poniedziałek, 27 lutego 2017

Kurs gotowania XII

KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ XII
"Decyzje"


Facet nie należał do przystojniaków, ale z pewnością był chętny. A tylko tyle było mu dzisiaj potrzeba. Kogoś, kto pójdzie z nim do łóżka i później nie wywali na zbity pysk. Dlatego nie strzepnął ręki nieznajomego ze swojego kolana. Jednocześnie zastanawiał się czy to już ten moment, by zaprosić mężczyznę do siebie. W końcu uznał, że jednak nie. Wciąż za mało alkoholu krążyło w jego żyłach. A miał ochotę porządnie się dzisiaj napić. Dlatego zamówił kolejne piwo. Jego towarzysz popatrzył na niego z uznaniem. Chyba nieczęsto zdarzało mu się spotykać ludzi z tak mocną głową. W końcu pili już dobre kilka godzin. Znaczy Zoro pił. Bo mężczyzna ślęczał nad drugim kuflem. Zoro to nie przeszkadzało. Jeśli chciał być trzeźwy – proszę bardzo, jego wybór. Najważniejsze, że on miał pełny kufel. Umoczył usta w pianie. Tak, tego było mu trzeba. Solidnego wycisku na siłowni, gdzie próbował odreagować stres z rana, a później sporej dawki alkoholu. Seks będzie tylko miłym dodatkiem. Dodatkiem, który, być może, pomoże mu w zmierzeniu się z rzeczywistością. Sanji go nie chciał. Więcej! Uważał go za kogoś godnego pogardy. Na samo wspomnienie kucharza ból przeszył mu klatkę piersiową. Skrzywił się.

-Oi! Wszystko w porządku?

-Taaa… - Jak cholera, dopowiedział w myślach jednocześnie podejmując decyzje. Walić to. Teraz zabierze tego kolesia do siebie i będą się pieprzyć. Upić może się przecież później. Dopił piwo jednym haustem. – Słuchaj…

Niedane mu było jednak dokończyć, bo ktoś rzucił się na niego, niemal zrzucając z krzesła. Czyjeś drobne ramiona oplotły to za szyję a powietrze wypełnił zapach pomarańczy.

NAMI!

-Kochanie! Przepraszam za spóźnienie! Mam nadzieję, że się nie gniewasz! – gadała jak nakręcona cały czas tuląc go do siebie, podczas gdy on, zszokowany, nie mógł wydobyć z siebie słowa. W tym czasie, jego niedoszły partner zmył się psiocząc coś pod nosem. Zoro nie był pewien, ale chyba mówił wyzywał go od niepoważnych kretynów. Dopiero, kiedy całkiem znikł im z oczu, Nami rozluźniła uścisk. Tylko po to, żeby trzepnąć go w głowę z taką siłą, że na moment pociemniało mu przed oczami. Pewnie niemały wpływ miał na to wypity przez niego alkohol, ale i tak był pod wrażeniem siły ciosu przyjaciółki.

-Kurwa! Co ty wyrabiasz?! – Nie miał jednak zamiaru jej tego mówić. Ani tym bardziej pokornie znosić takiego traktowania.

-Ja?! – Wzięła się pod boki. – Co TY wyrabiasz?!Co to za koleś?! I czemu w ogóle dajesz się obmacywać jakimś obcym facetom, zamiast prawilnie dobierać się do Sanjiego?!

Ból, jaki pojawił się na twarzy Zoro sprawił, że od razu pożałowała swoich słów.

-Co się stało?

-Nic – warknął i rzuciszwszy na ladę pieniądze ruszył w stronę wyjścia. W tym barze i tak był już spalony. Po pokazie, jaki zafundowała mu Nami, nikogo nie uda mu się tutaj poderwać. Miał ochotę zamordować rudowłosą. Po co wtrąca się w sprawy, które jej nie dotyczą? Gdyby nie ona… Kurwa!

-Jak to nic?! Zoro! – Pobiegła za nim, świadoma, że jej obecność nie podoba się mężczyźnie. Który wyraźnie przyspieszył kroku. Tak, że udało jej się go dogonić dopiero na ulicy. I jakby tego było mało właśnie zaczął padać deszcz. – Jak w kiepskiej komedii romantycznej – mruknęła do siebie. –Zoro! – krzyknęła – A mogłam zostawić tego kretyna w spokoju – dodała ciszej.



Facet był totalną porażką. Nie dość, że nudny jak flaki z olejem to jeszcze urodą nie grzeszył. Kolejna randka w ciemno okazał się być pomyłką. Tym razem jeszcze gorszą niż poprzednia, bo przynajmniej z Zoro coś się działo, a teraz myślała, że umrze z nudów słuchając o fascynującym świecie księgowości. Już chyba wolała ten nudny film dokumentalny, jaki właśnie dane jej było obejrzeć. Najchętniej zaraz po kinie zmyłaby się, ale towarzysz, niemal nie pytając jej o zdanie skierował się do baru. Kurczowo ściskając przy tym jej ramię i uniemożliwiając ucieczkę. W związku, z czym, została zmuszona do kontynuowania jednej z najgorszych randek w swoim życiu. Tyle dobrego, że to on stawiał, więc mogła dowoli znieczulać się kolejnymi drinkami. Albo, przynajmniej teoretycznie, leczyć kaca z wczoraj. Z tym, że żadnego kaca nie było. Może poza tym moralnym. Nie powinna była mówić Zoro tego wszystkiego. Jeśli się z dziewczynami pomyliły, tylko narobiła mu nadziei. A sama wiedziała jak boleśnie potrafią pierdolnąć takie nadzieje, po spotkaniu z szarą rzeczywistością.

Myśląc o tym wszystkim Nami rozglądała się po barze. Trochę z nudów, po części zaś szukając ratunku. Człowieka, który uwolni ją od nudnego księgowego. Z fasonem.

W pewnym momencie wydawało jej się, że dostrzegła znajomą zieleń. Wytężyła wzrok. Tak! To na pewno Zoro! Tylko, kim był ten facet obok? I czemu tak jawnie przystawiał się do zielonowłosego?! I czemu Zoro mu na to pozwalał?! Przecież Sanji… Oni…

-Przepraszam, to nie ma sensu. – Wstała i nawet nie spojrzawszy na zawiedzioną twarz księgowanego, ruszyła z zamiarem powstrzymania przyjaciela przed popełnieniem błędu życia.



Tak przynajmniej myślała wtedy. Teraz, kiedy czarne oczy patrzyły na nią z mieszaniną złości, zagubienia i smutku, nie była już tego tak pewna. Niczego nie była pewna. Poza tym, że wydarzyło się coś złego.

-Co się stało Zoro?

Milczenie między nimi przedłużało się. I kiedy myślała, że mężczyzna jednak nic nie powie ten odezwał się tak cicho, że niemal zagłuszył go padający deszcz.

-On mnie nie chce.

Nie musiał mówić nić więcej. Doskonale wiedziała, kogo miał na myśli.

-Powiedział ci to?

-Dość bezpośrednio. –Spróbował się uśmiechnąć, ale zamiast tego tylko się skrzywił. –Więc, z łaski swojej, daj mi spokój i pozwól znaleźć kogoś, kto jednak nie wykopie mnie z mieszkania, zaraz po tym jak się ze mną prześpi! – Obrócił się na pięcie i, nie zważając na padający deszcz, pomaszerował przed siebie. Prawdopodobnie w poszukiwaniu kolejnej knajpy. I kolejnego chętnego faceta.

-I naprawdę myślisz, że znajdziesz go szlajając się po barach i dając obmacywać losowa napotkanym kolesiom?!

Udał, że jej nie słyszy.

-Zoro! Cholera! Mówię do ciebie!

-A ja cię nie słucham! – odkrzyknął.

-Kretynie! – Niewiele myśląc ściągnęła z ramienia torebkę i rzuciła nią w mężczyznę. Trafiła prosto w głowę. Zoro przystanął. Zszokowany patrzył na walające się po ziemi damskie gadżety. I Nami, która rzuciła się żeby je zbierać.

-Kurwa! Myślałam, że jest zamknięta. A ty, co tak stoisz?! Pomógłbyś! To w końcu twoja wina!

-Moja?! To ty we mnie rzuciłaś!

-Bo mnie nie słuchałeś!

-Wiedźma!

-Kretyn!

Przez chwile mierzyli się wzrokiem, tylko po to by w końcu wybuchnąć śmiechem.

-Nienawidzę cie. – Zoro klęknął i zaczął zbierać rozsypane rzeczy.

-Zawsze do usług. Wiesz… - Nami schowała szminkę modląc się w duchu, żeby wkład był cały. W końcu kosztowała ją połowę pensji. Zaraz jednak uśmiechnęła się wrednie. Przecież zawsze może wymusić na Zoro kupno nowej. To w końcu jego wina! Przez niego właśnie mokła! A mogła… Uzmysłowiwszy sobie, co miała do wyboru, doszła do wniosku, że zbieranie swoich rzeczy z chodnika, w deszczu, jest lepsze niż kolejne pół godziny w towarzystwie księgowego.

-Co? – Przedłużające się milczenie ze strony Nami, wywołało u niego ciarki na plecach. Nie wiedział, czemu, ale mógłby się założyć, że kobieta coś knuła.

-Musimy głupio wyglądać. – Uśmiechnęła się odgarniając mokry kosmyk włosów za ucho. – Dodam tylko, że to moja najlepsza kiecka. I raczej nie jest była kupowana z myślą o klęczeniu na mokrym chodniku.

-Jakbyś zostawiła ludzi w spokoju, to by do tego nie doszło. – Wcisnął jej do ręki paczkę chusteczek. – Chyba ci się już nie przydadzą – mruknął, po czym wstał. – Trzymaj się.

Patrzyła na jego oddalające się plecy i miała ochotę mu znów przyłożyć.

-Zoro! – Kurwa! Co za pacan! – Dokąd leziesz?!

-Do domu! W takim stanie wywalą mnie z każdego baru! – Wskazał na mokrą koszulkę i spodnie. – Masz, czego chciałaś! Zadowolona?

-Nie – przyznała szczerze. – Zoro… - podbiegła do mężczyzny. – Chcesz pogadać? – Chyba od tego powinna zacząć. Ale jak zwykle emocje wzięły nad nią górę. W dodatku Zoro… Cóż, odpowiadał jej w taki sposób, że kłótnia była po prostu niemożliwa do uniknięcia. Chyba to tak bardzo jej się w nim podobało.

-Nie. Chcę się napić.

-W tym też mogę pomóc.

Przez chwilę przyglądał się Nami. Wyglądała nieciekawie, w mokrej sukience, z oklapniętymi włosami i rozmazanym makijażem. W dodatku, w jej spojrzeniu było coś takiego… Jakby jej też potrzebny był mocny drink. No może dwa. Ewentualnie dziesięć.

-Kiepska randka? – spytał dla potwierdzenia swojej teorii.

-Chujowa.

-Pewnie nie aż tak jak moja. – A właściwie czy to, co wydarzyło się między nim a Sanjim można było nazwać randką? – Później mi opowiesz. Teraz wołaj taksówkę. Jest większa szansa, że ktoś się zatrzyma dla zmokniętej kobiety, niż zmokniętego faceta.



Deszcz bębnił o szybę tylko potęgując jego parszywy nastrój. Czuł się fatalnie. Zagubiony, zły, smutny, splamiony. A na domiar złego gryzły go wyrzuty sumienia. Sam już nie wiedział, co było dobre a co złe. I jak powinien się teraz zachować.

Usopp widział, że Sanjiego cos gryzło. I z całą pewnością był to większy problem niż to, z czym mierzył się do tej pory. Dlatego milczał popijając swoją kawę. Nie miał zamiaru pospieszać przyjaciela. Zwłaszcza, że dzisiaj mógł mu poświęcić dowolną ilość czasu. Współpracę z piekielnym klientem zakończył dwa dni temu i teraz miał nadzieje na chwilę odpoczynku. W dodatku Kaya miała podwójny dyżur na stażu, odrabiała jakieś zajęcia czy coś i siedzenie samemu w pustym mieszkaniu trochę go dobijało. Miał zdecydowanie za dużo czasu na myślenie o tym, co może pójść nie tak podczas zbliżającego się ślubu. Dlatego nawet na rękę była mu propozycja Sanjiego, by się spotkać. Po głosie poznał, że kumpel potrzebował wparcia i, być może kilku piw, ale to, co ujrzał, kiedy wkroczył do kawiarni, niemal zwaliło go z nóg. Sanji, ten sam, który przed wyjściem do sklepu potrafił stać godzinę przed lustrem i układać włosy, bo a nóż spotka jakąś uroczą damę, przyszedł nieuczesany, nieogolony w pomiętej koszuli i źle zapiętej marynarce. A jakby sam widok kumpla mu nie wystarczył, żeby określi jak fatalnie z nim było, Usoppa praktycznie wmurowało, kiedy przyjaciel nie zaczął podrywać kelnerki. Pięknej, młodej kobiety! Do tej pory nie zdarzyło się, żeby Sanji przepuścił taką okazję. Musiało stać się coś naprawdę złego.

-Oi… Usopp…

-No? – Z niepokojem patrzył na drżące ręce przyjaciela.

-Miałeś kiedyś tak, że zrobiłeś coś złego i ty wiesz, że to było złe, ale… część ciebie uważa, że to jednak było dobre… Chociaż nie było. I to, że uważasz, że to nie było złe tak naprawdę jest złe, ale nie możesz przestać czuć, że jednak… No w pewien sposób było dobre. I zrobiłbyś to jeszcze raz.

Uważniej przyjrzał się Sanjiemu.

-Brałeś coś?

Blondyn uśmiechnął się, lecz na próżno było szukać w tym uśmiechu choćby cienia wesołości.

-Wiem, że gadam jak potłuczony, ale… nie mogę ci powiedzieć, o co dokładnie chodzi. – Zastanowił się. – Przynajmniej do momentu, w którym nie zrozumiem, co to tak naprawdę dla mnie oznacza.

-Okkkk… - Przeciągnął ostatnią literę dając sobie tym samym czas na wymyślenie odpowiedzi. – Ale mam nadzieję, że to nie jest nielegalne. I, że nie będę ci musiał wysyłać paczek do więzienia, jak już ogarniesz, co i jak?

Czarnowidztwo Usoppa w jakiś sposób go pocieszyło. Może dlatego, że kumpel pokazał mu, że może być w jeszcze głębszej dupie niż był obecnie.

-Nie. To nie jest nielegalne. A przynajmniej nigdy nie słyszałem, żeby za to kogoś skazali.

Usopp odetchnął z ulgą.

-Co za szczęście. Bo wiesz… Posiadanie kolegi-kryminalisty bardzo źle wpłynęłoby na mój wizerunek. I pewnie straciłbym wielu klientów…

-Dzięki. – Skrzywił się. – Na ciebie zawsze można liczyć.

-No, co?! Prawdę mówię!

Wiedział, że Usopp tylko tak gadał i, gdyby przyszło, co, do czego, nigdy nie zostawiłby go w potrzebie. Znaczy prawie zawsze. Nie potrafił odgadnąć, jak zareagowałby kumple gdyby mu powiedział, że CHYBA podobają mu się faceci… A z jednym to się nawet przespał. Dlatego bardzo się starał żeby zataić ten fakt a jednocześnie móc się wygadać. Na razie kiepsko mu szło.

-Słuchaj Sanji. – Nagle Usopp spoważniał. – Nie wiem, czemu nie chcesz mi powiedzieć, o co dokładnie ci chodzi i co się stało. I nie! – powiedział widząc minę przyjaciela. – Nie będę teraz narzekał i marudził, że skoro się przyjaźnimy to masz mi tu zaraz wszystko wyśpiewać. Nie chcesz mówić, rozumiem. Chodzi mi raczej o to, że… Mam wrażenie, że niby gadasz ze mną, owijasz w bawełnę, kluczysz wokół tematu...  cały czas usilnie starając się żebym powiedział ci, że dobrze robisz. I nie masz się, czym przejmować. Bo ty już podjąłeś decyzje. Szukasz tylko akceptacji u kogoś, kto nie jest tobą. I w tej sytuacji mogę ci jedynie powiedzieć, że masz rację. Jeśli nie jest to karalne – puścił mu oczko – a ty czujesz się przez to szczęśliwy to… rób to. Pod warunkiem, że nikogo tym nie krzywdzisz.

Kurwa! Usopp czasem potrafił walnąć taką gadkę, że Szlo mu w pięty. I to był właśnie ten raz. Paradoksalnie poczuł się przez to lepiej. Jakby faktycznie potrzebował tylko tego, by ktoś wypowiedział jego myśli na głos. Bo przecież on już podjął decyzję. Zaakceptuje swoje uczucia do Zoro. Oraz fakt, że podobają mu się mężczyźni. Co prawda w domu będzie spalony i nigdy niedane mu będzie tam wrócić, ale miasto… też daje pewne możliwości, prawda? Chyba pierwszy raz od przeprowadzki pomyślał o tym miejscu bez niechęci. Co nie znaczy, że nadal nie miał wątpliwości. Głównie ze względu na Usoppa i Kaye. Bał się, że pozwalając sobie na życie zgodnie z samym sobą straci ich. A sama myśl o tym, wywoływała u niego silny skurcz żołądka. W końcu tylko oni mu pozostali, z tego dawnego życia. Z drugiej strony… Myśl, że miałby już nigdy nie zobaczyć Zoro, nie usłyszeć jego głosu, nie poczuć charakterystycznego zapachu stali… Bolała. Nawet bardziej niż wyobrażenie sobie życia bez Usoppa.

-Hej! Sanji!

Z rozmyślań wyrwał go głos przyjaciela.

-No?

-Nie przejmuj się. – Usopp uśmiechał się szeroko. – Jeśli to nic nielegalnego, to na mnie możesz liczyć. – Pokazał mu uniesiony do góry kciuk. – Jak już dojdziesz do tego, co i jak i stwierdzisz, że chcesz mi o tym powiedzieć, możesz być pewny, że stanę za tobą murem. No chyba, że będziesz chciał mi odbić Kayę. Wtedy nie wybaczę!



Ulga na twarzy Sanjiego była aż nadto widoczna. Czyli trafił idealnie. W zasadzie nie tyle trafił, co połączył w całość kawałki układanki, które to Sanji, od jakiegoś czasu, nieświadomie, podrzucał w jego stronę. Tak, mógł się założyć, że wiedział, co tak gnębiło przyjaciela. Mężczyźni. Czy raczej stosunek Sanjiego do nich. Który był… nie za bardzo zgodny z ogólnie przyjętymi normami społecznymi. Delikatnie mówiąc.

Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że Sanji miał skłonności homoseksualne. Pewnie sam nie zdawał sobie z tego sprawy, ale zdarzało mu się zawiesić oko na jednym lub drugim mężczyźnie. Rzucić jakąś dwuznaczną uwagę. Ale pewność Usopp zdobył dopiero po ich ostatniej popijawie. Co prawda większość tego, co wydarzyła się pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem zakopała się w odmętach pamięci, więc połowa wieczoru pozostawała dla niego zagadką. Doskonale pamiętał jednak scenę, podczas której Sanji, czkając, przyznał, że chyba leci na facetów. Z zastrzeżeniem, że na razie tyczyło się to tylko Gina.

Teraz, z całą pewnością, sprawa nie dotyczyła Gina. Już prędzej tego całego Zoro, na którego tak bardzo narzekał ostatnimi czasy. Nie żeby Usoppowi robiło to jakąkolwiek różnice. Chciał żeby Sanji był szczęśliwy, zasługiwał na to, po tym wszystkim, co przeszedł. A jeśli to szczęście ma mu dać mężczyzna? Nie będzie się wtrącał.



-O to nie musisz się martwić. – Nie mógł się nie uśmiechnąć. Wypowiedź Usoppa bardzo podniosła go na duchu. Nawet, jeśli przyjaciel nie miał pojęcia, o czym mówił. – Nie podrywam cudzych narzeczonych. A jak już przy tym jesteśmy… Jak idą przygotowania do wesela? – Uznał, że głupio by było zamęczać Usoppa swoim problemami, ani razu nie pytając, co u niego. Zwłaszcza, że przyjaciel pomógł mu uporać się z tym, co go gryzło.

-A weź nawet nie pytaj… - Jęknął Usopp i swoim zwyczajem rozpoczął litanie skarg i zażaleń pod adresem całego wszechświata, który to oczywiście uparł się by zrobić mu na złość. A to wredny właściciel restauracji nagle podniósł cenę. A to liderka zespołu okazała się być w ciąży i musieli szukać kogoś innego. A to kwiaciarka uparła się, że róże w bukiecie panny młodej będą złym pomysłem i za wszelką cenę starała się ich przekonać do kalii.

-A mi się one kojarzą z pogrzebem! Najgorsze jest to, że Kaya zaczyna się łamać!

Sanji, któremu zagadnienia florystyczne były całkiem obce i który za żadne skarby świata nie potrafił sobie przypomnieć jak wyglądają kalie, mając nadzieję na pocieszenie kumpla, rzucił:

-A nie możecie pójść na kompromis? I wziąć, bo ja wiem, stokrotek? – palnął pierwszą nazwę kwiatka, jaka mu przyszła na myśl. I momentalnie został zgromiony wzrokiem.

-Nie pomagasz! Wyobrażasz sobie minę Kayii jak jej zaproponuję stokrotki?!  Będę miał szczęście jak nie odwoła wesela!

Wnioskując po oburzeniu Usoppa, że się nie popisał, szybko sprawdził w telefonie jak wyglądają owe stokrotki. I kalie.

-Fakt, zjebałem. Ale masz rację. Te kalie to jak na pogrzeb…

Usopp tylko jęknął.

-Ale serio? Nie możecie się zdecydować na trzecie wyjście?

-Jakie?! Kaya chciała róże a ta piekielna kwiaciarka uparła się na kalie i tylko o nich gada!

-Czekaj! Zaraz coś wymyślimy! – Zaczął stukać w klawiaturę chcąc naprawić swój wcześniejszy błąd.

Po chwili obaj utonęli w przepastnym świecie ślubnych dekoracji.



Do domu wrócił w zdecydowanie lepszym humorze niż z niego wychodził. Po pierwsze pomógł kumplowi – Usopp mógł się pochwalić całą listą potencjalnych zastępców dla kalii. Teraz tylko musiał zebrać się na odwagę i porozmawiać o nich z Kayą.

Po drugie, ważniejsze, odzyskał spokój ducha. Rozmowa z Usoppem naprawdę bardzo mu pomogła. Dzięki temu nareszcie zmierzył się ze swoimi uczuciami. Bez obawy, że postępuje niewłaściwie, albo, że w ten sposób straci kogoś ważnego. I wyszło mu, że… chciał Zoro. Tak naprawdę. Na pewno. Bez żadnego „ale”. Teraz tylko musiał powiedzieć o tym tej głupiej Aldze. Co mogło okazać się wcale nie takie proste. Zwłaszcza po tym, co odwalił. Był jednak pewny, że Zoro mu wybaczy. Oczywiście na początku będzie się boczył – miał do tego pełne prawo. Ale wszystko skończy się dobrze. Będą żyli razem długo i szczęśliwie. Jak w szmatławym romansie.

Myśląc o tym, zaparzył herbatę, po czym usiadł w fotelu. Na oparciu postawił ulubioną popielniczkę – taką w kształcie małej niebieskiej rybki, chwycił paczkę papierosów i zapalił jednego. Zaciągnął się dymem i dopiero wtedy sięgnął po telefon. Żeby zrobić, to, co miał w planach potrzebował maksimum komfortu. Stąd ulubiona herbata. Ukochany fotel. I fajki. Wszystko po to, żeby czuć się bezpiecznie. Bo rozmowa, jaką miał zaraz przeprowadzić mogła należeć do najtrudniejszych w jego życiu.

-Dobra Sanji! Nie bądź tchórz. Dasz radę! To tylko Glon.

Z listy kontaktów wybrał Zoro, poczym zatwierdził połączenie.



-Chcesz jeszcze piwa?!

-Tak!

Wyciągnął z lodówki cztery puszki zamiast planowanych dwóch, jednocześnie zastanawiając się jak do tego wszystkiego w ogóle doszło. Przez całe życie unikał takich sytuacji jak ognia a teraz… siedział u siebie w salonie, razem z rozgoryczoną kobietą i narzekali razem na facetów. Stał się przyjacielem-gejem! Pewnie dałby sobie w twarz gdyby sytuacja nie była aż tak różna od tej stereotypowej. Po pierwsze narzekała głownie Nami. A i w tym narzekaniu odbiegała od znanej mu damskiej części społeczeństwa. Rzucała przekleństwami aż uszy puchły. Nie żeby mu to zbytnio przeszkadzało. Po prostu nie przywykł do takiego zachowania kobiet.

W dodatku Nami wcale nie chciała żeby ją pocieszał i przytakiwał, kiedy pomstowała na cały samczy ród. Ona chciała tylko żeby podawał jej kolejne piwo. A on chętnie spełniał jej prośby. Bo wtedy sam mógł się napić. To było o wiele lepsze niż picie do lustra.

-Hej! Zoro!

-Tak! Tak! Idę! – krzyknął. –  Jak chciałaś szybciej mogłaś sama ruszyć dupę. – dodał już ciszej.

-To dobrze, bo telefon ci dzwoni!

Pacnął się w czoło. No tak! Wyłączył dźwięki jak tylko rozłączył się z Mihawkiem, żeby, w razie czego, nie słyszeć telefonów z pracy.

-Kto?! – zapytał wchodząc do pokoju i podając kobiecie puszkę.  Jeśli to Mihawk będzie musiał odebrać. Chociaż wcale nie miał ochoty z nikim gadać. Poza Nami. Która zrobiła się dziwnie blada. Pomyślał nawet, że za dużo wypiła, ale zmienił zdanie, gdy tylko się odezwała.

-Sanji… - W głosie Nami słychać było niepewność.

Zamarł z puszką przystawioną do ust. Telefon wciąż wibrował.

-Odrzuć – warknął odstawiając piwo.

-Ale…

-Odrzuć. Jeden opierdol dziennie mi starczy.

-Ale…

Bez słowa wyrwał jej telefon z ręki i wdusił czerwoną słuchawkę.

Popatrzyła na niego z naganą.

-Powinieneś wysłuchać, co ma ci do powiedzenia.

-Podziękuję. Usłyszałem już wystarczająco. – To powiedziawszy dodał numer Sanjiego do czarnej listy. – Pijesz? – Wziął napoczęte piwo i upił łyk. Jednak nagle straciło ono smak. W ogóle wszystko stało się takie nijakie. Jakby fakt, że przypomniał sobie o odrzuceniu Sanjiego odebrał mu całą radość z życia. A przynajmniej to, co z niej zostało.



Nami wiedziała, że pomiędzy tą dwójką doszło do czegoś złego. Ale nie podejrzewała, że sprawy miały się aż tak tragicznie.

-Zoro… Co tak właściwie się wydarzyło?



Czekał do samego końca, aż połączenie zostało zerwane. Nie namyślając się długo ponownie wybrał numer. Bo przecież Zoro mógł po prostu nie słyszeć telefonu. Albo go gdzieś zgubić w tym całym syfie, w którym żył. I teraz jak wariat latał po całym domu szukając komórki.

Uśmiechnął się do swoich myśli, ale uśmiech zaraz spełzł mu z twarzy. Bowiem to połączenie zostało zerwane niemal natychmiast. Spróbował znowu. I znowu. Za każdym razem efekt był taki sam.  Po piątej próbie w końcu zrozumiał. Zoro zablokował jego numer. Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.



niedziela, 5 lutego 2017

Kurs gotowania XI

Cóż... dawno mnie nie było... Przepraszam wszystkich za nieobecność, ale życie dało mi nieźle w pysk. No, ale już chyba wracam ;). I zgodnie z moim postanowieniem noworocznym notki powinny pojawiać się częściej. Chociaż chyba wszyscy wiedzą jak zwykle kończą się postanowienia noworoczne? 

Dobra. Nie truję dupy. Miłego czytania (nie ma to jak sarkazm).


KURS GOTOWANIA

ROZDZIAŁ XI
"A po nocy przychodzi dzień"

Z jakiegoś powodu Sanji obudził się szczęśliwy. Zupełnie jakby, w nocy, ktoś zdjął mu z barków olbrzymi ciężar. Oczyścił duszę ze wszystkich problemów. Uczynił z niego kogoś wolnego.

Nie pamiętał za wiele z wczorajszego wieczoru. Film urwał mu się zaraz po tym jak Vivi poinformowała go, że ma chłopaka. Ale to, co wydarzyło się później z pewnością było dobre. Inaczej obudziłby się oblepiony wyrzutami sumienia. Które niczym stado os żądliłyby go jak oszalałe. Teraz jednak czuł się naprawdę dobrze. Przynajmniej duchowo. Bo ciało cierpiało niczym po przebiegnięciu maratonu. Dwa razy. Pod rząd. Bolały go nawet te mięśnie, z których istnienia nie zdawał sobie do tej pory sprawy. Lecz ten ból też kojarzył mu się z czymś dobrym. Dlatego, miast krzywić się, gdy podczas wstawania dolna część pleców zaprotestowała silnym skurczem, uśmiechnął się. Naprawdę musiało stać się coś dobrego. Zastanawiał się tylko, co dokładnie. Myślał o tym w drodze do kuchni, gdy nagle zatrzymała go jedna rzecz. Spojrzał w dół, by odkryć, że był nagi! Uderzyło go to, choć nie tak mocno jak mógłby się tego spodziewać, gdyby ten dzień zaczął się normalnie. Jak inne szare dni. Zwykle, nawet będąc totalnie nawalonym, pamiętał o tym, żeby coś na siebie włożyć. Albo po prostu kładł się spać w ubraniu.

-Walić to – mruknął sięgając do szuflady po świeże bokserki. Widocznie wczoraj urżnął się bardziej niż zwykle. Ruszył do kuchni. Zaparzy sobie kawę, weźmie szybki prysznic i zadzwoni do Zoro. Może on wypełni lukę w jego pamięci. To zabawne, że pierwszą osobą, o której pomyślał był ten głupi Glon.

Idąc korytarzem zdawało mu się, że coś słyszał. Jakiś hałas dobiegający z kuchni. Ale to pewnie tylko jego wyobraźnia. Albo Zoro. Zdecydowanie Zoro. Nie miał złudzeń. Osobą, która umożliwiła mu powrót do mieszkania był Roronoa. Tylko on podjąłby się tak karkołomnego zadania. A po odtransportowaniu do łóżka zaległ zapewne na kanapie, traktując jego dom jak darmowy hotel.  Teraz najprawdopodobniej buszował po szafkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Lub, jeśli pofolgował sobie bardziej niż on, czegoś na kaca. Znów się uśmiechnął. W sumie to byłoby zabawne nakryć Zoro w stanie agonalnym. Mógłby się wtedy nim zająć… Przystanął. O czym on w ogóle myślał?! I dlaczego od momentu, gdy tylko sie obudził, w jego myśli wkradał się ten zielonowłosy idiota?! Po raz pierwszy poczuł lęk. Jeszcze nie strach, ale prawie. Teraz prawie biegł, chcąc jak najszybciej przekonać się czy jego podejrzenia nie są przypadkiem początkiem paranoi. W sumie wolałby, żeby tak było. Lepsze to niż miałyby okazać się prawdą.

Wparował do pomieszczenia, a tam, przy kuchennym blacie, stał Zoro. Ubrany w same bokserki. Stanął jak wryty, podczas gdy Roronoa na jego widok uśmiechnął się szeroko.

-O! Już wstałeś. Siadaj. Właśnie robię śniadanie. Miały być naleśniki, ale stwierdziłem, że to pewnie skończyłoby się katastrofą. I zabiłbyś mnie za spalenie kuchni… Dlatego musisz zadowolić się kanapkami. – Wskazał talerz, na którym piętrzyły się równo pokrojone kromki chleba pokryte chyba wszystkim, co znajdowało się w lodówce. – Poza tym jak chcesz kawy to zaraz będzie.

Chyba po raz pierwszy Sanji usłyszał, żeby Zoro, z własnej woli, wypowiedział tyle słów na raz. Ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Tak samo jak na bajzel panujący w całej kuchni. Miał o wiele gorszy problem. Bo im dłużej patrzył na Roronoę tym więcej pamiętał z wczorajszego wieczoru. I nocy. Gdy praktycznie rzucił się na zielonowłosego. To, co działo się później wywołało u niego nagły skurcz żołądka. Aż zgiął się wpół.

-Sanji? – Usłyszał zaniepokojony głos Zoro. – W porządku? Coś cię boli? – Kątem oka dojrzał jak policjant się do niego zbliża. Kiedy był już na tyle blisko, by móc go dotknąć odskoczył. Zupełnie jakby wyciągnięta ku niemu dłoń miała go poparzyć.

-Nie dotykaj mnie! – wrzasnął. – Nie dotykaj! Słyszysz?!



-Spokojnie. – Zoro, widząc minę Sanjiego, odsunął się. Nic z tego nie rozumiał. Podejrzewał, że ten poranek nie będzie obfitował w romantyczne sceny. Wiedział też, że czeka ich poważna rozmowa na temat tego, c o wydarzyło się wczoraj. I co z tym zrobią. Ale… nie spodziewał się tego! Jawnej wrogości! – O co chodzi? – spytał wycofawszy się na bezpieczną odległość. Wzrok Sanjiego zmroził mu krew w żyłach. Gdyby samym tylko spojrzeniem dało się zabić, byłby trupem.



-Jeszcze się, kurwa, pytasz?! – warknął. – Przeleciałeś mnie ty pierdolony zboczeńcu i jeszcze się pytasz, o co chodzi?  Serio?! Dobrze! Powiem ci! Chodzi o to, że miałem twojego chuja w dupie! – krzyczał, co mu ślina na język przyniosła. Nawet nie zastanawiał się nad znaczeniem swoich słów. Teraz władzę nad nim przejęły długo wypracowywane odruchy. Lata nauki, mawiania sobie, że nie jest gejem, a homoseksualizm to zło, procentowały.



-Przecież… - wykrztusił zszokowany. Ręce mu się trzęsły. Każde słowo Sanjiego było jak cios w żołądek. Wiedział, że powinien się zdenerwować i też coś odwarknąć. Spróbować spacyfikować blondyna przemieniając jego tyradę w normalną, czy też prawie normalną, dyskusję. Lub też bójkę, po której dopiero zaczną normalnie rozmawiać. Nie miał jednak na to siły. Jeszcze kwadrans temu był najszczęśliwszym facetem pod słońcem. Przespał się z obiektem swoich westchnień i już, skrycie, planował ich wspólną przyszłość a teraz… Potraktowano go jak najgorszego rodzaju zboczeńca. Istotę niemającą prawa istnieć. I co najgorsze zrobił to człowiek, w którym się zakochał. Tak. Po dzisiejszej nocy, w końcu się do tego przyznał. Kochał Sanjiego. A kucharz najwidoczniej nim gardził. – Przecież ty…

-ZAMNKIJ SIĘ! Zamknij się, kurwa! I wypierdalaj z mojego domu! Nie chcę cię więcej widzieć.

Posłusznie, ze spuszczoną głową, ruszył w stronę pokoju, gdzie zostawił ciuchy. Kiedy mijał Blacka ten odsunął się jakby był trędowaty. Zabolało. Cholernie. Nie chcąc tego przeciągać ubrał się najszybciej jak umiał, po czym, bez słowa, wyszedł z mieszkania.



Dopiero dźwięk zamykanych drzwi pozwolił mu się otrząsnąć z transu, w jaki zapadł po przypomnieniu sobie wczorajszej nocy. I momentalnie poczuł wstyd. Tak wielki, że ledwie mógł oddychać. Bo przecież to on wszystko zaczął. Poza tym, im dłużej o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, że… to wcale nie było złe. A przynajmniej jemu, z coraz większym trudem przychodziło myślenie o tym, w ten sposób. Nie, kiedy przypominał sobie przyjemność płynącą ze zbliżenia, pełne zachwytu spojrzenie Zoro, silne dłonie błądzące po całym jego ciele. Samo wspomnienie wystarczyło, by za tym wszystkim zatęsknił. I na nic zdał się głos rozsądku, szepczący mu do ucha, że to niewłaściwe. Złe. Że powinien zapomnieć o tej nocy. O Zoro… I może znów uciec. Po raz drugi porzucić dotychczasowe życie w obawie przed ścigającą go innością. Lecz tym razem pojawił się drugi głos. Silniejszy. Każący mu lecieć za Zoro i mu wszystko wytłumaczyć. Nie wiedzieć, czemu… Posłuchał go. Choć jeszcze dwa dni temu uznałby to za szaleństwo przekreślające ostatnie lata jego życia. Dziś za to, tak jak stał wybiegł na korytarz, lecz nikogo tam nie było.

-Zoro? – rzucił w próżnię zupełnie jakby spodziewał się, że Roronoa stoi ukryty gdzieś w cieniu. Niestety odpowiedziało mu tylko echo. Przez chwilę chciał nawet pobiec i szukać przyjaciela, ale w porę przypomniał sobie, że ubrany był jedynie w bokserki. Wrócił, więc do mieszkania, całkiem skołowany. Nie wiedział, co się z nim działo. Jak w ogóle mógł dopuścić, żeby do tego wszystkiego doszło?! I dlaczego żałował, nie wspólnie spędzonej nocy a słów, jakie, przepełniony gniewem, wypowiedział do Zoro? Przecież… Gdyby zaakceptowałby całą tę sytuację… Znaczyłoby to, że ostatnie lata jego życia nie miały znaczenia. Że bez sensu uciekł z domu, niepotrzebnie próbował, za wszelką cenę związać koniec z końcem. Użerał się z miastem, które nie miało mu nic do zaoferowania. Mógł przecież zostać w rodzinnym miasteczku i nie uciekać, kiedy uczucie do mężczyzny po raz pierwszy zagościło w jego sercu.



Miał na imię Gin. Znali się od piaskownicy. Jak praktycznie wszyscy w tym wypizdowie, w którym żył. Początkowo serdecznie się nie znosili. By po którejś z kolei bójce, okazało się, że Gin zapomniał swojego drugiego śniadania i Sanji, nie mogąc patrzeć na głodnego kolegę, poczęstował go swoim. Tego dnia topór wojenny został zakopany. A oni stali się najlepszymi kumplami. Nawet po skończeniu szkoły widywali się codziennie. Niemały wpływ na to miała praca, jaką podjęli. Sanji zaczął pracować w rodzinnej restauracji, podczas gdy Gin został ich dostawcą. Nie oznaczało to jednak, że zamierzali ograniczać swoje kontakty jedynie do tych służbowych. Kiedy, akurat, każdy z nich cierpiał na brak partnerki u boku wyskakiwali razem na piwo, mecze lokalnej drużyny lub do kina. O dziwo takie sytuacje nie należały wcale do rzadkości. Jakoś obaj nie potrafili na długo, zatrzymać przy sobie dziewczyny. W przypadku Sanjiego głównym winowajcą był jego „entuzjazm” dotyczący płci pięknej. Żadna z wybranych panien, na dłuższą metę, nie potrafiła znieść umizgów swojego faceta względem innej.

Gin natomiast… Cóż, nigdy nie był duszą towarzystwa. I po części, dlatego wiele dziewczyn rezygnowało z jego milczącej obecności u swojego boku.

Z czasem Sanji zauważył, że cieszył go taki stan rzeczy.  Początkowo myślał, że to ze zwykłego wygodnictwa. Bo dzięki temu nigdy nie zostawał na lodzie. Zawsze miał, z kim spędzić popołudnie czy wieczór. Jednak z biegiem czasu dotarło do niego, że… coraz bardziej dążył do tych wspólnych spotkań. Często za cenę randki z naprawdę piękną dziewczyną. Zamiast niej… wybierał Gina. W dodatku, jakby tego było mało, zdał sobie sprawę, że czekał na te spotkania. A kiedy już do nich doszło… Chciał żeby się nigdy nie kończyły.

Im dłużej przebywał z Ginem, tym częściej łapał się na dziwnych zachowaniach względem niego, ze swojej strony. Uśmiechał się w jego stronę uśmiechem, zarezerwowanym jedynie dla pań. Za wszelką cenę starał się sprawić mu przyjemność. Czy to przygotowując jego ulubione przekąski na wspólny wieczór przed telewizorem, czy po prostu pozwalając mu wybrać knajpę, gdy wychodzili na miasto. Najgorsze jednak było to, że… ciągle dążył do fizycznego kontaktu z Ginem! Klepał go po plecach zdecydowanie częściej niż wynikałoby to, z treści ich rozmów, wieszał się na nim czy też zwyczajnie, ocierał, niby przypadkiem, ramieniem o jego ramie.

Uświadomienie sobie tego trochę mu zajęło, lecz kiedy już połączył kropki… przeraził się. Bo werdykt mógł być tylko jeden. Ale to przecież niemożliwe! Nie mógł być gejem! Podobały mu się kobiety! O pełnych kształtach, urocze, subtelne… Kobiety do kurwy nędzy! Nie faceci! Nie ważne jednak jak często to sobie powtarzał fakt, iż jego serce biło szybciej na widok przyjaciela, pozostawał niezaprzeczalny.

Walczył ze sobą długo. Nawet ograniczył ich kontakty do minimum. Przynajmniej przez jakiś czas. Bo w tak małej miejscowości naprawdę trudno odseparować się od znajomych. Zwłaszcza, jeśli ze sobą pracujecie. Dlatego znów zaczął spotykać się z Ginem, lecz tym razem bardziej się pilnował. Uważał na każdy gest, każde słowo. Nie było łatwo, ale dawał radę. Przy okazji ciągle przekonywał sam siebie, że nie jest gejem. W końcu gdyby faktycznie… co oczywiście nie mogło mieć miejsca… to by go zniszczyło. Społecznie zostałby wykluczony a jego kariera zarówno kucharza jak i restauratora poszłaby się, delikatnie mówiąc, jebać. Bo kto chciałby stołować się u zboczeńca?  Cały trud, jaki jego ojciec włożył w założenie i rozkręcenie Baratie, zostałby zniweczony. Przez to miał jeszcze większą motywację, aby trzymać swoje hormony na wodzy. Bo to na pewno przez nie. Ciało po prostu ciągle dorastało i miało ochotę próbować nowych rzeczy. Z tym, że on nie zamierzał mu na to pozwolić. I całkiem nieźle mu szło. Przynajmniej do tamtego pamiętnego wieczoru, gdy Gin zabrał go do cyrku. Nie wiedział, czy to specyficzna atmosfera miejsca, czy może fakt, że wyjście aż za bardzo przypominało randkę, ale… na moment spuścił gardę. I kiedy cyrkowcy popisywali się na arenie on siedział zapatrzony w profil przyjaciela myśląc o tym jak bardzo chciałby go pocałować. Naprawdę niewiele brakowało żeby to zrobił, powstrzymał się w ostatnim momencie. Wraz z otrzeźwieniem przyszła konkluzja. Nigdy nie zdoła się w pełni kontrować i w końcu zrobi coś, czego będzie żałował. Wtedy też podjął decyzję o wyjeździe. Musiał uciec od rodzącego się uczucia. Uczucia, któremu nie mógł i nie chciał dać szansy.

Wyjechał nikogo praktycznie nie informując, nie pytając ojca o zdanie.  Mając nadzieję, że rozłąka pozwoli mu wyleczyć się z tej chorej fascynacji.

Na początku zamieszkał u Usoppa i Kayi, jednak nie chciał zbyt długo nadużywać ich gościnności. Toteż, kiedy tylko pojawiła się szansa na pracę i to w restauracji, nie zastanawiał się ani chwili. I tak rozpoczął się najgorszy etap w jego życiu. Szef kuchni będący jednocześnie właścicielem lokalu, okazał się totalnym skurwysynem i wojującym totalitarystą. Musiał mieć pełna władzę nad każdym pracownikiem. Nawet sprzątaczem. A kucharzy trzymał najkrócej jak się dało. Cała trójka, musiała ściśle stosować się do jego poleceń. Przestrzegać podsuniętych przepisów, co do joty. Każde odstępstwo skutkowało opierdolem i ucinaniem pensji. W dodatku przymusowe nadgodziny, były czymś powszechnym, przez co zdarzało mu się pracować dwanaście dni z rzędu. Czasem po takim maratonie dosłownie padał na pysk. A napięta atmosfera tylko potęgowała uczucie zmęczenia. Nie narzekał jednak. Dzięki temu nie miał czasu myśleć, wspominać, tęsknić, żałować. Praca ponad siły okazała się świetną ucieczką od dręczących go problemów oraz wątpliwości. Pewnie ciągnąłby to dalej, gdyby pewnego pięknego dnia po prostu nie zemdlał podczas przygotowywania posiłku. I to tak niefortunnie, że przywalił głową w blat. Lejąca się krew zmusiła właściciela do wezwania pogotowania. W innym przypadku pewnie zapakowaliby go do szatni, albo innego schowka na miotły, czekając aż sam odzyska przytomność. Jednak, miast pobudki wśród detergentów miał wątpliwą przyjemność wysłuchać opierdolu ze strony lekarza, któremu w udziale przypadło zbadanie jego osoby. I założenie trzech szwów na poharatanym łbie.

Dowiedział się wtedy, że jest na najlepszej drodze by zaliczyć zawał jeszcze przed trzydziestką. A jeśli nie ma w dupie swojego serca i przy okazji reszty organizmu ma przyjąć to pierdolone zwolnienie i trochę przystopować z pracą. Świat się nie zawali, jeśli on odpocznie kilka dni. Zawzięcie kiwał głową wiedząc, że i tak nie zastosuje się do zaleceń lekarza. Nie pomyślał jednak o jednym. Usopp i Kaya, których nie wiadomo, kto powiadomił, poczuli się w obowiązku zadbać o jego zdrowie. Wybili mu z głowy pomysł powrotu do pracy.

Początkowo bał się tego, co będzie, gdy świat jego świat przestanie kręcić się wokół restauracji. Ale o dziwo nie było tak źle. Nawet tęsknota nie okazała się tak dotkliwa jak myślał. Ani za domem ani za… Ginem. Zresztą wspomnienie tego, co czuł względem przyjaciela, też nieco rozpłynęło się w jego pamięci. A, że nigdy potem żaden mężczyzna nie zrobił na nim takiego wrażenia, zrzucił wszystko na karb szalejących hormonów. I dalej by w to wierzył, gdyby los nie postawił przed nim Zoro. Mógł się oszukiwać, lecz teraz nie miało to sensu. Od samego początku zielonowłosy go intrygował. I to niekoniecznie, jako uczeń. Już przy pierwszym spotkaniu zobaczył w nim MĘŻCZYZNĘ. Mężczyznę mogącego podrażnić tę niebezpieczną część jego duszy, przez którą opuścił rodzinny dom. A mimo to, mimo czającego się w Zoro niebezpieczeństwa nie potrafił odmówić sobie ich wspólnych spotkań. Zupełnie jakby jakaś nieznana siła pchała go ku Roronorze a on nie posiadał dość samozaparcia, by się jej przeciwstawić.

Teraz miał za swoje.

Uległ pokusom, spragnionemu dotyku ciału, chwilowej ułudzie, że wszystko będzie dobrze. Bo jakby mogło? Przecież… On i Zoro byli facetami! Dwóch facetów nie może tworzyć stabilnego związku! Zresztą jakby to miało wyglądać? Nigdy się o tym nie przekona. Nie po ty, co powiedział Zoro.

Naraz zaatakowało go wspomnienie oczu Roronoy. Nigdy by nie podejrzewał, że w jednym spojrzeniu można zawrzeć tyle smutku.

Ukrył twarz w dłoniach.

-Co ja najlepszego narobiłem?!



Zoro nie wiedział jak trafił do domu. Cała droga powrotna zamazywała się w jego pamięci, wypierana przez pełen obrzydzenia wzrok Sanjiego.

Kiedy za Zoro zamknęły się drzwi a on opadł ciężko na krzesło, ze zdziwieniem stwierdził, że minęła ledwie godzina. Chyba nigdy nie pokonał trasy dzielącej jego mieszkanie od domu Sanjiego, tak szybko.

-Nie ma tego złego… - mruknął do siebie, lecz sarkazm miast pomóc tylko pogorszył jego sam. Jakby nie było wystarczająco źle. A ten dzień zaczął się naprawdę miło…



Zoro obudził się… Szczęśliwy. Co ostatnimi czasy stanowiło raczej rzadkość. Początkowo, gdy ostatnie nitki snu trzymały go jeszcze w swoim uścisku, nie pozwalając w pełni powrócić do rzeczywistości, nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Jednak, kiedy tylko otworzył oczy zrozumiał. Pierwszym, co Zoro zobaczył były złote kosmyki rozrzucone na poduszce. A zaraz potem ujrzał piękną, męską, spokojną twarz pogrążonego we śnie Sanjiego. Wtedy wszystko do niego wróciło. I omal nie rozsadziło go ze szczęścia. Przespał się z Sanjim! Facetem, który zawrócił mu w głowie tak bardzo jak tylko się da.

Przez chwilę przyglądał się mężczyźnie, całym sobą powstrzymując chęć dotknięcia tej uroczej twarzy, wplecenia palców we włosy czy też pocałowania miękkich ust. Nie chciał go budzić, w końcu ostatnie wydarzenia mogłyby zmęczyć niejednego. Dlatego, najciszej jak tylko potrafił, wyślizgnął się z łóżka i założywszy znalezione nieopodal bokserki, ruszył w stronę kuchni. Wiedział, z własnego doświadczenia, że na kaca najlepsza jest mocna czarna kawa. Sanjiemu na pewno się przyda, kiedy już wstanie. A później porozmawiają. O wszystkim.



-To sobie, kurwa, porozmawialiśmy.

Zoro przejechał dłonią po twarzy zastanawiając się jednocześnie, co z nim jest nie tak. Dlaczego nie potrafił znaleźć sobie kogoś, kto… chciałby z nim być. Do tej pory historia jego związków przypominała raczej kiepski żart, niż komedię romantyczną. Z żadnym z mężczyzn, z którymi się spotykał, nie potrafił stworzyć stabilnego układu. Albo oni tego nie chcieli albo on nie potrafił się zaangażować. Zawsze coś.

Miał nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że może te nietypowe okoliczności, w jakich ich romans się rozpoczął sprawi, że on i Sanji…

-Ja pierdolę!

Nie! To nie miało sensu. Powinien zrozumieć to już dawno. Niepotrzebnie tylko szedł z Sanjim do łóżka. Wszystko skomplikował. Przecież widział, że tamten był pijany. Co go podkusiło?

-Abstynencja – mruknął wiedząc jednak, że to nieprawda. Że gdyby na miejscu Sanjiego byłby ktokolwiek inny, nigdy by do tego nie doszło. – Ale to, kurwa mać, był on!

Z całej siły uderzył pięścią w ścianę. Zabolało. Jednak nie tak, jak słowa usłyszane dzisiaj rano. Słowa rozbrzmiewające mu w głowie, kiedy wybierał numer. Jednocześnie otwierając piwo.

-Mihawk? Nie przyjdę dzisiaj do roboty. Zgłoś mi urlop czy coś. Wiem, że nie dają! To powiedz, że mnie pierdolnęła ciężarówka. Albo się utopiłem. Cokolwiek. Kurwa! Tak! Może być, że się zgubiłem! Odpracuję mu to! Dzięki. – Rozłączył się z poczuciu kompletnej klęski.

-Kurwa! – Sięgnął po kurtkę i, uprzednio solidnie trzaskając drzwiami, ruszył w stronę jedynego miejsca, które mogło mu pomóc poradzić sobie z bałaganem w głowie.



Sanjiemu drżały ręce, gdy wybierał numer telefonu. Najpierw długo wpatrywał się w wyświetlacz jakby chcąc się upewnić, że ciąg cyfr jest prawidłowy. A gdy już miał nacisnąć przycisk połączenia zrezygnował. W obawie przed tym, co mógłby usłyszeć.

Powrócił do listy kontaktów i wybrał ten, który nie raz już ratował mu tyłek.

-Usopp? Masz trochę czasu? Chyba zjebałem na całej linii… Dzięki. – Rozłączył się w poczuciu kompletnej klęski.

-Kurwa! – Sięgnął po kurtkę i, uprzednio solidnie trzaskając drzwiami, ruszył na spotkanie z przyjacielem. Jednocześnie zastanawiając się jak mu to wszystko wytłumaczy.