choć niemające nic
wspólnego z otyłością, tylko go w niej utwierdziły. Poza tym… To przecież
prezent! A prezenty się szanuje.
Wiedział, że będzie musiał
później porozmawiać o tym z siostrą, lecz teraz postanowił cieszyć się danym mu
czasem. Północ zbliżała się nieubłaganie, więc jeśli chciał jeszcze się zabawić
musiał się pospieszyć.
Kiedy jego zdobycz leżała
nieprzytomna, on porozstawiał dookoła pochodnie. Chciał widzieć jak najwięcej, żeby mieć, co
wspominać.
Teraz, kiedy smok się obudził,
stał przed nim i wpatrywał się w błyskające nienawiścią czerwone tęczówki.
Prawą stronę twarzy niemal w całości pokrywały łuski, przez co poczuł, jak
zaczyna robić mu się duszno z ekscytacji. Może język…
–
Zabiję cię – powiedział, mając
nadzieję, że jego głos nie zdradza podniecania, jakie odczuł. – Ale najpierw…
zrobimy coś innego.
–
Zabiła go.
Wciąż nie mógł pojąć, jak bardzo
ta dwójka była do siebie podobna.
–
Co?
–
Ta wiedźma, która wygląda jak
ty… Zabiła Luffy'ego.
Zrozumiał.
–
Reiju zabijał wiele
smoków. Ale nie nią bym się teraz martwił…
–
Ja się nie martwię. Ja cię
informuje – wyszczerzył kły. – Najpierw zginiesz ty, bo jesteś do niej podobny.
A potem ona zapłaci za to, co zrobiła. Cała wasza rodzinka za to zapłaci,
Vinsmoke'owie!
Zgrzytnął zębami, i nim zdążył o
tym, pomyśleć, uderzył mężczyznę w twarz. Sam nie wiedział, co go tak
zdenerwowało. Buta w głosie smoka czy nazwanie go jednym z Vinsmoke’ów…
Szczerze nienawidził całej
swojej rodziny. Jedynym odstępstwem od tej reguły była jego matka, ale ona
umarła wiele lat temu.
A teraz został uznany za jednego
z nich… Ponownie zgrzytnął zębami i resztkami sił musiał się powstrzymywać,
żeby nie uderzyć gada po raz drugi. Chociaż… ta wąska strużka krwi cieknąca z
kącika ust wyglądała całkiem interesująco. Może faktycznie go jeszcze trochę
sponiewiera, zanim zabierze się za właściwe… działania.
–
Słuchaj – klęknął przy
mężczyźnie i chwycił go za kark tak mocno, że usłyszał trzask kości. – Chyba
nie do końca zdajesz sobie sprawę ze swojego położenia. To może cię uświadomię.
Nie bardzo masz teraz podstawy, żeby grozić komukolwiek. A już na pewno nie mi,
czy mojej… siostrze. – Nie mógł się zmusić do powiedzenia „rodzinie”. – Dlatego
zamknij pysk, to może będę delikatny.
Przygotował się na ciętą ripostę
albo stek przekleństw. Zamiast tego zielonowłosy splunął mu w twarz. Ślina
zmieszana z krwią trafiła go prosto między oczy. Z wyraźną odrazą puścił smoka
i zaczął ją wycierać, wywołując jednocześnie rozbawienie u leżącego obok gada.
–
Bawi cię to? – warknął.
–
Nawet nie masz pojęcia, jak
bardzo. – Uśmiechnął się wrednie.
Wiedział, że nie wyjdzie z tego
żywy, że nie zdoła pomścić swoich przyjaciół. Ale… Nie odejdzie z pokorą.
Będzie walczył do końca. I napsuje tyle krwi swojemu oprawcy, ile tylko zdoła.
– Zaraz
przestanie ci być do śmiechu!
– Mówisz?
Łypnął
na niego okiem, które po chwili pochłonęła ciemność.
–
Kurwa!
Czuł,
jak gorąca krew spływa mu po twarzy, dostając się do ust w takich ilościach, że
niemal się nią krztusił. Nie to było jednak najgorsze. Wraz z krwią płynęła
również obrzydliwa galaretowa substancja, która jeszcze chwile temu była jego
gałką oczną.
–
Kurwa! Ty chory pojebie!
– Mówiłem.
Wzruszył
ramionami, wyrzucając sztylet, którym przejechał po twarzy więźnia, pozbawiając
go oka.
Nie
był z siebie dumny. W ogóle nie wiedział, po co to zrobił. Ani dlaczego. Po
prostu… W jednej chwili pomyślał, że Niji
by tak postąpił a w
następnej czuł na palcach gorącą smoczą krew.
– Teraz już nie chcesz się
śmiać, prawda?
Musiał udawać, że od początku
taki był jego plan, bo smok wyczuje jego wahanie… I chyba właśnie się tak
stało.
–
Wręcz przeciwnie.
Nie przejął się zbytnio stratą.
To nie miało znaczenia, zwłaszcza, że wkrótce straci o wiele więcej. Nieważne,
więc czy w zaświaty trafi w jednym czy w kilku kawałkach. Byle z dumnie
uniesioną głową. Nawet jeżeli ta głowa chwilę później zostanie odcięta.
– Teraz mam na to jeszcze
większą ochotę. Nic nie bawi tak, jak patrzenie na dzieciaka, próbującego
udawać dorosłego. A z ciebie jest właśnie taki gówniarz, skurwielu.
–
Co?
Aż nim zatrzęsło. Już podnosił
nogę, gotów wymierzyć smokowi porządnego kopniaka, kiedy uświadomił sobie, że
nie może tego zrobić. Kreatura i tak była w kiepskim stanie, a jeżeli chce się
z nim jeszcze zabawić, nie powinien marnować resztek zdrowia, jakie gadowi
pozostały.
– Chcesz mnie wkurwić, prawda? –
zapytał, zamiast uderzyć.
–
Jak na to wpadłeś?
Cios nie nadszedł, ku jego
zdziwieniu. Był pewien, że przejrzał blondyna na wylot. Ten go jednak
zaskoczył, co nie wróżyło dobrze.
Zmiął w ustach przekleństwo.
–
Posłuchaj mnie. – Znów klęknął
obok więźnia, tym razem w bezpiecznej odległości. Tak, by tamten nie miał już
okazji na niego napluć. – Nie jestem taki, jak reszta Łowców.
–
To wiem. Jesteś o wiele bardziej
żałosny.
Jak odejść to w wielkim stylu.
Los poskąpił mu śmierci w walce. Jedynej rzeczy, jakiej pragnął: stoczyć
niezapomniany pojedynek i umrzeć, nim ciało dotknie ziemi. Zamiast tego
przyjdzie mu wyzionąć ducha okryty hańbą, przepełniony poczuciem winy, a co
najgorsze… z ręki najbardziej żałosnego Łowcy Smoków, jakiego widział w życiu.
Mężczyzna, który przed nim stał, nie umywał się do tych, z którymi przyszło mu
już walczyć. Nie chodziło jednak o jego siłę fizyczną. O nie. Gdyby porównywać
tylko ją, to blondyn wygrałby bez dwóch zdań. Nawet w tym stanie, gdy ból
docierał do najgłębszych zakamarków jego ciała, a ono samo ledwie utrzymywało
się w pozycji pionowej, mógł stwierdzić, że ten młody Vinsmoke był silny.
Problem leżał w jego psychice.
Tak rozchwianego, czy to człowieka czy to smoka, nie widział nigdy. Jakby dwie
sprzeczne osobowości toczyły w nim walkę. Mógł to stwierdzić, chociaż zagłębianie
się psychikę innych było mu obce. To bardziej Robin spędzała w ten sposób wolny
czas…
Na wspomnienie przyjaciółki
iskra bólu przeszyła mu serce. Wiedział, że Smoczyca potrafiłaby dokładnie
opisać przypadek blondyna. Mógł się opierać tylko na swoim instynkcie
wojownika, który wariował, bo nie potrafił określić, z jakim typem przeciwnika
przyjdzie mu się zmierzyć.
Tak jak teraz.
Spiął się gotowy przyjąć cios,
lecz zamiast tego usłyszał szczery śmiech blondyna.
–
Możliwe, że masz rację. Ojciec
często mi to powtarza. Ale… pamiętaj, że źle będzie świadczyć również o tobie…
Zginiesz z ręki takiego żałosnego Łowcy Smoków jak ja…
–
Nie dbam o to.
–
Domyśliłem się. W końcu nie
pozostał nikt, dla kogo byś coś znaczył. Nikt nie będzie żałował twojej śmierci
– mówił dalej, rozkoszując się bólem, jaki malował się na twarzy
zielonowłosego.
Wiedział, że Reiju
wybiła całe jego stado. A stado dla smoków jest jak rodzina. Jeśli je stracą,
na zawsze pozostają same.
Nie mogą od tak wkraść się w łaski innego stada, zostać przyjętymi do innej
rodziny. Choć ten tutaj i reszta kreatur, z którymi walczyła jego siostra,
złamali tę zasadę. Tym bardziej, więc ich strata musiała boleć gada.
– Dlatego nieważne, czy umrzesz
z honorem, czy… – zrobił pauzę –
zhańbiony. Mogę obedrzeć cię z tego twojego głupiego honoru.
–
Spóźniłeś się. Już go straciłem.
–
Serio? – Uniósł brew, udając
zdumienie. – Zaraz się przekonamy, czy w sposób, o którym ja myślę.
Słowa blondyna sprawiły, że
zaczął odczuwać coś na wzór lęku. Nie był to jeszcze strach, bardziej początki
zaniepokojenia. Coś mu mówiło, że niedługo przekona się, że honor można stracić
na wiele różnych sposobów. Mimo to uśmiechnął się zadziornie.
–
A co też nasz mały Łowca
wymyślił?
Niebieskie oczy błysnęły. Ale
nie szaleństwem czy złością. Czymś zdecydowanie gorszym. Pożądaniem.
Miał nadzieję, że mu się tylko
zdawało. Przecież to niemożliwe…
Ludzie i smoki? Wolne żarty.
Żadna z ras nigdy nie zniżyłaby się do tego poziomu! Nie mówiąc już o tym, że
obaj byli facetami! Wiedział, że istniały jednostki, które podniecała sama myśl
o Smoczycach. Takich można było zliczyć na palcach jednej ręki. Ale żeby kogoś
podniecał Smok?! Nigdy nawet przez myśl mu to nie przeszło.
–
Przekonasz się.
Usłyszał i, nim zdążył w ogóle
zareagować, blondyn chwycił go za włosy i zmusił go klęknięcia przed nim.
Ciało zalała mu nowa fala bólu.
Zranione mieczem nogi ugięły się pod naporem , a mocne szarpnięcie podrażniło
ranę na klatce piersiowej tak, że znów chlusnęła krwią. Przeszło mu przez myśl,
że jeszcze trochę i Łowca nie będzie musiał nic robić, bo najzwyczajniej w
świecie się wykrwawi.
Blondyn chyba doszedł do
podobnego wniosku, bo zrobił zawiedzioną minę, jakby zabawka, którą mu obiecano
i która była już na wyciągniecie ręki, nagle została mu zabrana.
Przyjrzał się bliżej rozcięciu.
–
Coś trzeba z tym zrobić –
mruknął.
Rana wyglądała paskudnie. I z
całą pewnością mogła być śmiertelna, zarówno dla człowieka jak i smoka. Jakim
cudem ta zielona kreatura nadal żyła? Dlaczego nie zdechła od upływu krwi?
Szoku? Zakażenia?
Wątpił, by to zaklęcia siostry
trzymały smoka przy życiu. Za tym musiało kryć się coś więcej. Wola życia
potrafiąca przezwyciężyć słabości ciała. Poczuł radość na myśl, że to on ją
złamie, ale najpierw musiał się upewnić, że rzeczywistość go w tym nie
ubiegnie.
Puścił mężczyznę, pozwalając mu
ponownie osunąć się na zimne skały, po czym podszedł do najbliżej pochodni i
chwile się jej przyglądał, by w końcu uznać, że jest za duża dla jego celów.
Mogłaby tylko wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Dlatego podniósł upuszczony
wcześniej sztylet. Ten sam, którym pozbawił zielonowłosego oka. Oczyścił go z
piasku i odkaził nad ogniem.
Patrzył, jak stal przybiera
coraz to nowe kolory. Jak jarzy się najpierw na czerwono, by potem przejść w
żółć a na końcu emanować białym blaskiem. Nie trzeba było geniusza, żeby nie
domyślić się, co planował Łowca. Miał zamiar, sposobem starym jak świat, zająć
się jego raną. A może i ranami. Instynktownie spróbował się uwolnić, by uciec,
ale kolejna dawka bólu, jaką zaserwowały mu łańcuchy, zmusiła go do pozostania
w miejscu. I do obserwowania, z coraz większą grozą, poczynań swojego oprawcy.
Kiedy uznał, że wystarczy, wyjął
nożyk z płomieni i ruszył w stronę więźnia. Widział jak smok cały drży. Nie
wiedział tylko, czy ze złości czy ze strachu. Pewnie obie odpowiedzi były
prawidłowe.
Nie tracąc czasu, przyłożył
gorące ostrze do klatki piersiowej smoka, zasklepiając w ten sposób rozcięcie.
Niemal nie słyszał wrzasków
gada. Był też ślepy na konwulsyjne drgawki jego ciała. Całą uwagę skupił na
zadaniu. I nagrodzie, jaka czekała go, kiedy już skończy.
Musiał powtarzać całą procedurę
cztery razy. Sztylet był zdecydowanie zbyt krótki, żeby przypalić całą ranę za
jednym zamachem. Ale już skończył. Niestety smok w międzyczasie zemdlał. Ten
stan rzeczy można było szybko zmienić.
Chwycił zielonowłosego za
kołnierz i bezceremonialnie wrzucił do sadzawki. Już po chwili usłyszał, jak
zaczyna się krztusić. I bardzo dobrze.
Wyciągnął mężczyznę z wody, z
radością obserwując coraz więcej zielonych łusek pokrywających jego ciało.
Głównie zaczęły pojawiać się wokół świeżo „opatrzonej” rany. Może gdyby zajął
się też rozcięciami na nogach… Ale nie. Na to nie miał czasu.
–
Hej! Śpiąca królewno! Wstawaj!
Twój książę przybył. Zrobimy coś, o czym w bajkach nie piszą!
Smok otworzył sprawne oko.
Wiedział, co za chwilę nastąpi,
ale i tak nijak nie potrafił się przygotować na ból, który był gorszy niż
wszystko, co go dzisiaj spotkało. Nawet te cholerne łańcuchy nie umywały się
przy wrażeniu, że całe twoje ciało spala się na popiół.
Szarpał się, przez co pogarszał
sprawę.
Ból był wszędzie. Był nim!
Zabierał go rzeczywistości kawałek po kawałku i odsyłał do świata mroku, w
którym nareszcie czekało ukojenie.
Zemdlał.
Pobudka, trzecia już dzisiaj,
niemal odesłała go w zaświaty.
Kiedy rzeczywistość uderzyło go
wszechobecnym zimnem zrozumiał, że nie ma czym oddychać. I nic się nie
zmieniało, kiedy szerzej otwierał usta. Zamiast życiodajnego powietrza
wdzierała się w nie lodowata woda.
Ten psychopata wrzucił go do
jeziora! Zanim to zrozumiał, blondyn zdążył wyciągnąć jego bezwładne ciało z
wody.
–
Hej! Śpiąca królewno! Wstawaj!
Twój książę przybył. Zrobimy coś, o czym w bajkach nie piszą!
Otworzył oko, licząc, że legendy
o zabójczym smoczym spojrzeniu może mają w sobie choć ziarnko prawdy.
Bynajmniej.
–
A co to za mina? – Usłyszał. –
Przecież ci pomogłem.
–
Skurwiel.
–
Nieeee… – Blondyn pokręcił głową. – Nazywam się Sanji.
A ty?
–
Spierdalaj.
Wybuchnął śmiechem.
–
A wiesz, że nawet pasuje do
takiego idioty jak ty? Ale ja cię będę nazywał Marimo. Podoba ci się? Każę
nawet zrobić tabliczkę z takim imieniem i powieszę ją tuż pod twoja głową w
salonie. Co ty na to?
–
Jesteś chory!
–
Możliwe – zgodził się.
Sam dawno zaobserwował u siebie
niepokojące sygnały. Na pewno miało to coś wspólnego z dorastaniem wśród tych
sadystów: Ichijiego, Nijiego i Yonjiego.
– Ale to akurat twoje
najmniejsze zmartwienie. Dobra… To na czym skończyliśmy? A! Już wiem!
Ponownie pociągnął smoka za
włosy, zmuszając, by ten klęknął przed nim. Drugą ręka zawzięcie pracował przy
swoim pasku, zrzucając najpierw pochwę z mieczem, a potem resztę zbędnego
balastu.
Kiedy wszystko upadło na ziemię,
mógł wreszcie opuścić spodnie. Oczom smoka ukazał się spory penis, niemal w
pełnym zwodzie.
Chciał się wyrwać, lecz Łowca
mocno go trzymał, a ciało osłabione walką, utratą krwi i torturami, jakie dążył
mu zafundować blondyn, nie chciało go słuchać.
–
Jesteś chory! – powtórzył.
–
Tak, tak…
Korzystając z okazji, wepchnął
swojego członka do otwartych ust gada. Momentalnie oplotły go przyjemne ciepło
i wilgoć.
– I ani mi się waż gryźć!
Zaczął ruszać biodrami, mocno
wypychając je w stronę zielonowłosego. Tak bardzo, że cały jego członek
zagłębiał się w ustach gada, tym samym wyciskając mu łzy ze zdrowego oka. A on
czuł się wspaniale!
Wyraźnie odczuwał chropowatą
fakturę rozwidlonego języka przesuwającą się po trzonie. Ostre zęby drażniły wrażliwą
skórę, co jakiś czas pozostawiając płytkie ranki. Uwielbiał to! Ta świadomość,
że dominuje nad bestią w jednym z najpierwotniejszych aktów. A niepewność i
wisząca w powietrzu nuta grozy tylko podsycały jego pożądanie. Przecież gad w
każdej chwili może się zbuntować i użyć
swoich zębów do czegoś więcej niż delikatne „pieszczoty”.
Sama myśl o tym nakręciła go
jeszcze bardziej.
Przyspieszył.
Teraz poruszał się tak szybko,
że ledwie sam nadążał łapać oddech. Wchodził i wychodził z niechętnych ust młodego
smoka, cały czas bacznie obserwując jego twarz.
Nienawiść, ból, złość i pogarda
mieszały się na niej, dając niezwykły efekt. Nawet ta mina, która powinna go
przerazić, sprawiała, że czuł się jeszcze bardziej podniecony.
Prawie zbliżał się już do finału,
kiedy nieziemska rozkosz została zastąpiona przez ból. Tak dotkliwy, że aż
zawył.
–
Kurwa!
Chociaż zwykle nie używał do
walki rąk, tym razem uderzył smoka pięścią. Zrobiłby wszystko, żeby tylko ten
zwolnił uścisk swoich szczęk, w którym uwięziony był jego penis.
Ten pierdolony gad go ugryzł!
Więcej! Gryzł dalej!
Widział krew cieknącą
zielonowłosemu po brodzie i skupującą na ziemię. Przeraziło go to. A co jeśli
naprawdę mu go odgryzie?
Spanikowany zaczął walić na
oślep, wreszcie trafiając smoka w gardło. Pozbawiony powietrza musiał puścić
członka oprawcy. Padł na ziemię, charcząc i plując krwią wymieszaną z białą
substancją. Ból sprawił, że doszedł, ale w żaden sposób nie czuł się
usatysfakcjonowany tym orgazmem.
–
Ty popierdoleńcu!
Z rosnącym przerażeniem patrzył
na swojego wiotkiego penisa, z którego kapała krew. A u nasady znajdowały się
głębokie ślady po smoczych zębach.
– Skurwielu!
Kopnął mężczyznę w brzuch tak
mocno, że tamten zwymiotował. Potem zrobił to jeszcze raz. I kolejny. Przestał
dopiero, kiedy zielonowłosy osunął się na ziemię niemal bez życia. Nie miał
zamiaru mu jednak pozwolić zemdleć. Ignorując ból w strategicznej części ciała,
podciągnął spodnie i ciągnąc za sobą niemal nieprzytomnego gada, podszedł do
sadzawki. Po czym zanurzył głowę mężczyzny w lodowatej wodzie napawając się
konwulsjami, jakie od razu przeszyły jego ciało.
Kiedy blondyn wsadził mu swojego
penisa do ust, myślał, że zwymiotuje.
Momentalnie owionął go
nieprzyjemny zapach męskiego podniecenia, a w gardle poczuł gorzki posmak. Nie
miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo Łowca zaczął się poruszać.
Wpychał mu swojego członka aż do
gardła, sprawiając, że złapanie tchu stawało się nie lada wyczynem. W dodatku
obraz mu się zamazywał przez łzy. Nie chciał płakać, lecz ciało reagowało
instynktownie.
Czuł skurcze żołądka i to, jak
mocno biło mu serce, kiedy blondyn gwałcił jego usta. Upokorzenie z każdą
chwilą stawało się coraz większe. Bardziej realne. W końcu, gdy tylko poczuł,
że tamten jest już blisko, nie wytrzymał. Najmocniej, jak umiał, zacisnął
szczęki. Usta momentalnie wypełniła krew.
Trzymał mocno, ignorując razy,
jakie wymierzał mu mężczyzna. Puścił dopiero, kiedy cios w gardło pozbawił go
oddechu. Wypluł wszystko, co miał w ustach, po to by choć trochę pozbyć się
obrzydliwego posmaku, ale głównie chciał zrobić miejsce dla powietrza, jakie
miał nadzieję zaczerpnąć.
Kiedy wreszcie mu się to udało,
spadł na niego grad ciosów. Od pierwszego się zwymiotował. Potem przyszły
kolejne. Gorsze. A może lepsze? Może
owładnięty szałem Łowca go zabije? Tracąc możliwość pociągnięcia go za sobą na
dno upokorzenia.
Już niemal całkiem odpłynął w
niebyt, gdy nagle otoczyła go zimna woda, a płuca ponownie nie mogły zaczerpnąć
życiodajnej dawki tlenu. Zaczął się rzucać, licząc to, że to w jakiś sposób
pozwoli mu się uwolnić. Niewiele wskórał.
Łowca trzymał go mocno. I zdawał
się czerpać perwersyjną przyjemność z podtapiania go, bo robił to stanowczo za
długo, zawsze wyjmując jego głowę w kluczowym momencie. Słyszał jego przyspieszony
oddech, kiedy wykorzystywał chwile odpoczynku na złapanie tchu. Chociaż może
tylko mu się wydawało, bo poza tym jednym dźwiękiem słyszał jedynie łupanie w
głowie.
Odkył, iż zabawa w pana życia i
śmierci bardzo mu się podoba, przez co zaczynał rozumieć swoich braci.
Świadomość bycia nad kimś, pokazania swojej wyższości… Gdy druga strona musiała
zaakceptować porażkę…
Jeśli faktycznie Ichiji, Niji i Yonji czuli
się tak samo, gdy katowali jego, to teraz, po doznaniu pewnego rodzaju
objawienia, był chyba nawet skłonny im wybaczyć te wszystkie lata.
Znęcanie się nad smokiem
sprawiało, że penis, wciąż jeszcze obolały, znów zaczął twardnieć. Ponownie
opuścił spodnie i zaczął wolną ręką pobudzać się jeszcze bardziej. Ból mieszał
się z przyjemnością, co tylko mocniej go nakręcało.
Będąc już blisko granicy,
wyciągnął zielonowłosego z wody.
Zadowolony patrzył jak ten
kaszle i charczy, wypluwając wodę zmieszaną z krwią ze świeżo otwartej rany na
oku. Czerwień tak pięknie błyszczała w świetle pochodni… Tylko jednego koloru
brakowało w tym obrazku, by poczuł się w pełni usatysfakcjonowany.
Rzucił niemal bezwładnym ciałem
gada o ziemię, uśmiechając się, gdy z jego gardła wydobył się jęk bólu.
Specjalnie celował w ten sposób, aby upadł na złamaną rękę.
Jednocześnie ani na moment nie
zaniedbał swojego penisa, który był już gotów na wielki finał. I pozwolił mu na
to. Spuścił się wprost na poranioną twarz gada, starając się, by jak najwięcej
spermy wleciało do szeroko otwartych ust.
Nie wiedział już, co było
gorsze. Powolne duszenie się w zimnej wodzie, czy ten paskudny smak w ustach,
gdy już został wyciągnięty na brzeg. Jakby tego było mało, cała jego twarz
lepiła się od spermy Łowcy.
Kurwa!
Powinien mu go ogryźć. Teraz
mógł mieć pretensje tylko do siebie. Nie do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego
boga, stwórcy, istoty wyższej… Nie wierzył w tego typu zabobony. Był zdania, że
tylko on ponosi odpowiedzialność za swój los. A teraz wychodziło na to, że
spieprzył na całej linii. I niedługo przyjdzie mu za to zapłacić.
Jakby na potwierdzenie jego
myśli, został kopnięciem przewrócony na brzuch. Jęknął, czując, jak pękają
żebra osłabione wielokrotnymi razami. Nie to go jednak przeraziło. Kości. jak
to kości - jeśli da im się odpowiednio dużo czasu, zrosną się.
Nic nie przywróci mu jednak
dziewictwa. A tego najwyraźniej pragnął blondyn, który zdążył już przy nim
uklęknąć i z zadziwiającą łatwością pozbawiał go spodni. Pomagał mu w tym ten
cholerny nożyk, którym wcześniej go zranił.
Teraz robił to znowu, z tym, że
chyba nie do końca świadomie. Podczas cięcia materiału, zdarzało mu się zbyt
głęboko wbić ostrze i w ten sposób razem ze spodniami kroić jego nogi.
Rany były miejscami płytkie, nóż
ledwie zahaczył o skórę, lecz gdzie indziej dochodziły do żywego mięsa.
Łowca był tak skupiony na swoim
zadaniu, że nawet tego nie zauważył. Dopiero, gdy całkiem pozbawił go odzieży,
dotarły do niego inne skutki jego działań.
–
To musiało boleć – mruknął bez
większych emocji.
Teraz już nie czuł tego dziwnego
podniecenia płynącego ze znęcania się nad kimś słabszym. Radość całkiem
wyparowała, nie pozostawiając po sobie nawet poczucia winy. Za to, im dłużej
patrzył się na odsłonięte pośladki smoka, tym głośniej dobijało się do niego
podniecenie. Nieważne, że doszedł już dzisiaj dwa razy. Teraz czuł, że mógłby
to zrobić po raz kolejny. Jego penis był podobnego zdania, bo już stał niemal
na baczność. I nawet otwarta rana mu w tym nie przeszkadzała.
Postanowił poddać się uczuciu, z
którym nie potrafił już walczyć.
Chwycił smoka za włosy zmuszając
go, by klęknął, jednocześnie wypinając tyłek w jego stronę.
Kurwa!
Oblizał lubieżnie wargi.
Jak można być tak seksownym?
Widział wcześniej mięśnie zielonowłosego: Tors, ręce… Ale były to widoki, do
jakich przywykł… Choć niekoniecznie w takiej skali. Jednak tym, co naprawdę
wzbudziło jego podziw, był ten wypięty tyłek.
Zbudowany jakby z samych mięśni,
bez grama tłuszczu. Pośladki wyrzeźbione jak u antycznych posągów –
niedoścignionych kanonów męskiego piękna. I jeszcze… ten ogon!
Co prawda teraz był to zaledwie
zalążek, mogący mieć nie więcej niż kilkanaście cali długości. A mimo to…
Lśniąca w świetle pochodni łuska przyciągała wzrok barwą młodych liści.
Nie potrafił przestać na niego
patrzeć. Zapragnął, by go dotykał. Gładził rozgrzaną skórę, wkradał się do
najbardziej zakazanych części ciała. Tak. Chciał być pieszczony przez tego
smoka. Przez jego cudowny ogon. Wiedział , że to niemożliwe. Zielonowłosy tego
nie zrobi. Nie po tym, co on zrobił jemu. Czy to bezpośrednio, czy też rękoma
siostry, wspólne miłosne igraszki pozostawały w sferze marzeń. A on, jeśli faktycznie
chciał się znów spełnić, musiał wziąć, to czego pragnął, siłą.
Chwycił naprężony ogon, czym
zmusił smoka do jęku.
Dobrze wiedział, że tak będzie.
To jedna z najbardziej wrażliwych części ciała tego gatunku. Ciągle o tym
pamiętając uznał, że nie będzie się ograniczał. Zmusił smoka, by ten wstał. Nie
obyło się bez komplikacji. Gdyby nie trzymał go za łańcuch zdobiący nadgarstki,
Smok upadłby twarzą na kamienie. Uśmiechnął się. To nawet dobrze. Nie będzie
się wyrywał.
Przygwoździł gada do ściany
jaskini. Ta pozycja nie należała do jego ulubionych, ani też najwygodniejszych,
jednak dzięki niej mógł sobie pozwolić na zabawy z ogonem zielonowłosego.
Wsadził go sobie pod koszulkę
rozkoszując się niezwykłą gładkością łusek, które powinny przecież być twarde i
chropowate. Może to dlatego, że dopiero zaczynał rosnąć? Może młode smoki mają
właśnie takie łuski?
Zastanawianie się nad tym mogło
mieć nieprzyjemne konsekwencje, toteż porzucił ten temat, wracając myślami do
ciała przed nim.
–
Pieść mnie – wyszeptał do ucha
ozdobionego trzema złotymi kolczykami.
To zabawne, ale dostrzegł je
dopiero teraz.
Będą świetną pamiątką po
dzisiejszym dniu.
–
Chyba cię popierdoliło –
warknął, choć nawet oddychanie sprawiało mu ból.
Nogi naznaczoną masą cięć
trzęsły się pod jego ciężarem. W każdej chwili mógł po prostu upaść. Poza tym…
Dotyk zimnych dłoni na jego ogonie - perwersyjny dotyk - był nawet gorszy od
obciągania temu skurwysynowi, bo w jakiś sposób podniecał.
Bez względu na to, czy on tego
chciał, czy nie.
Ogon był niezwykle wrażliwy a
blondyn… musiał obcować z wieloma smokami, bo doskonale wiedział, jak się z nim
obchodzić. Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl. Czy naprawdę wśród jego
gatunku, byli tacy, którzy chcieliby to robić z człowiekiem?! Nawet za cenę życia?!
On nigdy by się nie zgodził! Wołałby umrzeć!
Niestety wybór nie należał do
niego.
Nie dość, że zginie, to jeszcze
zostanie zgwałcony. Mimo to nie przyczyni się w żaden sposób by…
–
Pieść mnie! – Usłyszał znowu.
Tym razem słowom towarzyszył
dotyk zimnej stali na jego penisie. Zadrżał. On chyba nie zamierza.
– Albo ci go obetnę.
Nie! Nie zrobi tego!
Wtedy poczuł ból. Ostrze
delikatnie zgłębiło się w miękkiej skórze. I jakby tego było mało, Łowca drugą
ręka pieścił jego ogon.
–
Zrób to. Wiem, że chcesz.
Nie chciał! Ale ciało
zareagowało instynktownie, jakby w obawie przed kolejną falą bólu. Tym razem
tak niewyobrażalną, że nawet nie potrafił o niej myśleć.
Dlatego zaczął ruszać ogonem,
badając klatkę piersiową oprawcy, drażniąc jego sutki, kręcąc kółka wokół
pępka. Starał się nie słyszeć jęków, jakie wydobywały się tamtemu z gardła.
–
Nim też możesz się zająć.
Poczuł jak Łowca nakierowuje
jego ogon na swojego penisa. Już prawie całkiem twardego. Chcąc nie chcąc,
okręcił ogon wokół przyrodzenia blondyna, ściskając go jednocześnie.
–
Ach… Jak dobrze. Zacznij ruszać.
Zrobił, co kazał.
To było upokarzające. Tym
bardziej, że jego starania przynosiły rezultat. Mężczyzna jęczał mu do ucha,
wbijał paznokcie w skórę i wypychał biodra w rytm jego ruchów.
–
O tak! Dobry w tym jesteś…
Przyspieszył. Chciał to jak
najszybciej skończyć. Może, kiedy tamten dojdzie postanowi go jednak zabić.
Bez… Wtem poczuł coś, co rozwiało jego nadzieje.
–
Nie – jęknął wbrew sobie.
–
A właśnie, że tak. Powiedz… Ile
palców włożyłem?
Dotyk smoczej łuski na penisie
był tym, co naprawdę uwielbiał.
Tym razem doznanie było jeszcze
wspanialsze, bo i dotykający go ogon miał fakturę tak inną od tej znanej mu
dotychczas. Wciąż czuł przyjemne ciepło w miejscach, gdzie był pieszczony.
Wiedział, że niebawem dojdzie.
Ale nie chciał kończyć bez całkowitego zdobycia tego wspaniałego ciała. Nie
czekając dłużej, włożył od razu dwa palce w odbyt gada. Nie po to, by i jemu
przyszły stosunek sprawiał przyjemność. Bał się, że ciasne wnętrze naruszy zranionego
penisa, a on straci przez to okazję na dobry seks.
–
Nie…
Usłyszał jęk.
–
A właśnie, że tak. Powiedz… Ile
palców włożyłem? – zapytał, jednocześnie dokładając trzeci.
Nie otrzymawszy odpowiedzi,
spróbował zmusić do niej smoka, wciskając do odbytu niemal całą dłoń. I to
okazało się błędem.
Spomiędzy palców zaczęła popłynęła krew. Spływała też szkarłatnymi
strumyczkami po nogach smoka, podczas gdy ten jęczał.
– Ała! – zaśmiał się. – Chyba,
co nieco ci rozerwałem… Ale to nawet lepiej. Będzie lepszy poślizg.
Mówiąc to, strącił smoczy ogon i
wszedł od razu cały w ciało gada.
Zawsze go to dziwiło: pomimo
swojej zimnokrwistości, jeszcze nigdy nie spotkał smoka, który nie byłby
przyjemnie ciepły tam w środku. Krew
dalej leciała, a on czuł, jak dzięki niej, jego penis może poruszać się bez
ograniczeń.
Od razu narzucił bestii swoje
ulubione tempo, nie przejmując się jękami wydobywającymi się z jego gardła.
Wchodził głęboko, biodrami obijając się o uda tamtego. Każdemu jego ruchowi
towarzyszyło plaśnięcie, które nakręcało go jeszcze bardziej.
–
Przestań… – usłyszał zmęczony głos zielonowłosego.
–
Nie… ma… mowy…
Ból był… nawet nie potrafił go
określić. Okropny. Upokarzający.
Kiedy blondyn wkładał w niego
palce, mógł jeszcze wytrzymać. Nawet gdy odbyt przez chore zabawy tamten niemal
rozerwał mu odbyt, a spomiędzy nóg wydobywała się krew. To… dało się wytrzymać.
Ale kiedy rękę zastąpił twardy penis…
Miał ochotę wyć. Ból może i się
nie zmienił, ale do tego doszło jeszcze cierpienie psychiczne. Był gwałcony przez
Łowcę! Swojego najgorszego wroga!
–
Przestań – szepnął, nie licząc,
że to coś da.
Zdziwił się, kiedy blondyn
faktycznie przestał. Chyba coś mówił, ale on tego nie zrozumiał. Zrozumiał za
to, że Łowca wcale nie skończył. Po prostu zmienił pozycję.
Zmusił go, żeby położył się na
ziemi, po czym podniósł i zgiął nogi tak, że teraz kolanami dotykał własnej
klatki piersiowej.
Zaraz potem ponownie w niego
wszedł, tym razem głębiej. Mocniej!
Czuł ruchy mężczyzny i miał
ochotę wyć. Wchodził i wychodził z niego z niezwykłą pasją. Gwałcił go, jakby
od tego zależało jego życie.
Myślał, że zwariuje. Z każdym
kolejnym pchnięciem mocniej zaciskał pięść. Ne czuł już bólu w złamanej ręce. W
ogóle nie czuł nic poza tym cholernym penisem. Miał wrażenie, że cały się
rozpada. Chciał, żeby to się skończyło. Nieważne jak. Niech go w końcu zabije!
Byleby z niego wyszedł!
Nagle blondyn znieruchomiał.
Choć powinien wiedzieć, dlaczego i tak silny strumień gorącej spermy,
rozlewający się w jego wnętrzu, zaskoczył go. To było obrzydliwe. Zwymiotował.
Łowcę to jednak nie ruszyło. Wyszedł z niego powoli, a jego penis cały był we
krwi i spermie. Bał się, że każe mu to zlizywać, ale tamten chyba uznał, że ma
dość. Najzwyczajniej w świcie założył spodnie i… uśmiechnął się.
–
Jesteś zajebisty. Szkoda, że
muszę cię zabić.
Odwrócił się do gada i ruszył po
swój miecz.
To był najlepszy seks w jego
życiu. Najchętniej zachowałby zielonowłosego jako domowe zwierzątko. Zwierzątko
z… dodatkowym zastosowaniem, ale wiedział, że nie może. – Żałuję, bo chętnie
wykorzystałbym twoją dupę jeszcze raz. – Sięgnął po pochwę. – Niezła z ciebie
dziwka…
–
Z ciebie też.
Drgnął zaskoczony, słysząc znany
głos. Głos osoby, której tu nie powinno być.
–
Kto by pomyślał, że nasz
braciszek ma takie upodobania….
–
Zawsze wiedziałem, że on jest
pierdolnięty, ale żeby aż tak?
Obrócił się na pięcie i stanął
twarzą w twarz ze swoimi braćmi. Cała trójka patrzyła na niego tym samym
pogardliwym wzrokiem.
–
Co… co… co wy tu robicie? –
wykrztusił przerażony.
–
Sprawdzamy, jak ci idzie z tym
smokiem od Reiju. – Ichiji udał zaniepokojonego. –
Bo prawie północ, a ciebie nie ma…
– No
właśnie.
Niji
podszedł do smoka, który stracił przytomność.
–
A przecież żaden z nas nie chce, żeby ojciec skazał cię na śmierć.
Czuł,
że oni coś kombinują. Już wiedzieli o jego fetyszu. Czy teraz będą go
szantażować? A może powiedzą ojcu, by ten skazał go na wygnanie?
– Nawet
jeśli jara cię pieprzenie się ze smokami.
Yonji
podszedł do niego i objął go ramieniem.
–
Jesteś w końcu naszym bratem… – mówiąc
to, wykonał jeden szybki ruch i Sanji momentalnie znalazł się na ziemi
przygwożdżony jego butem.
– Czego
chcecie?!
– Upewnić
się, że honor rodziny Vinsmoke nie zostanie splamiony.
Po
wypowiedzeniu tych słów Ichiji rzucił czymś w smoka. W jednej chwili
zielonowłosy przyjął swoją gadzią postać. Był jeszcze piękniejszy niż przedtem
, Sanji przełknął głośno ślinę. Będzie musiał go zabić na ich oczach. Nie tak
to sobie zaplanował, ale niech będzie.
– Dobra,
rozumiem. – Spróbował wstać, ale brat trzymał go mocno. – Zabiję go i po
sprawie.
– O
nie! Właśnie gdybyś to zrobił, Vinsmoke'owie zostaliby splamieni. Ktoś taki jak
ty, nie ma prawa być jednym z nas.
Powiedziawszy
to, Niji sięgnął do pasa, dobywając miecza. Jedne ruch wystarczył, by smocza
głowa potoczyła się po skałach i wpadła do sadzawki.
–
Przykro mi, Sanji. Minęła północ. Mam nadzieję, że podobały ci się twoje
ostatnie urodziny. Nie mogę powiedzieć, żeby bycie twoim bratem było dla mnie
zaszczytem, ale… no powiedzmy, że będę o tobie pamiętać.
Z
przerażeniem patrzył na smoczy łeb do połowy zanurzony w wodzie. Zielonowłosy
nie żył. A on niedługo podzieli jego los. Wyrok wydali na niego bracia.
Nie
czekano nawet do rana.
Gdy
tylko Ichiji, Niji i Yonji
przyprowadzili go do domu, a razem z nim smoczy łeb, ojciec pojawił się
błyskawicznie. Sanji podejrzewał, że on doskonale
wiedział, jak skończyła się próba jego syna. Mimo to grał do końca. I nawet
udał żal, gdy Ichiji poinformował go o porażce Sanjiego. Mimo to bez mrugnięcia
okiem wydał wyrok.
Śmierć przez ścięcie.
Dlatego klęczał teraz, z głową
na pieńku, obserwując swój ostatni wschód słońca. Myślał o tym, że to mogło
skończyć się inaczej. Gdyby zabił go od razu.
–
Myślałam, że będziesz
ostrożniejszy.
Reiju spojrzała mu w oczy.
–
Przepraszam… I dziękuję za
prezent. Był wspaniały.
Nie zdążył powiedzieć nic
więcej.
Katowski topór świsnął w
powietrzu. Nim ostrze oddzieliło jego głowę od reszty ciała, zdał sobie sprawę,
że w zasadzie to… było warto.
________________________________________________________________
To co? Jednak skarpety??
O matko, to było dobre *^*
OdpowiedzUsuńDziękuję, dziękuję, dziękuję, nie chcę skarpetek! to jest świetne *^*
Miałas tak świetny pomysł na opko, jestem za tym być napisała takie opko z pełną fabułą, byłoby dobre! serio.
Wgl szacun za wybranie tak cieżkiego tematu z tych które podałam ^^ I wgl świetnie CI wyszło, wręcz zajebiście!
Cas, masz chyba dwa razy to samo wrzucone w posta ;)
Cieszę się, że Ci się podobało :). Naprawdę kamień z serca. Bałam się, że zjebałam Twój pomysł.... Ale jakby, co to oferta ze skarpetami jest nadal aktualna... Jakbyś chciała jednak wymienić prezent...
UsuńWiem... Blog robił sobie ze mnie gwiazdkowe jaja. Najpierw nie chciał w ogóle dodać, a później dodał podwójnie... I jeszcze wmawia mi, że nie opublikowałam tego 24... A specjalnie czekałam do północy! Ale dziękuję za zwrócenie uwagi. Już poprawiłam :D.
Straszne to było :( zwłaszcza gdy się ma aż za dobrą wyobraźnie i wszystko nawet nie chcąc się wyobraza
OdpowiedzUsuń