MNIEJSZE ZŁO
2
- Papo!
Magnus podniósł wzrok
znad projektu, nad którym spędził ostatnie kilka godzin, z marnym skutkiem
trzeba dodać. Na widok syna wbiegającego do pokoju jego serce drgnęło. Nigdy
nie pomyślał, że kiedykolwiek obdarzy kogoś tak wielką miłością jak tego
chłopca.
- Co się stało, kochanie?
Ciocia Catarina znów miała na sobie niepasujące skarpetki? – Uśmiechnął się.
Na twarzy wdrapującego mu
się na kolana malca zagościła konsternacja.
- Nie wiem – przyznał i
zrobił ruch jakby chciał zejść, ale Magnus przyciągnął go do siebie i zamknął w
uścisku. Chłopiec zaczął chichotać.
Stojąca w drzwiach
Catarina przyglądała się temu obrazkowi z rozczuleniem. Miło było patrzeć na
tak szczęśliwego przyjaciela. Nawet jeśli wychowywał syna na lekkiego snoba.
- Bardzo proszę nie
mieszać w to moich skarpetek – zastrzegła.
- Ale ciociu! – jęknął
chłopiec a Magnus poczuł dumę. Jego krew! Rafael miał idealne wyczucie mody.
Warto było inwestować w najmodniejsze dziecięce ubranka.
- Żadnego ale młody człowieku!
– Cat skrzyżowała ręce na piersi niby w gniewnym geście, ale cała trójka wiedziała,
że to tylko poza. Catarina nie potrafiła gniewać się na swojego chrześniaka. –
Powiedz lepiej tacie co się stało na placu zabaw.
Starała się brzmieć
wesoło, mimo to Magnus wyczuł jej wahanie. Cokolwiek się stało nie miało
pełnego poparcia Catariny Loss.
Sytuacja wyglądała zupełnie
inaczej, jeśli chodziło o Rafaela. Chłopiec od razu zaczął podskakiwać na
kolanach ojca i wymachiwać czymś w czym Magnus, jako ojciec z ponad
pięcioletnim stażem, rozpoznał dzieło życia, którym należało się zachwycać a w
skrajnych przypadkach – powiesić na lodówce.
- Max zaprosił mnie na
urodziny! – wykrzyczał uradowany chłopiec.
Dla Magnusa wszystko
stało się jasne. Poczuł też nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wiedział już, dlaczego
Catarina miała taką minę. Od samego początku nie popierała przyjaźni rodzącej
się pomiędzy Rafaelem a Maxem Lightwoodem. Sam Magnus nie miał nic przeciwko. Przynajmniej,
dopóki ta relacja ograniczała się do popołudniowych spotkań na placu zabaw. Wiedział
jak nietrwałe były to znajomości. Teraz jednak sprawa wyglądała zupełnie
inaczej. Chodziło o urodziny. A urodziny dla pięciolatka są tak samo ważne o
ile nie ważniejsze niż gwiazdka i prezenty pod choinką. Zaczął się zastanawiać
co sprawiło, że wielcy Lightwoodowie zgodzili się zaprosić jego syna.
O tej rodzinie słyszeli
wszyscy w Nowym Jorku. Od pokoleń prowadzili firmę, która ciągle się rozrastała
aż w końcu stała się jedną z największych międzynarodowych korporacji w Stanach.
Byli bogaci, wpływowi i przystojni. A także cholernie uprzedzeni. Podobno
bezpośrednio w swoim królestwie zatrudniali tylko białych a do wszystkich
innych ras odnosili się co najmniej z chłodnym dystansem. Oczywiście każde z
ich działań było zgodne z prawem; nikt jeszcze nie zdobył wystarczających dowodów
mogących poświadczyć publicznie rasizm Lightwoodów.
A teraz ci sami ludzie
zapraszali jego syna – pół Hiszpana – na urodziny jednego ze swoich potomków.
Czy był w tym jakiś plan? Drugie dno? A może nowe pokolenie w końcu zaczęło
myśleć?
- Mogę iść, papo?
Z rozmyślań wyrwał go
proszący głos syna. Rafael zrobił tę swoją minę szczeniaczka, którą zwykle mógł
wyprosić u ojca wszystko. Teraz jednak stawka była zbyt wysoka i Magnus zdołał
się powstrzymać przed natychmiastowym obiecaniem synowi gwiazdki z nieba.
- Kiedy są te urodziny? –
zapytał. Może los będzie mu sprzyjał i ich własne plany pokrzyżują to urodzinowe
przyjęcie.
Rafael zrobił
zdezorientowaną minę. No tak. Koncepcja dat i czasów jeszcze umykała jego
dziecięcemu umysłowi. Uśmiechając się pod nosem Magnus wziął zaproszenie i
zaczął je oglądać. Papier wyglądał jakby ktoś władował w niego wszystkie znane
sobie przybory plastyczne, co najprawdopodobniej oznaczało, że mały Max Lightwood
zrobił je samodzielnie. Przy czym włożył w cały projekt mnóstwo pracy oraz
serca. Mężczyzna zaczął się bać, że chłopiec zaprosił swojego przyjaciela bez
zgody rodziców, co wiele by komplikowało. Ale też ułatwiało.
Z głośno bijącym sercem
otworzył zaproszenie i mocno się zdziwił. Środek bowiem był wypełniony
starannym, ozdobnym pismem, które kojarzyło się Magnusowi raczej z podstawami
kaligrafii niż dziecięcym zaproszeniem. Ewidentnie było to pismo osoby
dorosłej. Świadczył o tym także podpis na samym dole.
Alexander Lightwood.
Pierworodny aktualnie
rządzącej pary. Przyszły prezes i właściciel całego tego szajsu. Magnus od razu
go znielubił.
Zaczął czytać. Okazało
się, że przyjęcie miało się odbyć w przyszłą sobotę, w największej sali zabaw w
Nowym Jorku, (nie żeby Magnusa to zdziwiło). Poza tym, zgodnie z tekstem,
wszyscy byliby zaszczyceni, gdyby zgodził się przyprowadzić Rafaela.
Tymczasem podekscytowany
chłopiec wciąż skakał mu na kolanach.
- Max sam zrobił to
zaproszenie!
No tak. Nigdy by się tego
nie domyślił.
- Powiedział, że to
dlatego, że będę jego gościem specjananalnym!
- Specjalnym – poprawił
odruchowo Magnus i spojrzał na Catarinę. W jej oczach widział ostrzeżenie. A
nawet więcej. Przyjaciółka całą postawą krzyczała: „Nie rób tego, głąbie!”.
Z drugiej strony miał
Rafaela, który wciąż mu trajkotał o tym co robili dzisiaj z Maxem. Jego syn był
dość zamkniętym dzieckiem i ciężko mu było znaleźć przyjaciół. Tak naprawdę Max
Lightwood był pierwszym, który skradł serce Rafaela. Chłopcy znali się już
długo jak na dziecięce standardy. Poza tym małym Lightwoodem zajmowała się
znajoma jego przyjaciela. Lily Cheng. Na pewno powiedziałaby mu, gdyby istniał
powód, dla którego miałby trzymać syna z daleka od chłopca. No i najważniejszy
argument. Magnus nigdy tak naprawdę nie nauczył się odmawiać Rafaelowi.
- No dobrze – przerwał
fascynującą opowieść o tym jak obu chłopcom udało się przejść aż połowę
małpiego gaju ani razu nie upadając. – A już wiesz, co chciałbyś dać Maxowi na
urodziny?
Chłopiec spojrzał na ojca
szeroko otwartymi oczami po czym rzucił się mu na szyję.
- Dziękuję papo!
Przytulił syna samemu
wtulając twarz w jego brązowe loki. Wcale nie po to by uniknąć karcącego wzroku
Catariny. Wcale! Był przecież dorosłym mężczyzną.
Im bliżej było do urodzin
małego Maxa tym bardziej Magnus się stresował. Kilka razy był nawet o krok od zadzwonienia
pod podany na zaproszeniu, (które, notabene, trafiło ostatecznie na lodówkę)
numer by upewnić się, że Rafael naprawdę będzie tam mile widziany. Jego drugi
najlepszy przyjaciel – Ragnor Fell – wybił mu to z głowy uświadamiając, iż
wyjdzie na zdesperowanego ojca, który za wszelką cenę chce by jego syn grzał
się w świetle Lightwoodów. No może nie użył akurat tych słów. W jego wypowiedzi
przewijało się sporo wulgaryzmów, ale ogólny sens pozostał. Magnus powinien dać
sobie spokój.
Więc zamiast tego zaczął
szykować plan B, czyli lody i maraton filmów Disneya na pocieszenie małego
złamanego serduszka. Choć jego własne, dużo większe przecież, drgało boleśnie
na myśl, że syn miałby zostać skrzywdzony. Sam Magnus wielokrotnie był
prześladowany tylko z powodu tego jakim się urodził i chciał zaoszczędzić
takiego bólu synowi. Niestety, świat był sparszywiałym miejscem i należało uczyć
się tego od małego. Taką filozofię wyznawał kolejny z jego przyjaciół –
imiennik małego Rafe’a – Raphael Santiago. Choć mężczyzna bez przerwy chodził
skwaszony a od świata odgrodził się ścianą sarkazmu tak wyszukanego, że sam Magnus
czasem się w nim gubił, to właśnie na jego widok mały Rafael, wtedy nazywany po
prostu Dzieckiem, po raz pierwszy się uśmiechnął. Tak. Wybranie akurat tego
imienia było ze strony Magnusa nieco złośliwe, ale nie miał za grosz wyrzutów
sumienia.
Miał za to bardzo złe
przeczucia.
Na parkingu jeszcze nie
było tak źle, choć złoty kolor jego BMW nieco wyróżniał się na tle głównie czarnych
i srebrnych aut. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy, prawda? Przecież dla
niektórych samochód to tylko narzędzie umożliwiające przemieszczanie się z punktu
A do punktu B; nie ma znaczenia czy było czarne, białe niebieskie czy – tak jak
w przypadku Magnusa, złote.
Wiedział, że trochę
oszukiwał sam siebie, ale potrzebował tego, żeby nie odpalić ponownie silnika i
nie zwiać, gdzie pieprz rośnie. I wcale nie chodziło o niego tylko o Rafaela.
Obiecał sobie kiedyś, że uchroni syna przed całym złem, które spotkało jego.
Jak na razie szło mu całkiem nieźle, więc po co niszczyć statystyki?
- Chodźmy, papo!
Poczuł szarpnięcie za
rękaw i dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że od kilku minut siedzą z Rafaelem w
zgaszonym samochodzie.
- Już, iskierko.
Uśmiechnął się do syna a
ten aż pokraśniał z dumy. Sam wybrał sobie strój na dzisiejszy dzień i składał
się on z poszarpanych maszynowo czarnych jeansowych spodni oraz obszytej
cekinami koszulki w kolorze fuksji. Kazał też położyć sobie na twarz trochę kosmetycznego
brokatu. Tak, jego syn miał wyczucie mody i na pewno nie wyglądał jak typowy
pięcio (prawie sześcio) latek. Podobnie jak on nie przypominał typowego ojca
pięcio (sześcio) latka, w jeansach koloru głębokiego burgundu (najluźniejszych
jakie posiadał, to w końcu przyjęcie dla dzieci) niebieskiej koszuli
przetykanej złotą nicią i czarnej marynarce z cekinami. Całości dopełniały
liczne naszyjniki, pierścionki i kolczyki. Oraz kilka niebieskich pasemek we włosach.
A także pełny makijaż.
Wiedział, że nawet gdyby
ubrał zwykły garnitur, albo – o zgrozo – koszulkę z dyskontu, i tak by się
wyróżniał w tłumie, więc dlaczego nie zrobić wszystkiego by wyglądało na to, że
chce się wyróżniać?
Kiedy wysiedli z
samochodu Rafael podskakiwał podekscytowany i nawet nie złapał ojca za rękę, co
było dla Magnusa sporym szokiem. Jego syn był raczej nieśmiałym dzieckiem i
rzadko zdarzało się by sam, z własnej woli, rwał się gdziekolwiek. Tym bardziej
miał nadzieję, że dzisiejszy dzień go nie rozczaruje.
Wchodząc na salę pełną dzieci
Magnus był raczej przygotowany na ogłuszający wrzask, pisk i śmiech. Tymczasem tam,
gdzie trafił najgłośniej zachowywały się chyba animatorki zachęcające dzieci do
zabawy. Te może i chętnie by dołączyły do wygłupów w kulkach czy małpim gaju,
ale wystarczyło jedno zerknięcie w stronę rodziców lub opiekunów by zaraz cały entuzjazm
z takiego malca wyparował i powrócił on do bezpiecznej zabawy samochodzikami
oraz lalkami.
Magnus miał wrażenie, że
zamiast na dziecięce urodziny trafił na stypę, gdzie same dzieci znalazły się
raczej przez pomyłkę. Rafael też wyglądał na lekko rozczarowanego.
Już miał powiedzieć
synowi coś pokrzepiającego, gdy powietrze przeszył pełen radości krzyk.
- Rafa!
W tym samym momencie
rozpędzony pocisk wpadł na Rafaela o mało go nie przewracając.
- Max! – ucieszył się
chłopiec od razu rozpoznając w nacierającej sile przyjaciela.
Samemu Magnusowi zajęło
to nieco więcej czasu. Sylwetka Maxa wyłoniła się dopiero, gdy chłopcy się rozdzielili.
Musiał przyznać, że
Maxwell Lightwood był obiektywnie ładnym dzieckiem. Z jasną cerą, czarnymi
włosami, które ktoś ewidentnie próbował dzisiaj ułożyć, ale poległ w tym
starciu sromotnie oraz najbardziej niebieskimi oczami jakie kiedykolwiek
widział. Kiedyś wyrośnie na pewno na przystojnego młodzieńca ze sznurem
wielbicielek. Albo wielbicieli. Magnus nigdy się w tej kwestii nie ograniczał.
Tylko zanim to nastąpi będzie
musiał popracować nad prezencją. Odniósł bowiem wrażenie, że rodzice pozwolili
chłopcu ubrać pierwsze co wpadło mu w ręce. Czyli postrzępione jeansy, które
już zdążyły zapoznać się z urodzinowym menu oraz za dużą koszulkę z logiem Star
Wars. Sporo za dużą. Ktokolwiek podarował ją chłopcu nie miał pojęcia o
dziecięcej anatomii.
Magnus, z własnego
doświadczenia wiedział, że tacy ludzie istnieją i wcale nie muszą być
ograniczeni umysłowo. Dajmy na to jego przyjaciela Ragnora. Zdobył tytuł
profesora, kontaktowali się z nim uczeni z całego świata a na pierwsze urodziny
Rafaela podarował mu piżamę, która nadal leżała w komodzie, bo chłopiec
przewracał się o zbyt długie nogawki.
Uśmiechnął się do siebie.
Miło było mieć świadomość, że nawet w tak idealnej rodzinie, za jaką uchodzili
Lightwoodowie zdarzały się wpadki. Dziwiło go tylko, że nikt tych wpadek nie
tuszował i zwyczajnie pozwolono Maxowi założyć tę koszulkę. Może faktycznie to
nowe pokolenie nie było takie złe?
Ponownie przyjrzał się chłopcu
i zobaczył, że Max zgubił skarpetkę. A ta, która została miała dziurę na dużym
palcu. Nieco godziło to w jego poczucie estetyki, ale to już było skrzywienie
zawodowe. Catarina ciągle mu mówiła, żeby przestał przerzucać swoją pasje na
innych. Robiła to głównie wtedy, gdy próbował nauczyć ją robić makijaż.
- Papo! – Usłyszał głos
syna. – To jest Max.
Po raz pierwszy spojrzał
na obu chłopców razem i musiał przyznać, że ten widok… Nie bardzo mu się
podoba. Rafael, ze swoją hiszpańską urodą, burzą brązowych loków i wielkimi
orzechowymi oczami, w idealnym stroju, tak bardzo nie pasował do Maxa
Lightwooda, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby nawet, iż ci się
znają. Nie mówiąc o przyjaźni. A jednak. Obaj zdawali się czuć w swoim
towarzystwie dziwnie swobodnie. Prawdę powiedziawszy Rafael nigdy nie zachowywał
się tak w stosunku do innych dzieci, więc to może prawda, że przeciwieństwa się
przyciągają…
Tymczasem Max jakby
dopiero co go zauważył. Oderwał się od Rafaela i spojrzał w górę z szeroko
otwartymi oczami. No tak. Magnus był wysoki a dla pięciolatka ledwie sięgającego
ponad stół musiał wydawać się gigantem. Uśmiechnął się do chłopca a ten odpowiedział
mu tym samym, pokazując przy okazji małe białe ząbki.
- Cześć, Max.
- Świecisz się – odpowiedział
chłopiec z zachwytem a Magnus po prostu nie mógł nie parsknąć śmiechem. Przez
moment obawiał się czy chłopiec nie strzeli focha jak czasem zdarzało się
Rafaelowi, ale Max tylko jeszcze szerzej się uśmiechnął.
- To fajne – stwierdził.
Magnus od razu pogratulował
sobie w duchu tych dodatkowych pięciu minut spędzonych przed lustrem. Bo skoro
już otworzył brokat dla Rafaela, grzechem byłoby samemu nie skorzystać.
- Dziękuję.
Max nie zdążył odpowiedzieć,
bo właśnie wtedy wszyscy usłyszeli krzyk.
- Max!
Normalne dziecko wystraszyłoby
się słysząc karcący głos rodzica, ale mały Maxwell Lightwood tylko uśmiechnął
się szeroko, co jednoznacznie pokazywało, jak bardzo chłopiec kochał ojca.
Oraz, jak mocno rozpieszczony był.
- Tatusiu! – Przylgnął do
nogi mężczyzny. – To jest Rafael!
Spora męska dłoń czułym
gestem pogładziła czarne włosy dziecka.
- Miło mi cię poznać
Rafaelu.
Mężczyzna wyciągnął drugą
rękę w stronę chłopca. Magnus z niepokojem patrzył na syna. Rafa nie był przyzwyczajony
do tego typu powitań. Okazało się jednak, że niepotrzebnie panikował. W oczach
jego syna, po chwilowym zdenerwowaniu, pojawiły się zachwyt i duma. Z całą
powagą, na jaką tylko było stać pięcio(sześcio)latka, uścisnął dłoń nieznanego
mężczyzny.
- Dzień dobry.
- A ty, Max? Przywitałeś
się z tatą Rafaela?
Chłopiec spłonął
rumieńcem.
- Nie – bąknął. –
Przepraszam. Dzień dobry – zwrócił się do Magnusa z miną winowajcy.
- Dzień dobry, Max – odpowiedział
Magnus nie przestając się uśmiechać. To wszystko było nawet zabawne.
Chłopiec spojrzał na ojca
a ten przyzwalająco kiwnął głową i Max, nie czekając już na nic, chwycił
Rafaela za rękę ciągnąc go niemal od razu w głąb sali, szczebiocąc przy okazji
coś o kulkach. Magnus ze zdumieniem odkrył, że jego syn się śmiał. I to tak swobodnie
jak robił to przy nim w domu. Nagle całe to przyjęcie nie wydało mu się takim
złym pomysłem.
- Przepraszam za Maxa. –
Z zamyślenia wyrwał go męski głos. Prawie zapomniał, że miał towarzystwo. – Od
tygodnia nie mówił o niczym innym niż to przyjęcie.
Które bardziej przypomina
stypę, skonstatował w myślach Magnus. Miał jednak na tyle taktu, by nie mówić
tego głośno.
- Nic się nie stało. To
tylko dziecko.
Po raz pierwszy przyjrzał
się uważniej swojemu rozmówcy; do tej pory jego uwagę przyciągał głównie syn. I
o mało nie połknął języka. Dobrze, że przez cały college był w kółku teatralnym,
bo inaczej nie powstrzymałby swojej zdradliwej szczęki sunącej ku podłodze. Przed
sobą bowiem miał nie tylko dorosłą wersję Maxa, ale także… mężczyznę ze wszystkich
swoich mokrych snów. Zdecydowanie wysokiego, zaledwie kilku cali brakowało mu,
by dorównać samemu Magnusowi a to naprawdę był wyczyn. Z cudownie bladą cerą przypominającą
blask księżycowego światła, kośćmi policzkowymi tak ostrymi, że można by o nie
kroić salami, burzą kruczoczarnych włosów, których – podobnie jak u syna – nie
dało się okiełznać a także najwspanialszymi oczami jakie Magnus kiedykolwiek
widział. Wielkie, o barwie butelkowego niebieskiego szkła zdawały się
przewiercać go na wylot.
Gdyby nie poczucie
obowiązku – w końcu miał syna do wychowania – na pewno padłby trupem porażony
tym nieskazitelnym pięknem. A także niesprawiedliwością świata. Bo dlaczego uosobienie
jego wszystkich fantazji i skrytych marzeń musiało być żonate?! I musiało być
Lightwoodem?! Co było synonimem, homofoba i rasisty?!
- Tak czy inaczej,
przepraszam.
Albo mu się zdawało albo
głos mężczyzny stał się o ton niższy.
- Również za siebie, w
końcu sam jeszcze się nie przedstawiłem. Alec Lightwood. – Wyciągnął ku Magnusowi
rękę.
Zobaczył go, gdy tylko
wszedł do budynku. I wcale nie chodziło o ekstrawagancki strój, który…
błyszczał. Nie. Nieznajomy roztaczał wokół jakąś dziwną aurę pewności siebie pomieszanej
z czymś czego Alec co prawda nie potrafił nazwać a co ewidentnie go
przyciągało.
Dlatego, bez zbędnych wyrzutów
sumienia, przeprosił swojego rozmówcę będącego jednym z partnerów biznesowych
ojca, którego wnuk chodził z Maxem do przedszkola (swoją drogą nigdy nie
podejrzewał, że urodziny dziecka mogą być okazją do zawierania umów
finansowych) i ruszył w stronę nowoprzybyłego. Na szczęście miał ku temu dobrą
wymówkę, bo Max akurat w tym momencie pognał ku przyprowadzonemu przez
mężczyznę chłopcu.
Wiedział, że ma przed
sobą Rafaela nim jeszcze Max zaczął się wydzierać. W końcu tylko on, ze wszystkich
kolegów syna, nie był biały. Co budziło największy sprzeciw Roberta i Maryse.
Alec od zawsze wiedział, że jego rodzice są rasistami, ale nie podejrzewał ich
o uprzedzenia sięgające tak głęboko by czepiać się dziecka. Miał tylko nadzieję,
że dla dobra Maxa, jednak się dzisiaj nie pokażą.
Jemu kolor skóry nigdy
nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Potajemnie fascynowała go ciemniejsza
karnacja. Może to, dlatego ten mężczyzna tak go przyciągał? Jego złota skóra
zdawała się lśnić w blasku jarzeniówek przez co zaschło mu w ustach. A im
bliżej podchodził tym robiło się tylko gorzej. Mężczyzna był wysoki, wyższy
nawet od niego, co dla Aleca stanowiło nie lada nowość. To zawsze on, przynajmniej
od czasów dorastania, patrzył na wszystkich z góry. Teraz, gdy role się
odwróciły… Przyjemny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. A kiedy dodatkowo
spojrzał w oczy mężczyzny… Cudowne, lekko skośne, w niespotykanym złoto-zielonym
kolorze… Alec miał wrażenie, że nieznajomy mógł jednym tylko spojrzeniem
przejrzeć go na wylot, dotrzeć do najgłębszych, najbardziej chronionych zakątków
jego duszy.
A teraz, na dodatek, miał
go jeszcze dotknąć. I to nie tylko dlatego, że tak nakazywała uprzejmość. Nie.
On chciał to zrobić.
Kiedy tylko ich ręce się
zetknęły jego ciało przeszył prąd. Ledwie był w stanie skupić się na słowach
mężczyzny.
- Magnus Bane.
Z trudem wymówił własne
imię i nazwisko. Dreszcz jaki przeszył jego ciało, gdy tylko uścisnęli sobie z
Alekiem dłonie, pochłonął niemal cały jego rozum. W ogóle tego nie rozumiał. Spotykał
już ładnych ludzi. Oraz takich na widok których serce mu zamierało. Ale nigdy nie
tracił głowy do tego stopnia. Na szczęście sam zainteresowany nie zauważył jego
nagłej niedyspozycji. Z jego miny wynikało, że głęboko się nad czymś
zastanawiał.
Pewnie nad tym jak szybko
i elegancko go spławić, pomyślał Magnus. Dlatego następne słowa Alexandra mocno
go zdziwiły.
- Cieszę się, że przyszliście.
Max nie mógł się doczekać Rafaela i byłby zawiedziony, gdyby jego najlepszy
przyjaciel się nie pojawił. – Starał się skupić na Maxie, żeby nie pokazać
jakie wrażenie zrobił na nim głos mężczyzny. Idealnie jedwabisty, stworzony do
tego by szeptać nim do ucha miłosne deklaracje…
STOP! Alec, stop! Co ty
wyrabiasz?! Nie masz prawa myśleć tak o innych mężczyznach.
Nie rozumiał co się z nim
działo. Pierwszy raz miał wrażenie, że nad sobą nie panuje. A przecież spotykał
już przystojnych mężczyzn. Może nie tak jak Magnus, ale wtedy był nastolatkiem
z buzującymi hormonami! A miał więcej samokontroli niż w tej chwili!
Z jednej strony chciał
uciec i już nigdy nie widzieć tego człowieka na oczy. Z drugiej – takie
rozwiązanie wydawało mu się torturą, bo marzył tylko o tym by do końca świata
móc patrzeć w cudowne kocie oczy i słuchać wspaniałego głosu. Albo śmiechu. Bo Magnus
Bane śmiał się wprost magicznie.
- Myślę, że zrobiłem to
głównie z pobudek egoistycznych.
Dlaczego czuł się tak
swobodnie w towarzystwie tego człowieka? Powinna być między nimi niezręczność,
choćby dlatego, że Alexander nosił nazwisko Lightwood a on cóż… był Azjatą.
Jednak mężczyźnie przed nim zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać.
- Rafael od tygodnia żył
tylko tymi urodzinami. Gdybym odmówił miałbym w domu sfochowanego sześciolatka.
Po minie Alexandra
widział, że tamten doskonale wiedział o czym mówił. Dla Magnusa to była miła
odmiana. Jego przyjaciele, oczywiście niezaprzeczalnie wspaniali, nie potrafili
przyjąć do wiadomości, że Rafael nie zawsze był takim słodkim dzieciakiem z
ujmującym uśmiechem. Że czasami wychodził z niego istny diabeł, którego miało
się ochotę wysłać do jakiejś szkoły z internatem, przynajmniej do uzyskania
przez niego pełnoletności. Albo udusić. Takie rzeczy mógł zrozumieć tylko drugi
rodzic.
A Alexander Lightwood był
przecież rodzicem.
I mężem!
Więc przestań rozbierać
go wzrokiem!
Magnus nie miał pojęcia
co się z nim działo. Przecież widywał już ładnych mężczyzn. Miał ładnych
mężczyzn w swoim łóżku, do cholery! I nie tylko. W grę na pewno też nie wchodziła
frustracja seksualna. Ostatnia „noc wolności” jak nazywał te wieczory, gdy mógł
sobie pozwolić zapomnieć, że był ojcem, okazała się całkiem udana. Więc
dlaczego nie potrafił oderwać wzroku od Alexandra? Dlaczego myślał o rzeczach,
które były zakazane, jeśli druga strona pozostawała w związku? Dobra, mężczyzna
był w jego typie i to nawet bardzo. Ale to jeszcze nie powód by wyobrażać sobie
ich razem przy śniadaniu. Albo kolacji. Albo w splątanej pościeli… Nie, nie
było żadnego racjonalnego argumentu na to, że zachowywał się jak nastolatek
wierzący jeszcze w miłość od pierwszego wejrzenia.
No może podejrzewana
przez Ragnora skaza jego charakteru polegająca na nieświadomym, aczkolwiek
chętnym, pakowaniu się w toksyczne związki.
Ale Ragnor był idiotą.
Żeby dalej o tym nie
myśleć postanowił wrócić do tematu, który nieodmiennie zajmował go tak samo
skutecznie jak moda.
- Chłopcy tak się
spieszyli, że zupełnie zapomnieli o prezencie. – Podniósł rękę, w której
trzymał wielką torbę ozdobioną balonikami.
Swoją drogą cholerstwo
było ciężkie; Rafael uparł się, że jego prezent musi być idealny. „Najlepszy ze
wszystkich”! Dlatego musiał zawierać każdą rzecz jaką Max lubił. A Max
uwielbiał książki. I dinozaury. I piratów. I samochodziki. I… Magnus zgubił się
w tych „i”, więc pozwolił synowi wpakować do wózka wszystko, co ten tylko
chciał. Mógł sobie na to pozwolić, więc dlaczego nie? Zawsze chciał, żeby jego
syn miał lepsze dzieciństwo od niego. I to pod każdym względem.
Alexandrowi oczy
zaświeciły się w ten charakterystyczny sposób typowy dla rodziców, którzy już
wiedzą, że ich dziecko będzie szczęśliwe.
- Myślę, że Max przypomni
sobie o nim jutro, gdy emocje trochę opadną.
W tym momencie dało się
słyszeć głośny chłopięcy śmiech.
- I zmniejszy się poziom cukru.
Magnus uśmiechnął się
grzecznie choć wewnątrz cały panikował. Wizja położenia napakowanego cukrem
Rafaela do łóżka napawała go grozą.
- W takim razie nie
możemy pozwolić, żeby się rozczarował.
Podał mężczyźnie torbę.
Jej waga wyraźnie go zaskoczyła. Już otwierał usta, żeby wyjaśnić, iż wcale nie
napakowali z Rafaelem do środka kamieni, gdy ktoś pojawił się tuż obok. Magnus momentalnie
się spiął.
Mężczyzna – wysoki
blondyn o piwnych oczach, muskularnej sylwetce i nieco zawadiackim uśmiechu
może nie tyle wzbudził w nim niechęć co trącił strunę niepokoju. Za to
Alexander zdawał się nie podzielać jego opinii. Na twarzy Lightwooda pojawił
się szeroki uśmiech.
- John!
- Alec!
Podali sobie dłonie i Magnus
zrozumiał, że powinien się oddalić. W tym samym momencie Alexander zaskoczył go
ponownie.
- John, to jest Magnus
Bane – ojciec Rafaela – przedstawił go. – Magnusie, to John Monteverde, jeden z
moich bliskich współpracowników.
Magnusowi wydało się
dziwne zapraszać na urodziny syna, współpracowników, ale postanowił tego nie
komentować. Dobrze twierdziła Catarina, że „ci na górze mają swój świat i swoje
kredki”.
- A także serdeczny przyjaciel.
To wiele wyjaśniało, choć
i tak nie wszystko.
Był pewien, że John tylko
kiwnie mu głową, dlatego widok wyciągniętej ku niemu dłoni mocno go zaskoczył. Szybko
ją uścisnął by nie wyjść na buca.
- Miło cię poznać – John
odezwał się pierwszy. Uśmiechał się przy tym a Magnusowi uśmiech ten wydawał
się szczery. – Max na pewno jest zachwycony, że przyszliście.
- Mi również. Nie mniej
niż Rafael.
John pokiwał głową jakby
to było oczywiste.
- A gdzie nasz jubilat? –
zwrócił się do Alexandra.
- Gdzieś tam. – Mężczyzna
wskazał za siebie. – Jeśli chcesz go dorwać to życzę powodzenia.
John nie wyglądał jakby zadanie
zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie.
- Myślę, że chętnie
przerwie zabawę, żeby przywitać ulubionego wujka.
Dziarskim krokiem ruszył
ku basenowi z plastykowymi piłeczkami uprzednio pożegnawszy się z Magnusem
zdawkowym skinieniem głowy. Lecz wynikało to bardziej z pośpiechu niż osobistej
niechęci.
Spojrzał na Alexandra a
ten był blady jak ściana.
- Przepraszam – wychrypiał.
– Muszę iść. Jeśli mój brat dowie się, że John pretenduje do miana ulubionego
wujka gotów pobić kolejny stopień głupoty.
Niemal pobiegł do basenu,
gdzie John rozmawiał z zarumienionym z emocji Maxem. Wszystkiemu przysłuchiwał
się tajemniczy blondyn, który wyglądał jakby miał ochotę wysłać Monteverde w kosmos.
Bez możliwości powrotu.
Magnus uśmiechnął się do
siebie. Może te urodziny nie będą wcale takie złe? Przynajmniej jeden członek rodziny
Lightwoodów wydawał się wyłamywać z ram w jakie wkładali go dziennikarze.
PS. Ma ktoś sposób na zdechłą wenę? Jakieś nekromanckie zaklęcie czy coś? Jak tak, to chętnie przygarnę...