POŚWIĘCENIE
Rozdział 8
Usopp
-Zoro…
- Patrzył na nieruchome ciało przyjaciela. Gdyby nie delikatnie unosząca się
klatka piersiowa mógłby pomyśleć, że stało się najgorsze.
…albo
najlepsze.
Przeniósł
wzrok na swoje dłonie. Z licznych rozcięć wciąż ciekła krew. W kilku miejscach
już zaczęły wykwitać żółto-fioletowe siniaki. Chociaż palce zdawały się
nienaruszone czuł jak pulsują tępym bólem.
Westchnął.
Mogło skończyć się dużo gorzej gdyby nie interwencja Luffiego.
-Kurwa!
W sąsiedniej celi Zoro wył z bólu a on
nic nie mógł zrobić.
-Kurwa!
Świadomość, że to on był przyczyną
cierpień przyjaciela dobijała. Zaś wiedza o konsekwencjach dzisiejszego dnia
zżerała go od środka. Cokolwiek robił, o czymkolwiek starał się myśleć, wciąż
miał przed oczami to, co zostało z dłoni szermierza. Tych samych, które
wielokrotnie chwytały za miecze w ich obronie. W jego obronie. Tak. Świetnie
zdawał sobie sprawę, że Zoro bronił i jego. Mogli się droczyć, ale nadal
pozostawali przyjaciółmi. Czyż nie tak, został dzisiaj nazwany? Przyjacielem?
Prychnął.
-Gówno ze mnie nie przyjaciel.
Z niechęcią spojrzał na swoje dłonie. To
dla ratowania ich Zoro zgodził się na takie cierpienia. To jego niefrasobliwa
gadka, o tym jak są dla niego cenne, sprawiła, że Kapitan trafił w jego czuły
punkt. Jeśli to możliwe, znienawidził siebie jeszcze bardziej.
Prawie bez udziału świadomości zacisnął
pięść, po czym… z całej siły uderzył nią o kamienną podłogę. Po chwili zrobił
to samo z drugą ręką. Zaczął na przemian, raz lewą, raz prawą walić w podłoże.
Głuchy na krzyki załogi, ledwie rejestrując ból rozchodzący się po całym ciele.
Nagle ktoś złapał go za nadgarstek
prawej ręki i mocno ścisnął. Zabolało. Bardziej niż wcześniejsze uderzenia.
Spróbował się wyrwać, ale uścisk przybrał na sile. Zaraz potem został brutalnie
podciągnięty w górę i zmuszono go żeby stanął na nogach. Dopiero wtedy zdał
sobie sprawę, że klęczał. A osobą, która go trzymała był Luffy. Wściekły Luffy.
-Co… - zaczął, ale mu przerwano.
-Nie Sanji. To ty powiedz, co do jasnej
cholery wyprawiasz! – Dłoń, wciąż zamknięta w niedźwiedzim uścisku, bez
ostrzeżenia znalazła się tuż przed jego oczami. Aż się wzdrygnął na widok
poranionej kończyny. Skóra była pozdzierana, liczne skaleczenia krwawiły, równe
do tej, pory paznokcie połamały się. Pod ich marne resztki wszedł brud. Kiedyś
coś takiego wywołałoby u niego przerażenie. Teraz jednak czuł tylko niesmak. Bo
to wciąż za mało. W porównaniu z tym, co zostało z dłoni Zoro, on był zdrowy.
Już chciał to powiedzieć, kiedy Luffy
odezwał się ponownie.
-Zoro poświęcił się, żebyś je zachował.
– Wskazał na jego ręce. – A ty robisz coś takiego?
Bez ostrzeżenia puścił go i Sanji upadł
na ziemię, zdając sobie sprawę, że tylko kapitan trzymał go w pionie. Zrozumiał
też coś jeszcze. Właśnie niweczył całe poświęcenie przyjaciela. Zrobiło mu się
wstyd. Tak bardzo, że ledwie mógł oddychać.
-Ja… prze… - urwał. Nie mógł tego
powiedzieć. Byłoby jeszcze gorzej. Spojrzał na przyjaciół. Oni także na niego
patrzyli. A ich wzrok palił go niczym prawdziwy ogień. Zawiódł ich wszystkich.
To był ostatni raz, kiedy zaszczycili go
uwagą. Nie mógł mieć im tego za złe. Rozumiał ich. Okazał się najgorszym
możliwym typem człowieka. Tak złym, że
czuł ulgę na myśl, że jutro… Jutro to Usoppa będą nienawidzić.
Łzy
zdążyły już obeschnąć na jego policzkach, kiedy zorientował się, że przestał
płakać. Czuł się… dziwnie. Z jednej strony ból oplatał go niczym trujący
bluszcz, z drugiej zaś zdawało mu się, że jest gdzieś obok. Że ciało, tak
strasznie okaleczone, bolące, nie należy do niego. To nie jego Kapitan pozbawił
dłoni. To był jakiś inny Zoro. Istota nie z tego świata. Niemająca z nim nic
wspólnego poza imieniem. I bólem, który dzielili. Z tym, że jego ból nie był
prawdziwy. Wkrótce zniknie. Wystarczy, że się prześpi. Jednak sen nie
nadchodził. W przeciwieństwie do bólu. Ten kołysał się niczym morskie fale. Raz
uderzał z taką siłą, że nie mógł złapać tchu, by po chwili odpłynąć
pozostawiając po sobie tylko lekkie ćmienie.
Na
początku fale przypominały wzburzony ocean, sztorm, z którego nikt nie mógłby
ujść żywym. Teraz jednak bliżej im było do lekkiego kołysania w słoneczny,
letni dzień. Jakaś część niego, ta, której nie udało się oszukać, niepokoiła
się tą zmianą. Podszeptywała mu, że to źle. Że… jeśli przestanie czuć ból,
nigdy już nie poczuje nic.
Nie
chciał jej słuchać, wiedząc, że mówi prawdę.
Skupił
spojrzenie na suficie. Podążał wzrokiem za pęknięciami, pamiętając, by nie
patrzeć w TAMTĄ stronę. Nie patrzeć na NIEGO. Słyszał go. Zdawał sobie sprawę,
że ON czekał na jakiś gest z jego strony. Wiedział też nie mógł tego zrobić. Za
bardzo się bał. Ryzyko było zbyt duże. Nie chciał GO znienawidzić. Oskarżyć o
to, co się dzisiaj stało. Jeśliby to
zrobił, wszystko straciłoby sens. A on nie miałby już, po, co walczyć. Chociaż…
czy teraz miał? Bez dłoni stał się dla nich bezużyteczny. Przestał znaczyć
cokolwiek. Kiedy pierwszy raz się spotkali, Luffy powiedział, że Król Piratów
powinien mieć w załodze Najlepszego Szermierza na Świecie. Jednak czy Król
Piratów powinien godzić się na to, żeby pływał z nim bezwartościowy kaleka?
Odpowiedzieć zdawała się być jedna. O dziwo, tak myśl wcale nie zabolała tak
mocno, jak mógłby się spodziewać. Więcej. Przyniosła dziwną ulgę. Zrozumiał, że
nie musi się starać. To mógł być koniec.
Tej
nocy nie zmrużył oka. Wiedział, co czeka go rankiem. Nie miał złudzeń. Drugi
cud się nie wydarzy. Jutro… Ostatniego dnia koszmaru, to on będzie tym, który
zwieńczy cierpienia szermierza. I chyba wiedział już nawet, w jaki sposób. Miał
mnóstwo czasu żeby się nad tym zastanowić. Inni może nie chcieli o tym myśleć,
ale dla niego stało się to swoistą obsesją. Każdego dnia, niemal od rana do
wieczora, a często też w nocy błądził myślami wokół tego, w jaki sposób Kapitan
chciałby go ukarać. Co zabolałoby najbardziej. Początkowo lista była naprawdę długa,
lecz wraz z upływem czasu przekonywał się, że większość ze znajdujących się na
niej pozycji nigdy nawet nie była brana pod uwagę. Kapitan nie działał
pochopnie. Zawsze dobierał torturę, idealnie wręcz dopasowaną do więźnia. Było
tak nawet w przypadku Frankiego, gdzie, jak sam przyznał, nie miał za dużo
czasu do namysłu. Dlatego, idąc drogą eliminacji, poznał własne przeznaczenie.
I Zoro również. Wtedy, na plaży, kiedy zostali otoczeni przez Marynarzy, ich
losy splotły się ze sobą, choć nikt jeszcze o tym nie wiedział.
-Nie
śpisz?
Uniósł
głowę napotkał poszarzałą, zatroskaną twarz Robin. Takie eksponowanie emocji
nie było normalne dla archeolożki, dlatego poczuł się jeszcze gorzej. Nie
wiedział, czy kobieta martwiła się własną karą, tym, co stało się dzisiaj, czy
może, tak jak on, jutrem.
-Nie
– odpowiedział, choć wydało mu się to głupie. Gdyby spał nie rozmawialiby
przecież. – Nie mogę – dodał jeszcze, trochę wbrew sobie. Zaczynał wychodzić na
mięczaka. On, który chciał zostać wielkim wojownikiem mórz. Wolne żarty.
Powinien wiedzieć, że jego marzenie nigdy się nie spełni. Był zbyt słaby, zbyt
żałosny, zbyt strachliwy. Najlepszy dowód tego miał teraz. Powinien obmyślać,
jaki plan, zrobić cokolwiek, zamiast tego… poddał się. Najzwyczajniej w świecie
się poddał. Czekał tylko na dalszy rozwój wypadków, bojąc się tego, co miało
się stać, lecz nie robiąc nic żeby im przeszkodzić. Nie reagował nawet gniewem,
jak Luffy, nie próbował brać tego na trzeźwo, jak Sanji. Nie płakał, w
przeciwieństwie Robin, Nami i Choppera. Najbliżej było mu chyba do Frankiego,
lecz cyborg miał usprawiedliwienie. Nie podróżował z nimi za długo. Nie zdążył
się zżyć z załogą. W przeciwieństwie do niego. Przecież to właśnie Zoro był
jedną, z dwóch osób, z jakimi opuścił rodzinny dom. Szermierz nie raz i nie dwa
ratował mu tyłek. Więcej! Uratował jego wioskę! I Kayę!
-Gdyby
nie on nie byłoby mnie tutaj. – Zdziwiony, oraz zawstydzony, zorientował się,
że powiedział to na głos. – To znaczy… Chciałem powiedzieć… - zaczął się
plątać, ale Robin uciszyła go gestem.
-Wiem.
– I chyba faktycznie tak było. W końcu opowiedział jej, trochę ubarwioną, ale
jednak, historię tego jak postanowił wypłynąć Luffym. W dodatku Robin, jak nikt
inny, potrafiła odgadywać ludzkie emocje. Chociaż sama raczej nimi nie
szastała.
Patrzył
na nią czekając aż powie coś jeszcze. Jednak kobieta nie miała takiego zamiaru.
Zamiast tego po prostu usiadła obok niego, tak by stykali się ramionami.
Stwierdził, że taki obrót sprawy bardzo mu odpowiada. Nie chciał rozmawiać. Nie
miał na to siły. Ale jedno pytanie musiał zadać.
-Robin?
-Tak?
-Jak
myślisz? Co będzie jutro? Jak… - urwał, kiedy archeolożka spojrzała wprost na
niego. W jej wielkich granatowych oczach dojrzał odpowiedź. Ona też wiedziała.
Potem
już tylko milczeli. Ona, jak zwykle. On, bojąc się wypowiedzieć choćby słowo.
Nie
tylko im ta noc odmówiła snu. Usopp słyszał przyjaciół, kręcących się na
prowizorycznych posłaniach, szepczących coś do siebie – przekleństwa, prośby,
słowa pocieszenia. Kilka postaci przestało nawet udawać sen i jawnie krążyło po
niewielkiej celi, sprawienie, pomimo ciemności, wymijając towarzyszy. Nie
bardzo widział, kto to był, ale mógł się założyć, że jedną z cienistych postaci
był Luffy. Drugą, chyba Sanji. Przynajmniej taką miał nadzieję. Liczył, że
kucharz naprawdę przejął się losem szermierza. Że to, co zaprezentował nie było
tylko grą na potrzeby załogi, jak sugerował Kapitan. Niby nie powinien, wierzyć
w jego słowa, ale był zbyt skołowany, żeby myśleć racjonalnie. Przynajmniej w
niektórych kwestiach.
-Boisz
się? – Usłyszał tuż obok.
-Tak
Chopper. Boję się.
Świt
zastał ich zmęczonych, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Ból i
niedowierzanie po tym, co stało się wczoraj oraz świadomość, że to wszystko
niedługo się skończy skutecznie wykańczała psychikę. A kilkanaście godzin bez
snu robiło resztę.
Nikt,
nawet Luffy, nie miał ochoty na śniadanie. Mimo to zjedli. Chociaż Usopp swoje
zwymiotował. Przez chwilę bali się, że pilnujący ich strażnicy polecą naskarżyć
Kapitanowi a ten będzie się mścił na Zoro. Nic takiego się jednak nie stało.
Mężczyźni tylko się śmiali.
-No
długonosy, miałeś farta. Chociaż wolałbym żebyś się porzygał w trakcie
przedstawienia. Byłoby ciekawiej.
-Nie
martw się. Jeszcze puści pawia. Zresztą jak cała reszta. – Jego kolega położył
mu dłoń na ramieniu. – Stawiam miesięczny żołd, że wyrzyga żołądek.
-Nie...
– Pokręcił głową. – Jak do tej pory ich nie ruszyło, to dzisiaj się to raczej
nie zmieni.
-Takiś
pewny? To się załóż.
Targowali
się jakiś czas, zupełnie ignorując skupionych na nich więźniów.
-Ok.
No to stoi. – W końcu udało im się dojść
do porozumienia. – Miesięczny żołd i tydzień sprzątania latryn.
Dla
przypieczętowania zakładu uścisnęli sobie dłonie, poczym jeden z nich, ten,
który twierdził, że Usopp jeszcze dziś się porzyga, zwrócił się do strzelca.
-Mój
kumpel wysoko cie ceni. W innych okolicznościach prosiłbym cię, żebyś nie sprawił
mu zawodu. Ale wiesz… - Rozłożył ręce w
geście bezradności. – Ja naprawdę nie chce szorować tych kibli. Chłopaki raczej
nie odmawiają dokładni grochówki, jeśli wiecie, co mam namyśli. – Roześmiał się
rubasznie. – Dlatego mając to na uwadze… rzygaj sobie ile chcesz! – Znów się zaśmiał.
– A uwierz mi, będziesz miał ku temu okazje. Jak nie dwie!
Tym
razem jego kolega zarechotał. Zupełnie jakby zrozumiał jakiś żart,
niedostrzegalny dla reszty. Z tym, że Usopp go wyczuł. Zrozumiał, o czym mówili
strażnicy. W przeciwieństwie do Luffiego.
-To
wy wiecie, co…
-Jasne!
– Przerwali mu obaj pełnym oburzenia krzykiem.
-A
wy nie? – Twarz strażnika, który postawił na Usoppa wyrażała bezbrzeżne
zdumienie. Kiedy nie dostał odpowiedzi jego zdziwienie tylko się pogłębiło.
–Serio? Czy robicie sobie z nas jaja?
Kanonier
postanowił milczeć. Wiedział, że nie warto poruszać teraz tego tematu. Niech
reszta żyje w niewiedzy. Tak było dla nich lepiej. Zerknął jeszcze tylko na
Robin. Z nocnej rozmowy wiedział, że kobieta też się domyśliła. Ona jednak
również milczała, co tylko utwierdziło go w słuszności swojego postanowienia.
Tymczasem
strażnicy nadal nie mogli uwierzyć w głupotę więźniów.
-Ja
jebie! Stary! Słyszałeś to?!
-A
no, słyszałem – zgodził się towarzysz. – I tak się właśnie zastanawiam jak taka
zbieranina idiotów dotarła aż tutaj.
-Psim
swędem, mówię ci.
-Pewnie
masz rację. – Znów przytaknął. – Ale nie
ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kapitan się ucieszy, że będzie mógł
zrobić im niespodziankę.
Śmiech,
jaki rozbrzmiał po jego wypowiedzi był jeszcze gorszy niż poprzednie wybuchy
wesołości Marynarzy.
Kiedy
już przestali się śmiać, przypomnieli sobie o jeszcze jednym więźniu. Tym,
którego sprawa dotyczyła najbardziej.
-A
ty? – Mężczyzna pokładający większą wiarę w żołądkowe możliwości strzelca Słomianych
Kapeluszy, zwrócił się do Zoro. – Domyśliłeś się, co cię czeka? Masz jakąś
teorię na ten temat?
Słyszał
głosy, ale stanowiły one jedynie mieszankę różnych dźwięków. Nie potrafił i nie
chciał rozróżnić poszczególnych słow. Przypisać, do kogo należały. Nie
obchodziło go to. Podobnie jak wszystko inne. Przestał się czymkolwiek
przejmować. Poza jednym. Przetrwać ten dzień. Jeszcze tylko dzisiaj. Miał gdzieś,
jaką torturę zastosuje wobec niego Kapitan. Gorzej już i tak być nie mogło.
Zresztą, kiedy tylko dzisiejszy dzień dobiegnie końca… Będzie mógł przestać
walczyć. Przyjaciele przestali go obchodzić, w momencie, gdy stracił czucie w
lewej dłoni. Prawa nadal bolała, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu. Kiedy
to sobie uświadomił, wszystko przestało mieć znaczenie. Dokończy jeszcze tylko
tę jedną misję i… to będzie koniec.
Dlatego
nie zareagował na zaczepki Marynarzy. Ani na kamyki uderzające go w twarz,
ręce, nogi. Po prawdzie to ledwie je czuł.
-Ty…
A jak on już zdechł? – Jeden z Marynarzy przeraził się nie na żarty, kiedy
rzucony przez niego kamyk, niewielki, wielkości ziarnka grochu, trafił Zoro w
policzek a szermierz nawet nie mrugnął.
-Głupi
jesteś! – Jego kolega pokręcił głową z dezaprobatą. – Przecież oddycha. –
Wskazał na klatkę piersiową szermierza, która, choć nierówno i z pewnym trudem,
to jedna unosiła się i opadała dając świadectwo żywotu właściciela. – A że
cuchnie jak kilkudniowy trup, to inna sprawa. Też nie pachniałbyś fiołkami,
gdyby ci kazali kilka godzin leżeć we własnym gównie.
Słowa
Marynarza uderzyły go dostatecznie mocno, by zapomniał na chwilę o wyrzutach
sumienia. Faktycznie! Zoro od wczoraj leżał w tym samym ubraniu, chociaż
podczas tortur… No nie wytrzymał. Nie ważne, że był już świadkiem tego typu
porażek ciała szermierza, to nadal ciężko mu było o tym myśleć. To było
niewłaściwie. Nie powinni tego oglądać. To było zbyt… osobiste. A zaraz potem
przypomniał sobie, że byli przecież świadkami gwałcenia Zoro na dziesiątki
różnych sposobów. To wspomnienie w niczym nie pomogło. No prawie. Żeby o tym
nie myśleć wrócił do pierwotnych rozterek.
Co
prawda, wczoraj przyniesiono wiadro z wodą i czyste ubrania do celi szermierza,
ale na tym dobra wola Marynarzy się skończyła.
-Czy
oni naprawdę myśleli, że on, w tym stanie, da rade się umyć?! – pomyślał i aż
przeszły go ciarki. Bezwiednie podążył wzrokiem do celi naprzeciwko. Wiadro
nadal tam stało. A obok niego świeże, jak na więzienne warunki, ubrania,
złożone w żołnierską kostkę.
-Skurwysyny
– zaklął.
Nie
tylko on zawiesił spojrzenie na wiadrze. Jeden ze strażników też to zrobił.
-Hej.
A może by go umyć, co?
-A
coś ty się taka siostra miłosierdzia zrobiła? – Drugi mężczyzna zebrał tace i układał
je teraz tak by, bez ryzyka upuszczenia, móc je wynieść.
-Nie
obrażaj mnie! Po prostu nie chcę, żeby, jak Kapitan się wkurwi tym smrodem, oberwało
się nam.
Najwidoczniej
wizja wkurzonego przełożonego była bardzo nieprzyjemna, bo obaj wzdrygnęli się
jak na komendę.
-Ale
pamiętaj, że on może się wściec też za to, że mu pomogłeś – brodą wskazał Zoro.
-I
tak źle i tak niedobrze…
-Zresztą
nie ma, co sobie tym głowy zawracać. I tak nie mamy klucza. Zbieraj się. Musimy
iść.
Bez
słowa ruszył za towarzyszem.
Myśleli,
że kolejną osobą, która do nich zawita będzie Kapitan. Jednak najwidoczniej
Marynarze naradzili się, z kim trzeba, bo po kilkunastu minutach do więzienia
wszedł mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widzieli. Włosy barwy dębowej kory
poprzetykane pasmami siwizny miał zaczesane do tyłu, marynarski mundur wisiał
na nim jakby ściągnął go z kogoś dwa razy większego. Szedł wlokąc się noga za nogą, a z jego
pokrytej zmarszczkami twarzy bił wyraz obrzydzenia, ale też pogodzenia z
własnym losem.
-Co
też mi przyszło na stare lata? – rzucił w próżnię stając przed celą Zoro. – No
nic, jak trzeba to trzeba. – Przeciągnął się tak mocno, że kilka kości
strzyknęło nieprzyjemnie i otworzył drzwi.
-Będziesz
grzeczny? Bo ja cie za bardzo uszkodzę to Kapitan da mi popalić.
Szermierz
nie zareagował na pojawienie się mężczyzny. Dalej wpatrywał się w sufit.
-A!
Czyli udało mu się cię złamać? – Wypowiedział te słowa obojętnie. Jakby nie
zrobiło to na nim żadnego wrażenia. – Wiesz, że wytrzymałeś najdłużej ze
wszystkich? Ale pewnie mało cię to obchodzi, prawda?
Nie
dostał odpowiedzi. Zamiast tego zarzucono go pytaniami.
-Kim
jesteś?!
-Czego
chcesz?!
-Co
ty wyrabiasz?!
-O,
czym gadasz?!
Marynarz
obrócił się żeby spojrzeć na Słomianych Kapeluszy. Nie wydawał się w żaden
sposób przejęty nienawistny spojrzeniami wbitymi w niego, ani tym bardziej
przekleństwami rzucanymi pod nosem przez niektórych członków załogi.
-Jestem
Sam. – Przedstawił się. Mówił głosem człowieka obojętnego na wszystko. – Czego
chcę? Hmmm… Chyba świętego spokoju. Tego zwykle oczekują ludzie w moim wieku.
Co tu robię? Kazali mi go przygotować na spotkanie z Kapitanem. – Wspominając
przełożonego skulił się w sobie, jakby instynktownie czekając na cios. – A o
czym mówię? Naprawdę nie wiecie? Nie zauważyliście tego? Wasz przyjaciel został
złamany. To koniec. – Obrócił się w stronę Zoro. – Ale nie miejcie mu tego za
złe. Kapitan potrafi zniszczyć każdego.
-To
nieprawda! – Luffy doskoczył do krat, ale Sam już go nie słuchał. – Zoro z tego
wyjdzie! Poradzi sobie! – Chłopak wrzeszczał, podczas gdy Marynarz najpierw
wylał część wody z wiadra na ciało szermierza. Ten zareagował lekkim kaszlem,
kiedy trochę płynu wlało mu się do nosa. Potem próbował go rozebrać żeby
nałożyć czyste ubranie. Lecz kiedy, prawdopodobnie niechcący, uraził prawą dłoń
mężczyzny i ten wrzasnął potępieńczo, dał sobie spokój. Nie z dobroci serca. Po
prostu wołał ciszę. No i bał się przełożonego. Jeśli ten, jakimś cudem, usłyszałby
wrzaski, gotów był pomyśleć, że ktoś, bez pozwolenia, zabawia się na jego
terytorium. Dlatego darował sobie rozbieranie. Wyciągnął zza pasku krótki
myśliwski nóż i najzwyczajniej w świecie pociął zarówno koszulę jak i spodnie
Roronoy. Potem, na gołe ciało, wylał resztę wody i wsunął czyste spodnie. Tym
razem uważał, więc obyło się bez krzyków. Nie chciał jednak ryzykować z
koszulą, dlatego schowa ją pod pazuchę, z zamiarem zabrania ze sobą.
Więzień
praktycznie nie reagował, poza tym jednym krzykiem, na jego zabiegi. To tylko
utwierdziło go w przekonaniu, że szermierz przegrał. Żałował, że stało się to
już teraz. Kapitan będzie niepocieszony, kiedy okaże się, że dzisiejsze tortury
nie obeszły więźnia tak bardzo jak to sobie wymarzył.
Starając
się nie myśleć o tym, na kim przełożony postanowi wyładować złość, zebrał
szmaty, do niedawna będące ubraniem Roronoy, wiadro i ruszył do wyjścia.
Cały
czas goniły go wrzask kapitana Słomianych Kapeluszy. Dzieciak naprawdę miał
niespożytą energię. I ptasi móżdżek, jeśli faktycznie wierzył, w to, co
wywrzaskiwał. Tego towarzysza już stracił. Powinien się z tym pogodzić. Nie wiedzieć,
czemu ta myśl go zdenerwowała. Wiedząc, że nie powinien tego robić i tak
trzasnął drzwiami.
-Luffy,
on już poszedł. – Usopp podszedł do wciąż wrzeszczącego kapitana i położył mu
rękę na ramieniu. – Możesz przestać.
O
dziwo gumiak faktycznie umilkł. Tylko po to, żeby zaraz się rozpłakać. Niemal bezgłośnie.
Jedynym świadectwem jego rozpaczy były łzy spływające po brudnych policzkach,
przez co wyglądał jeszcze żałośniej.
-Hej,
Usopp… - wysapał pomiędzy kolejnymi cichymi spazmami. – On… Mówił prawdę?
Czy
w pytaniu można zawrzeć prośbę o kłamstwo? Zadać je licząc na odpowiedź
niezgodną z rzeczywistością? Usopp do tej pory był pewien, że nie . Ale teraz,
po usłyszeniu Luffiego, przekonał się jak bardzo się mylił. Kapitan chciał
usłyszeć słowa pocieszenia, a nie brutalną prawdę. Którą przecież już znał.
Dlatego pytanie skierował do niego. Najlepszego kłamcy w załodze.
Z
tym, że w tej kwestii wcale nie chciał kłamać. Pragnął wykrzyczeć wszystkim w
twarz okrutną prawdę. Stracili Zoro. Chciał, ale nie mógł. Wypłynął z wioski,
jako kłamca. I jako kłamca tak wróci.
-No
coś ty?! – Nadludzkim wysiłkiem woli zmusił się mięśnie twarzy do
uśmiechu. – W życiu! Kłamał jak najęty!
Wiem, co mówię! Znam się a tym! – Z najwyższym trudem przybrał swoja typową
wszechwiedzącą minę. – Z Zoro będzie dobrze! Przecież to Zoro. Wyliże się, jak
zawsze. – Nienawidził siebie za każde wypowiedziane słowo. – Na pewno da radę. – Ugryzł się w wewnętrzna
stronę policzka i metaliczny smak krwi uratował go przed rozpłakaniem się. Nie
zdołał jednak wydobyć z siebie ani słowa więcej. Na szczęście Luffiemu to
wystarczyło. Nie musiał mówić nic więcej.
Kiedy
Kapitan wszedł do więzienia trudno było stwierdzić, w jakim był humorze. Niby
podśpiewywał pod nosem i nie tupał tak przeraźliwie jak wczoraj, ale
jednocześnie mięśnie twarzy ściągnięte miał do granic możliwości a dłonie raz
po raz zaciskał w pięści.
-No
i co moi mili? – zapytał stając pomiędzy obiema celami. Głos mu drżał, jakby od
hamowanego gniewu. – Jak dobrze pójdzie widzimy się dzisiaj po raz ostatni.
Usopp
głośno przełknął ślinę. Te słowa utwierdziły go w jego przekonaniu. Teraz już
na pewno wiedział, co się dzisiaj stanie.
Mężczyzna
nie zwrócił na niego większej uwagi. Zamiast tego odwrócił się w stronę skały,
na której wisiał już tylko jeden list gończy.
-Ale
oczywiście jest szansa, że trafię w ścianę – mówił dalej jakby wcale nie
przerywał.
Nikt
mu nie uwierzył. Nikt nie chciał mu wierzyć. Nie. Nie teraz. Nie na tym etapie.
Coś takiego po prostu nie mogło mieć miejsca. Każdy marzył, by ten koszmar
dobiegł już końca. Wystarczająco dużo zła zostało już wyrządzone.
-Chcielibyście
żeby się tak stało? Żebym nie trafił?
Patrzył
na nich, jakby naprawdę oczekiwał odpowiedzi. I nie zamierzał nic zrobić dopóki
jej nie uzyska. Nawet, jeśli miałby tak stać do jutra. Jeżeli chcieli zakończyć
ten koszmar musieli odpowiedzieć. Nikt jednak nie czuł w sobie wystarczającej
siły, by to zrobić.
Luffy
spojrzał po bladych zmęczony twarzach przyjaciół. Był ich kapitanem. Musi wziąć
na siebie to zadanie.
-Nie
– powiedział cicho, lecz stanowczo, na co mężczyzna się roześmiał.
-Serio?
Nie chcecie chwili wytchnienia dla swojego towarzysza? Aż tak go nienawidzicie?
Czy może po prostu uznaliście, że teraz, jest bezużyteczny, więc można się go
pozbyć? Nieważne, w jaki sposób.
-Nie.
Zoro jest jednym z nas. Bez względu na wszystko. – Musiał bardzo nam sobą
panować żeby nie dać opanować się gniewowi. – Nigdy nie będzie dla nas
bezużyteczny. Po prostu ciebie mamy dosyć.
-W
to nie wątpię. – Pokiwał głową. – Nie
jestem zbyt popularny wśród piratów. No, ale skoro tak wam zależy to możemy
raczej pójść dalej.
Później
wszystko potoczyło się wedle utartego schematu. Kapitanowi zawiązane oczy a on
rzucił lotką.
Wszyscy
wstrzymali oddech obserwując jak niewielki przedmiot pędzi w stronę ściany.
Obszar, w który powinien trafić, był niewielki. Prostokątny plakat mieszczący
się wewnątrz gazety.
-To
zabawne – pomyślał Sanji. – Na początku wszyscy modliliśmy się żeby on nie
trafił. Teraz jest odwrotnie. – Mocniej
zacisnął kciuki, ignorując ból poharatanych dłoniach.
Na
moment stanęło mu serce. Bowiem, kiedy lotka była już tuż przy ścianie,
niebezpiecznie obniżyła swój lot. Tak bardzo, że prawie minęła list, cudem
tylko trafiając w niewielki jego skrawek. Róg i tak już postrzępiony, czy to
specjalnie, czy to przypadkowo. Dopiero, kiedy znieruchomiała odetchnął z ulgą.
Tylko po to, by za chwilę znów znieruchomieć. Bo to oznaczało, że… Nie, nie
mógł do tego dopuścić.
Kapitan
ściągnął już opaskę i teraz patrzył na ścianę.
-No,
no – zacmokał. – Tak po prawdzie nie wiem jak to skomentować. Albo los was
sprzyja, albo wręcz odwrotnie. A ty jak myślisz, Roronoa? – Po raz pierwszy tego
dnia zwrócił się do szermierza.
Zoro
go zignorował. Ciągle patrzył w sufit, obojętny na wszystko, co działo się
dookoła. Nie wiedzieć, czemu mężczyzna uśmiechnął się.
-Nie
myśl, że pozwolę ci takim pozostać. To, że raz cię złamałem, nie znaczy, że nie
mogę zrobić tego ponownie – szepnął tak cicho, że nawet stojący obok niego
Marynarz miał problemy z dosłyszeniem słów dowódcy. Zaraz jednak dodał głośniej
–To jak? Panie i panowie? Zabieramy się do roboty, co? – Zatarł ręce. – Pewnie
już nie możecie się doczekać, żeby przekonać się, co takiego wymyśliłem,
prawda?
Nie
liczył na odpowiedź, dlatego tak bardzo zaskoczył go nieśmiały głos jednego z
więźniów.
-Przepraszam…
Zdziwiony
spojrzał na Usoppa. Gdyby miał się zakładać, który ze Słomianych zdecyduje się
do niego odezwać, nigdy nie stawiałby na tego tchórza. Inni tak. Mogliby, co
zresztą już robili, krzyczeć na niego, przeklinać, błagać… Ale ten śmieć?
Najmniej potrzebna część załogi? Czasami niemal zapominał o jego istnieniu. A
teraz on? Przyjrzał mu się uważniej. Kanonier drżał. Wprost umierał ze strachu.
A mimo to stał i patrzył wprost na niego. W jego oczach paliła się dziwna
determinacja.
-Tak?
– zapytał naprawdę zaciekawiony, co takiego ten może od niego chcieć.
-M…mo…
może… - Głos mu drżał niemal tak bardzo jak kolana, mimo to postanowił mówić
dalej. – pójdziemy… na… jjjjjaaaakkiś układ?
-Układ?
Ty ze mną?
-Ttttaaakkk.
Tak – powtórzył już pewniej.
Powinien
się wkurzyć. Zamiast tego poczuł się rozbawiony. Skrzyżował ręce na piersi i
spojrzał wyczekująco na pirata.
-Słucham.
Co też możesz mi zaproponować?
Wiedział,
że przyjaciele na niego patrzą, nic z tego nie rozumiejąc. Nie rozmawiał z nimi
na ten temat. Nikomu nie zwierzył się z pomysłu, jaki zaczął kiełkować w jego
głowie od momentu, w którym uzmysłowił sobie, jaką torturę wybrał dla niego
Kapitan. Bał się, że oni zaczną mu to odradzać, a on przerażony wizją gnieżdżącą
mu się w głowie, w końcu im ulegnie. A potem będzie tego żałował do końca
życia. Nie mógł do tego dopuścić. Musiał spróbować.
Myślał,
że jak już zacznie będzie mu łatwiej. Mylił się. Dopiero, kiedy miał przejść do
sedna, strach zaatakował z pełną mocą. Ledwie mógł ustać na nogach. O
wypowiedzeniu choćby słowa nie było mowy.
Wiedział, że Kapitan patrzy na niego wyczekująco. Jeszcze chwila i go
wkurzy. Kto wie, do czego wtedy będzie zdolny… Dlatego starał się przejąć
kontrolę nad swoim ciałem. Nie szło mu za
dobrze.
I pewnie nigdy by tego nie dokonał gdyby nie Zoro. Mężczyzna jęknął. Tak po prostu.
Nie poruszył się. Nic nie powiedział. Po prostu jęknął. Nie tak przeraźliwie
jak do tej pory. To był raczej… Sam nie wiedział jak to nazwać. Cicha skarga? Pogodzenie
z losem? Pożegnanie? Nieważne. Dzięki temu znów mógł kontrolować własne ciało. Bo
przecież robił to dla niego.
-Jeśli
zgadnę, co Pan dla mnie wymyślił, nie zrobi Pan tego Zoro.
Kapitan
spojrzał na niego jakby był niespełna rozumu.
-Wiesz,
że to, z mojego punktu widzenia, kiepski interes? Stracę dobrą zabawę za byle
zgadywankę. I to wcale nie taką trudną. Głupi by się domyślił, jak zamierzałem
zabawić się z tobą.
-Wiem
– przytaknął zastanawiając się jednocześnie skąd w nim tyle odwagi. W
normalnych okolicznościach już dawno by uciekł, zrzucając ciężar prowadzonej
rozmowy na kogoś innego. – Ale to nie wszystko.
-Tak?
To kontynuuj proszę. A nuż wydarzy się cud i twój propozycja do mnie trafi. –
Po tonie mężczyzny można było się domyślić, że raczej nie wierzy w taką opcję.
– No dajesz. Czekam.
Usopp
przełknął ślinę. Naraz dopadło go dziwne wrażenie. Jakby nagle został sam.
Wszyscy przyjaciele zniknęli pozostawiając go w próżni, gdzie poza Kapitanem i
nim nie było nikogo. Powinno go to wystraszyć, ale zamiast tego poczuł się
pewniej. Niespodziewanie to, co miał zrobić, przestało być takie trudne.
-Nie
zrobi Pan tego Zoro – powtórzył. – Tylko mi. Jeśli zgadnę, to ja dostanę karę,
która przecież, od samego początku, miała być dla mnie. – Po wypowiedzeniu tych
słów na głos, poczuł jak robi mu się lżej na duszy. O dziwo nie bał się
cierpienia. Ani innych konsekwencji podjętej decyzji. Poradzi sobie. Najważniejsze,
żeby Zoro już więcej nie cierpiał.
Tymczasem
Kapitan… Śmiał się. I to naprawdę szczerze.
-Długonosy!
– wysapał ledwie łapiąc oddech pomiędzy jednym a drugim atakiem śmiechu. –
Jesteś… - Zrobił nieokreślony gest ręką. – Nawet nie wiem jak to nazwać!
Pojebany! Podejrzewałem każdego z was o wstawienie się za kumplem. Każdego! Nawet
tego pluszaka! – Wskazał na Choppera. – Poza tobą. Nigdy nawet bym nie
pomyślał, że będziesz do tego zdolny! Nie taki cykor jak ty! Zaskoczyłeś mnie,
nie powiem.
Wbrew
okolicznościom, w jego sercu wykwitła duma. Tak. Był z siebie dumny. Nareszcie
zrobił coś, czego można by się spodziewać po wielkim wojowniku mórz. Ratował
przyjaciela.
Nie
tylko Kapitan był w szoku. Pozostali piraci również. Wpatrywali się w towarzysza
szeroko otwartymi oczami, z których na moment uleciał strach, zastąpiony przez
bezbrzeżne zdumienie. Tylko Zoro pozostał nieczuły na rozgrywaną scenę. Jakby
nie docierało do niego, co przyjaciel właśnie próbował zrobić.
-Usopp…
- Pierwszy ocknął się Luffy. – Co…
-Nawet
nie próbuj! – przerwał mu kanonier. – Najlepiej nic nie mów. I wy też! –
zwrócił się do reszty. – To moja decyzja. – Kiedy już ją podjął i powiedział o
niej głośno, pozostanie na obranej drodze było dziecinnie proste. – To jak będzie,
proszę Pana?
Kapitan
w końcu przestał się śmiać. Teraz patrzył na Usoppa jakby zastanawiając się czy
ten sobie z niego żartuje. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nigdy
nawet przez myśl mu nie przeszło, że ten tchórz będzie do tego zdolny. Ale jak widać,
nie wszystko da się przewidzieć. Ludzie potrafią być zaskakujący. I to w nich
uwielbiał.
-No…
Musze przyznać, że mi zaimponowałeś. – Mówił szczerze. Usopp widział, to w
czarnych oczach, które teraz świeciły dziwnym blaskiem. – Zobaczymy, co się da
z tym zrobić. Najpierw powiedz, co tam wykombinowałeś. To nie było trudne,
prawda?
-Nie
– zgodził się. – Chcesz Pan pozbawić jego… mnie… Zoro… - Plątał się nie wiedząc
dokładnie, o kim ma mówić. Wreszcie krzyknął. – Oślepić! Chodzi o oślepienie. W
końcu to najważniejsza rzecz dla strzelca – jego wzrok. – Dopiero, kiedy wypowiedział swoje myśli na
głos dotarło do niego, że kiedy ten dzień dobiegnie końca… stanie się
bezużyteczny dla reszty. Naprawą statku zajmie się Franky, wszak to on go
zbudował. On był z nimi tylko dla swoich umiejętności strzeleckich, bez nich
będzie zbędny. Zasmucił się. Nie chciał tracić przyjaciół. Nie chciał też
zawieść Kayi... A teraz złożona jej obietnica przestanie być możliwa do
wypełnienia… Oczy zaszły mu łzami, dlatego szybko odpędził niewygodne myśli.
Nie mógł sobie pozwolić na płacz. Nie teraz, kiedy targował się z diabłem. Nawet,
jeśli straci wzrok i tak zostanie mniej okaleczony niż Zoro. I tylko to się
liczyło. Popatrzył po przyjaciołach. Widział ich blade zatroskane twarze, na
których poza niedowierzaniem malował się podziw i wstyd. Chyba zawstydził
resztę swoją propozycją. Nie tego chciał. W ogóle nie brał takiej opcji pod uwagę.
Na szczęście przyjaciele milczeli. Zrobili to, o co ich prosił. Nawet Chopper,
choć mały renifer zanosił się łzami, robił to bezgłośnie.
Jego
rozmyślania przerwał ostry głos Kapitana.
-No,
no. Sam nie wiem czy pogratulować ci dedukcji, czy po prostu stwierdzi ć, że
masz więcej oleju w głowie niż reszta. Chociaż może, gdyby Dziecko Diabła, nie
było w takiej rozsypce… Dobra, nie ma, co się zastanawiać. Zgadłeś. To właśnie
miałem zrobić, zanim mi przeszkodziłeś. Dobra, otwierać mi te cholerne drzwi! –
wrzasnął na towarzyszących mu Marynarzy. Mężczyźni do tej pory stali tak cicho,
że Usopp zupełnie o nich zapomniał. Mocno zacisnął powieki, tak by nie okazać strachu,
kiedy będą go wyprowadzać. Szczeknął zamek. Odliczał w myślach. Wiedział, że od
drzwi dzieli go dziesięć kroków. Żeby je przejść potrzeba piętnastu sekund.
Dlatego liczył.
-Jeden.
Dwa. Trzy… Piętnaście.
Kiedy
skończył a nadal nikt nie złapał go za ramiona, nie dźgnął lufą karabinu
nakazując ruszyć się z miejsca, zdezorientowany otworzył oczy. To, co zobaczył
na chwilę odebrało mu dech. Kapitan, wraz z towarzyszącymi mu Marynarzami stał
w celu Zoro! Paląc papierosa pochylał się na szermierzem. I uśmiechał się!
-Hej!
– wrzasnął! – Nie tak się umawialiśmy! To…
-Na
nic się nie umawialiśmy. – Kapitan nawet nie spojrzał w jego stronę. – Niczego
ci nie obiecałem. Powiedziałem, że się zobaczy. No i zobaczyłem. Wolę jednak
jego. – Kopnął Zoro w nogę. Szermierz pozostał obojętny. – Niby go już
złamałem, ale chcę się przekonać czy całkowicie. – To mówiąc kucnął przy
zielonowłosym całkiem tracąc zainteresowanie strzelcem.
Usopp
osunął się na kolana. Był załamany. Nigdy nie brał pod uwagę takiego
scenariusza. Nigdy nie pomyślał, że… Kapitan i tak wybierze Zoro.
-Znów
zjebałem.
-Dzień
dobry, panie Roronoa. Jak samopoczucie?
Zoro
nie zareagował, kiedy zamiast sufitu zobaczył twarz pochylającego się nad nim
Kapitana. Miał gdzieś tego człowieka. Gorszej krzywdy i tak nie mógł mu
wyrządzić. Przestało go obchodzić, co też takiego dzisiaj się wydarzy. Przetrwa
i to. A potem… Nie było żadnego „potem”.
-Widzę,
że raczej mało rozmowny dzisiaj jesteś. – Dmuchnął mu dymem papierosowym prosto
w twarz. Mężczyzna kaszlnął, lecz była to cała reakcja jego strony. Kapitan
zacmokał niepocieszony. – Naprawdę nic cię nie obchodzi, co się dzisiaj stanie?
Nie słuchałeś żarliwej przemowy swojego przyjaciela?
Słowa
docierały do niego jak za szklanej ściany. Słyszał jedynie szum. Rozróżnienie
pojedynczych słów było niemożliwe. Nie przeszkadzało mu to. Nie chciał słyszeć
ani Kapitana, ani Marynarzy, ani… przyjaciół. Jedyne, czego pragnął to utonąć w
pustce. Dać się porwać nicości, która coraz łapczywiej wysuwała swoje macki, by
go posiąść. Walczył z nią ostatkiem sił. Musiał wytrzymać. Jeszcze tylko
trochę.
Patrząc
na szermierza zastanawiał się, czy aby się nie pomylił. Może trzeba było
przystać na propozycje długonosego? Bo jeśli faktycznie złamał Roronoę, a wszystko
na to wskazywało, to na własne życzenie pozbawił się ostatniej rozrywki.
Zaciągnął
się papierosem. Końcówka pojaśniała żarzącą czerwienią. To podsunęło mu pewien
pomysł.
-Skoro
nie słuchałeś to ja ci powiem, co się zaraz stanie. Oślepię cię, mój drogi. –
Wyciągnął papierosa z ust i zaczął zbliżać, wciąż gorącą końcówkę, do lewego
oka szermierza. Początkowo nie działo się nic. Dopiero, kiedy żar dotarł do
skóry mężczyzny ten drgnął niespokojnie. A oblicze Marynarza rozjaśniło się w uśmiechu.
-Czyli
nie wszystko ci jeszcze zobojętniało, co? – Papieros zawisł niecałe dwa
centymetry od twarzy pirata.
Zoro
nagle pobladł. Teraz, zamiast gapić się w sufit, skupił wzrok na czerwonym
punkcie. Kiedy ten poruszył się nieznacznie zacisnął mocno powieki. Kapitan
zarechotał.
-Myślisz,
że to coś da?
Wolną
ręką zmusił mężczyznę do otwarcia oka rozchylając obie powieki do granic
możliwości, jednocześnie kolanem przyszpilając go do ziemi. Szermierz mógł
jedynie wierzgać nogami. Lecz kiedy spróbował, na rozkaz Kapitana, stojący
nieopodal Marynarz unieruchomił je, poprzez zamknięcie w niedźwiedzim uścisku
swoich wielkich łap.
-Co?
– Mężczyzna zaśmiewał się sie w głos widząc przerażoną minę szermierza. – Nagle
zaczęło się to obchodzić? – Przysunął papieros bliżej, tak, że osmalił więźniowi
rzęsy. Z obojga oczu Zoro popłynęły łzy. Jeśli próbował coś powiedzieć, to
Marynarz tego nie słyszał upojony strachem, jaki malował się na twarzy pirata.
–Wiesz? – mówił cały czas obniżając papierosa. – Na początku chciałem to zrobić
inaczej. Myślałem nad kwasem, potem chciałem ci je po prostu wydłubać i
zostawić sobie na pamiątkę. Później pomyślałem rozżarzonym do czerwoności pręcie
z żelaza… Ale teraz tak sobie myślę… że najprostsze rozwiązania są najlepsze! –
Dokończył wciskając papierosa w gałkę oczną Zoro i napawając się jego
wrzaskiem. Gorąca krew ciekła mu pomiędzy palcami. Unieruchomione ciało
podrygiwało w spazmatycznych skurczach, krzyk wdzierał się w uszy, ślina ciekła
szermierzowi po policzku. A on czuł się
spełniony jak nigdy w życiu. W dodatku wiedział, że ma jeszcze jedną szanse, by
znów to poczuć. Roronorze zostało drugie oko.
Kiedy
poczuł ciepło na skórze pomyślał, że to żart. Z kategorii tych nie śmiesznych. Żałosnych.
Lecz z każdą chwilą, gdy płomień papierosa zbliżał się w jego stronę rozumiał, że
to się działo naprawdę. Że Kapitan chce… Próbował uciec. Był jednak
przygwożdżony do ziemi, bez możliwości najmniejszego ruchu. Mógł tylko patrzeć
jak czerwone światełko pędzi w jego stronę. Nadal nie słyszał nic poza szumem.
Nie musiał jednak słyszeć żeby wiedzieć, co się zaraz stanie.
I w
końcu… Poczuł to. Rozdzierający ból w lewym oku. Właściwie całej lewej stronie
twarzy. Jakby ktoś przyłożył mu tam rozżarzone węgle. Gorąco pulsowało w jego
głowie, miał wrażenie, że ta za chwilę eksploduje. Na pewno krzyczał, lecz
nawet jego własny krzyk nie zdołał się przebić przez szklaną ścianę. Płakał,
lecz to przynosiło tylko jeszcze więcej bólu. Łzy też były gorące. Sól
dodatkowo podrażniała świeżą ranę. Spróbował zagryźć zęby. Nie udało mu się,
ból przy poruszaniu mięśniami twarzy okazał się za duży.
Żeby
zrobić cokolwiek, skupić się na czymś innym niż ból, zacisnął pięści.
Przynajmniej myślał, że zaciska. W rzeczywistości nie stało się nic. Wtedy
sobie przypomniał. Zawył jak zranione zwierzę. A zza ściany, w końcu,
przedostał się jeden dźwięk. Opętańczy śmiech Kapitana.
Nienawidził
siebie za to, ale patrząc na Zoro z papierosem wciąż przyciśniętym do oka, czy
może raczej do tego, co z niego zostało, czuł ulgę. I, co zdecydowanie gorsze,
radość. Że to nie on. Że Kapitan nie
zgodził się na jego warunki. Wiedział, że to będzie straszne, ale nie
przypuszczał, że aż tak.
Pozostali
chyba nie zdołali odczytać jego myśli, bo nikt nie robił mu wyrzutów. Tak naprawdę
to nikt nie robił nic. Tylko patrzyli. Nie przeklinali, nie płakali, nie
pomstowali. Po prostu patrzyli. Najwidoczniej Kapitan nie zdołał złamać Zoro,
ale udało mu się z resztą Słomianych Kapeluszy. Bo Usopp czuł jak i on rozpada
się na kawałki. To koniec.
-No,
no. – Przyjrzał się swojemu dziełu. – Pięknie wyszło. – Teraz lewe oko
szermierza było zamknięte, ale nadal spod powieki spływała krew a w powietrzu
czuć było spalenizną. Dopalony papieros leżał tuż obok, podczas gdy na policzku
Roronoy widniał czerwony, okrągły ślad po oparzeniu. – Tak. Efekt jest
zdecydowanie ciekawy. Chyba nie będę sięgał po inne… opcje – powiedział
zapalając kolejnego papierosa.
Tym
razem Zoro już nie walczył. Nie miał na to siły. Pozostało mu tylko, z
przerażeniem patrzeć na zbliżającą się czerwień, która na zawsze pogrąży go w
ciemności. W tej chwili żałował naprawdę wielu rzeczy, jednak największy żal
budził w nim fakt, że ostatnim, co zobaczy, będzie twarz Kapitana rozciągnięta
perwersyjnym uśmiechu.
Kiedy
papieros już niemal muskał gałkę oczną szermierza, Kapitan jakby się zawahał.
To było zbyt proste. Za pierwszym razem miał z tego satysfakcje. Roronoa nie
wiedział, co go czeka. Teraz był tego świadomy, co w pewien sposób odbierało
sporą część zabawy. Poza tym nie chciał tak tego kończyć. Doskonale zdawał
sobie sprawę, że to ostatnia szansa, żeby sprawić mężczyźnie ból. Ostatnie kilka
tygodniu przyniosły mu naprawdę wiele radości. Dawno nie miał tak upartego i
silnego więźnia. Chciał jak najdłużej pamiętać Roronoę. Dlatego, chociaż
wcześniej odrzucił ten pomysł, postanowił wziąć sobie coś na pamiątkę.
Zabrał
papierosa, ze złośliwą satysfakcją rejestrując westchnienie ulgi, które
wydobyło się z gardła szermierza. Mógłby mu powiedzieć, żeby się nie cieszył,
że to nie koniec, tylko, po co? Będzie zabawniej, jeśli sam się o tym przekona.
Z tego też powodu postanowił, że po potrzebne mu narzędzie nie wyśle żadnego z
Marynarzy, tylko pójdzie sam. Kiedy zniknie, szermierz na pewno pomyśli, że to
już koniec.
Dopalił
papierosa i zgasił go na drugim policzku więźnia. Syk bólu był dla niego jak
najpiękniejsza melodia.
Wychodząc
nie mógł się nie uśmiechnąć, wyobrażając sobie minę Roronoy, po swoim powrocie.
Kiedy
trzasnęły drzwi a w więzieniu pozostali tylko nic nieznaczący Marynarze, miał
ochotę popłakać się z radości. To już naprawdę koniec! Nie straci drugiego oka!
Nie! Nadal będzie widział. I choć cała twarz rwała dzikim bólem, a lewa strona
świata pogrążona była w ciemności, on czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi. Przynajmniej teraz. W tej chwili. Kiedy strach o oczy wyparł z pamięci
wspomnienia związane z okaleczonymi dłońmi.
Wyszedł.
Tak po prostu. Bez słowa. Próbował, lecz nie potrafił się z tego cieszyć. Już nie
potrafił go nawet nienawidzić. Pomimo upiornego krzyku raz po raz rozlegającego
się w jego głowie. Pomimo krwi rozlanej w sąsiedniej celi. Nie nienawidził go.
Wręcz przeciwnie. Kapitan stał się mu całkowicie obojętny.
I to
właśnie przerażało Luffiego najbardziej.
Rzeczywistość
okazała się o wiele lepsza niż jakiekolwiek jego wyobrażenia. Kiedy ponownie
wszedł do więzienia i pochylił się nad Roronoą, na jego poranionej twarzy
zobaczył dokładnie to, czego oczekiwał. Tylko, że… pełniejsze. Bardziej
rzeczywiste. Mocniejsze. Po prostu lepsze. Mężczyzna wyglądał jakby zobaczył
swój najgorszy koszmar. I pewnie tak właśnie było. Z całą pewnością zdążył awansować
w osobistej hierarchii zielonowłosego na sam szczyt listy, rzeczy, których się
bał. W dodatku przerażenie było tym większe, że pirat zdążył już oswoić się z myślą,
że nastał koniec jego mąk.
-Naprawdę
myślałeś, że zostawię tę sprawę bez ostatecznego rozwiązania? – spytał
jednocześnie wyciągając zza pleców, chowany tam dotąd metalowy przedmiot. – Po prostu stwierdziłem, że jednak chciałbym
mieć po tobie jakąś pamiątkę. – W mdłym świetle pochodni jego oczy błysnęły
przerażająco.
Kiedy
go zobaczył pomyślał, że to sen. Koszmar trawiący umysł, podczas gdy ciało spoczywało
w gabinecie Choppera, na Sunny’m. Lecz wystarczyło, że Kapitan się odezwał i
już wiedział, że jego koszmar był prawdziwy. Żaden sen nie może być tak
rzeczywisty. Przekonał się o tym wielokrotnie.
Marynarz
pochylał się nad nim trzymając w ręku metalowy przedmiot przypominający płaską,
stołową łyżkę, trochę szerszą niż normalna i o ostrych krawędziach. Pierwszy
raz widział coś takiego, mimo to od razy pojął, do czego służy. Zadrżał.
-Nie…
- wyszeptał. – Nie…
-Tak!
– Kapitan wyszczerzył zęby w bezgłośnym uśmiechu. – Jak widzę – tym razem
roześmiał się głośno – nie muszę cie wprowadzać w szczegóły. I bardzo dobrze.
Szybciej nam pójdzie. Wy! Trzymajcie go!
Dwóch
Marynarzy od razu rzuciło się żeby unieruchomić pirata. Co zdecydowanie nie
było konieczne. Zoro nie był zdolny się ruszyć. Ciało przestało go słuchać.
Zarówno ze zmęczenia jak i strachu. W ostatnim akcie desperacji użył całej siły
woli, żeby spojrzeć na przyjaciół. Pożałował tego w jednej chwili. Jego Nakama siedzieli
osowiali. Pustymi, szklistymi oczami i z twarzami bez wyrazu wpatrywali się w
ostatnie cierpienia towarzysza.
Błagał
choćby o cień emocji z ich strony. Lecz
nim zdołał go dostrzec, jego głowa została odwrócona a Kapitan zaczął rzeź.
Pierwsze
spotkanie z metalowym przedmiotem nie było bolesne. Nieprzyjemne jak
najbardziej, ale nie bolesne. Chłód chirurgicznej stali wbił mu się pod dolną
powiekę powodując dyskomfort. I to było
ostatnie miłe uczucie. Potem były już tylko katusze. Kiedy łyżka wbijała się
coraz głębiej w oczodół, podważając gałkę oczną, przecinając nerwy i żyły. Krew
ciekła mu po twarzy. Krzyczał, próbował się wić, lecz ciało nadal postawało
głuche na sygnały od mózgu.
Kapitan
wbijał narzędzie tortur dalej, zupełnie jakby robił to bez żadnego wysiłku.
Kiedy przerwał główny nerw wzrokowy, Zoro zalała ciemność . I nowa porcja bólu.
Oko wyskoczyło z oczodołu i z głośnym plaśnięciem, słyszał to doskonale,
wylądowało z daleka od jego ciała. Gdyby miał siłę myśleć, wiedziałby, że tym,
co złapało tę część, która jeszcze chwilę temu należała do niego, była dłoń
Kapitana.
Mężczyzna
wyprostował się trzymając w dłoni okrwawioną gałkę oczną, ze zwisającym grubym
nerwem. Wpatrywał się w stalową tęczówkę, która już nigdy nic nie zobaczy. Miał
swoją pamiątkę.
Jakby
z niechęcią włożył oko do słoja z gęstą substancją, podanego mu przez
podwładnego. Nie chciał się rozstawać z trofeum, lecz wiedział, że jeśli ma się
nim cieszyć długo należy je zakonserwować.
-Chciałbym
wam bardzo podziękować za wspólnie spędzony czas. Naprawdę, interesy z wami to
czysta przyjemność! – Ukłonił się w stronę Słomianych Kapeluszy. – Zwłaszcza z
tobą panie Roronoa Zoro. Tak jak obiecałem,
jutro zwrócę wam wolność, więc… żegnajcie.
Opuścił
pomieszczenie pozostawiając piratów samych.
Zoro
pogrążony w bólu i żalu łkał, lecz był to płacz pozbawiony łez.