Przepraszam za błędy.
POŚWIĘCENIE
Rozdział 5.
Nami
Pił
łapczywie krztusząc się wodą i własną śliną. Ciało trawiła gorączka, obraz
rozmazywał mu się przed oczami, widział tylko jasne i ciemne bezkształtne
plamy. Wszystko go bolało. Szczególnie porozcinane batem plecy. Koszulka
zdążyła już przyschnąć do lekko zagojonych ran i przy każdym ruchu odrywała się
od nich na nowo je otwierając, tym samym tylko potęgując ból. Wiedział, że
najpierw powinien spróbować ją odkleić, nim dźwignął się z podłogi, ale
pragnienie było silniejsze. Bardziej dotkliwe. Gorsze niż ból. To pragnienie
wypalało mu przełyk, sprawiało, że w ustach czuł tylko wiór, niemal rozrywało wnętrzności.
Wysuszało od wewnątrz i na zewnątrz. Jakby nie pozostała w nim kropla cieczy.
Woda
skończyła się zdecydowanie szybciej niż by tego chciał. Niechętnie odstawił
kubek i, w poczuciu całkowitego oderwania od rzeczywistości, rozejrzał się
dookoła. Obraz tylko trochę zyskał na ostrości. Był w stanie odróżnić kontury
niektórych przedmiotów. Lecz w tej chwili niewiele go to obchodziło. Teraz jego
głowę zaprzątała jedna myśl: czy to dzisiaj dostanie swój przydział wody? Chociaż
bardzo się starał nie potrafił umieścić, w otaczającym go świecie, dzisiejszego
dnia, a może nocy? Całkiem stracił orientację. Wszystko zlało się w jedność.
Był tylko ból, głód, a teraz pragnienie. Całość poprzeplatana kolejnymi
wizytami diabła w ludzkiej skórze. Na samo wspomnienie Kapitana zrobiło mu się
gorąco. Jeszcze bardziej niż dotychczas. Cały aż spływał potem, w głowie łupało
od gorączki. I tak bardzo chciało mu się pić. Nie jeść. Pić. Pragnienie
przytłumiło pozostałe odczucia, zawładnęło jego ciałem, tak bardzo, że nawet ta
dopiero raczkująca w jego umyśle myśl, na razie nie wypływała na światło
dzienne. Pozostawała ukryta, przynajmniej do czasu. Wiedział o niej i dlatego
czuł coś na kształt ulgi. Podskórnie wiedział, że miała ona coś wspólnego z
podawanym mu narkotykiem. Dlatego tym bardziej skupił się na pragnieniu. Je
można było uciszyć. Walczyć z nim. Może to dzisiaj dostanie wodę? Uczepił się
tej myśli tak mocno, że aż zabolało. Bo jakiś wewnętrzny głos w jego głowie,
jedyny, który chyba pozostał przy zdrowych zmysłach, postanowił go uświadomić w
bolesnej prawdzie. Otrzymał już swój przydział. Wczoraj, po wizycie Kapitana,
co ledwo zarejestrował, jeden z Marynarzy, zostawił mu kubek wody. Po którym
teraz zostało tylko wspomnienie i dominująca suchość w ustach. Ale… Może… Może…
uda mu się przekonać strażników, żeby przymknęli oko na reguły ustalone przez
Kapitana? Jeśli ich poprosi? Zacznie błagać?
Do
głosu zaczął dochodzić pierwotny instynkt przetrwania. Ta część każdego
człowiek, która każe mu robić wszystko, byleby przetrwać. Zwykle jest tłumiona
przez te bardziej racjonalne, ludzkie odruchy. Ale on… Sam czuł, że powoli
przestawał być człowiekiem. Odarto go z dumy, przerobiono na królika
doświadczalnego, na zabawkę pozbawioną wolnej woli. Więc dlaczego nie porzucić
człowieczeństwa całkowicie? Może dzięki temu uda mu się coś ugrać?
Zaczął
koncentrować się na otaczającym go świecie. Z bezkształtnej plątaniny barw
powoli wyłaniały się kształty. Jego własne nogi, tak chude, że z trudem je
rozpoznał. Kraty pokryte rozbryzgami krwi. Dalej byli oni… Uciekł wzrokiem, nie
chcąc dopuścić, by ich spojrzenia się spotkały. Jeśli na to pozwoli cały plan
zostanie zniweczony. A palenie w przełyku przybierało na sile.
Wreszcie
dojrzał to, co chciał. Dwóch strażników, po jednym na każdą celę. Nie potrafił
rozróżnić twarzy, lecz ten biało – błękitny mundur rozpoznałby na końcu świata.
Wstąpiła w niego nadzieja. Skoro tu są, to może… Otworzył usta, lecz nie
wydobył się z nich żaden dźwięk. Spróbował znowu, z podobnym skutkiem.
Wysuszone gardło zapiekło przy trzecim podejściu, podczas której udało mu się
wykrzesać z niego jedynie warkot. Próba przełknięcia śliny także zakończyła się
fiaskiem. Ślinianki odmówiły współpracy. Momentalnie cała nadzieja się ulotniła
pozostawiając po sobie jedynie strach. A co jeśli nie uda mu się nic
powiedzieć? Co wtedy? Przecież milcząc nie poprosi! A pragnienie stawało się
coraz dotkliwsze. Tak bardzo, że nawet ból gardła przestał mieć znaczenie.
Musiał spróbować znowu. I robić to tak długo, aż w końcu ciało zacznie go
słuchać. Ponowne otworzy usta, lecz nim spróbował wydać z siebie jakiś dźwięk
powietrze przeszył krzyk.
-ZORO!
Z
całych sił walczył by nie spojrzeć w tamtą stronę. Ale coś go wołało. Ta
kamizelka. Jej czerwona barwa przywodząca na myśl, o dziwo nie krew, lecz…
nawet nie potrafił sprecyzować tej myśli. To było jakby zapowiedź największej z
przygód. Czerwień, tak intensywna, nawet pod warstwą kurzu i brudu, wołała go. Mimowolnie,
więc odwrócił się w tamtą stronę i napotkał spojrzenie czarnych,
zdeterminowanych oczu. Oczu przepełnionych nienawiścią, ale też kiepsko
ukrywanym strachem. Uświadomił sobie, że to strach o niego. Wiedział, że
jeszcze kilka dni temu, takie odkrycie wywołałoby by w nim całą gamę emocji.
Teraz jednak patrzył obojętnie na swojego kapitana, wciąż zafascynowany czerwoną
kamizelką.
-ZORO!
-ZORO!
Czuł,
podświadomie wiedział, co chciał zrobić jego przyjaciel. Jak bardzo zamierzał
się poniżyć. Mówiły mu to głód i pragnienie, w zamglonych oczach kamrata. Nie
mógł na to pozwolić. Przecież Zoro mu obiecał, że już nigdy więcej nie przegra.
A on, jako przyszły Król Piratów musiał mu pomóc dotrzymać obietnicy.
-Nie
poddawaj się! PROSZĘ! BĘDZIE DOBRZE!
Tylko
on wiedział ile kosztowały go te słowa. Jak bardzo bolało kłamstwo.
-OBIECUJĘ!
Patrzyli
na niego wszyscy, cała załoga, łącznie ze strażnikami. Ci ostatni chichotali
naśmiewając się z jego przemowy. Miał to gdzieś. Najważniejsze było zwrócenie
uwagi Zoro. Sprawienie żeby uwierzył, w wypowiedziane przez niego kłamstwo. I
chyba mu się udało, bo z twarzy szermierza po raz pierwszy od przebudzenia
zniknął ten tępy wyraz całkowitej uległości i poddania. Nadal dominował na niej
ból i cierpienie, z którymi Roronoa już nie walczył, ale już bez tego, co
kazało mu myśleć, być pewnym, że przyjaciel znów, tym razem przez samego
siebie, zostanie poniżony.
-Luffy…
- ktoś ścisnął go za rękę.
-Luffy…
- inna dłoń pociągnęła jego rękaw.
-Luffy…
- Ręka na ramieniu.
-Luffy…
- Czyjeś czoło oparte o jego plecy.
-Luffy…
- Ciepłe ciało owinięte wokół nogi.
-Luffy…
- Głos dochodzący z oddali.
-Luffy…
- Bezgłośnie wypowiedziane słowa przyszłego Najlepszego Szermierza na Świecie.
-Zoro…
-Luffy…
- poruszył wargami świadom, że nadal nie jest wstanie wydobyć z siebie głosu.
To zabawne. Albo żałosne. Wiedział, że kapitan kłamie. Nic nie będzie dobrze.
Nie z tymi bliznami na plecach. Jako szermierz był skończony. Jak może dzierżyć
miecze okryty hańbą? Jak spojrzy w oczy Jastrzębiookiemu? Nie. Słowa Luffiego
były kłamstwem. Mimo to uczepił się ich niczym ostatniej deski ratunku. Z
jednego powodu. „Obiecuję”. A Monkey D. Luffy zawsze dotrzymywał złożonych
obietnic.
Odwrócił
się tyłem do przyjaciół i tym samym do strażników, przekonany, że mając ich w
zasięgu wzroku mógłby ulec. Wtedy nawet Luffy nie zdołałby go odwieźć od
podjętej decyzji. Jednak to było za mało. Nie widział ich, ale wciąż wiedział,
że tam są. Musiał szybko zająć czymś myśli. Skupić się na innej rzeczy. Choćby
na tym okropnym bólu pleców. Spróbował odkleić przyschniętą koszulkę i naraz
poczuł jak skóra pali go żywym ogniem a powietrze wypełniło się zapachem
świeżej krwi. Ledwie zdołał pojąć, że należała ona do niego. Dopiero ciepła
wilgoć w okolicach nerek, a później na pośladkach, uzmysłowiła mu, że znów
zaczął krwawić. To, w połączeniu z kolejnymi porcjami cierpienia, sprawiło, iż
zrezygnował z dalszych prób. Nie dał rady.
W poczuciu całkowitej klęski położył się na ziemi, uważając żeby plecy
ani na chwilę nie zetknęły się z chropowatymi kamieniami.
Czuł
jakby ktoś przejął władzę nad jego ciałem. Wiedział, co planował Zoro i jakie
będą tego konsekwencje, ale chociaż bardzo chciał nic nie mógł zrobić. Żadna
część niego, nie chciała go słuchać. Był jakby biernym widzem, nic nie zależało
od niego, nie ważne jak bardzo pragnął wpłynąć na fabułę. To dobijało. Już sam
fakt, że ten głupi glon cierpiał za nich był wystarczająco bolesny. Dodatkowy
ból duszy, bo ciało miało się znakomicie, nie był wcale potrzebny. I tak czuł
się jak śmieć.
Z
tego dziwnego letargu wyrwał go dopiero krzyk Luffiego. Słyszał jak kapitan
krzyczy, rozróżniał słowa, znał ich znaczenie, mimo to… Nie rozumiał. Dlaczego
ten cholerny żarłok kłamie? Będzie dobrze? Kurwa! Jak jakim świecie ty żyjesz
debilu?! Nic nie będzie dobrze! Wszystko! Całe to twoje Zostanę Królem Piratów!
Znalezienie All Blue! Mapa całego świata! Stanie się wielkim wojownikiem! I
zostanie Najlepszym Szermierzem na Świecie! To wszystko, te wszystkie głupie
marzenia rozjebią się na tej pierdolonej wyspie! Nie widzisz tego pajacu?!
Chciał
to wykrzyczeć kapitanowi prosto w twarz. Chwycić za poły, wkurzającej go, czerwonej
kamizelki i mocno potrząsnąć. Zamiast tego poczuł jak wzbiera w nim śmiech. Ta
dziwna, upiorna wesołość, wydała mu się nagle bardzo na miejscu. Wyśmiać całą
tę sytuację.
-Sanji-kun?
Chłodna
dłoń dotknęła jego policzka i dopiero wtedy zorientował się, że płakał.
Nami
dalej ocierała jego łzy w takim skupieniu, jakby za wszelką cenę zmuszała się
do patrzenia gdzie indziej, niż przeciwległa cela. On też chętnie skorzystał z
tej możliwości cała uwagę skupiając na rudych włosach kobiety.
-Przepraszam
Nami-swan… - powiedział nie bardzo więcej, co innego mógłby zrobić.
Nawigatorka
pokręciła głową otwierając usta, lecz zaraz je zamknęła. Pod wpływem impulsu
chciał ją przytulić, ale uchyliła się w ostatniej chwili i zostawiwszy go w
osłupieniu, przysiadła pod ścianą, ze wzrokiem skupionym na swoich dłoniach.
-Z
Nami też nie jest najlepiej…
Drgnął
słysząc te słowa. Tym bardziej, że wypowiedział je najlepszy lekarz, jakiego
znał. Chopper stał tuż obok, jednak wydawało się, że nie zwraca na niego większej
uwagi. A rzucone przed chwilą stwierdzenie skierowane była bardziej do siebie
niż innego członka załogi.
-Co
masz na myśli? – spytał jednocześnie próbując znaleźć w kieszeni papierosa. Nie
mógł się pozbyć tego nawyku, za co był na siebie wściekły.
-Słucham?
– Renifer przeniósł na niego spojrzenie, które do tej pory krążyło od
szermierza do nawigatorki i z powrotem.
-Co
masz na myśli – powtórzył. – Mówiłeś o panience Nami. I nie próbuj kręcić. – Już wystarczająco mamy kłopotów, dodał w
myślach.
Lekarz
zasępił się. Widocznie nie chciał, by ktoś jeszcze znal jego zdanie na temat
rudowłosej.
-Sanji…
Wiesz… Wydaje mi się, że Nami zbliża się do swojej granicy…
Spojrzał
na przyjaciela. Albo mu się wydawało, albo przez ostatnie kilka dni renifer
zmienił się. Jakby dorósł. Utracił tę swoją dziecięcą niewinność, jaką
charakteryzował się podczas ich pierwszego spotkania. Widocznie to, co nie
udało się Wapolowi, osiągnął Kapitan. Przeraziła go ta myśl. Chyba dopiero
teraz dotarło do niego, że nie tylko Zoro cierpi. Oni też, razem i każdy z
osobna, w jakiś sposób byli torturowani. A dni spędzone w niewoli zostawiały trwały
ślad na ich psychice. Kiedy, czy raczej, jeśli, uda im się stąd odpłynąć, nic
już nie będzie takie samo. Bez względu na to czy Roronoa przeżyje czy też nie.
Przeraziła go obojętność, z jaką przyjął ostatnią myśl. To było tak jakby już
pochował szermierza. Co się z nim dzieje?! Przecież jeszcze wczoraj… Nie…
Wczoraj też nie było dobrze. Ale to akurat nie najlepszy czas uporządkowywanie
myśli.
Postanowił
zostawić temat Nami-san. Dowiedział się mniej więcej, o co chodziło Chopperowi,
reszty mógł domyślić się sam.
-A,
co z nim? – Nie chciał dalej ciągnąć tego wątku. Lekarz też najwyraźniej nie
miał na to ochoty. Fakt, że kolejna osoba w jego otoczeniu cierpi wyraźnie
dawał mu się we znaki. Dlatego Sanji postanowił przynajmniej udawać, przed nim,
że temat nie istnieje. Oczywiście samemu postanawiając otoczyć nawigatorkę
należytą opieką.
To
pytanie było chyba jeszcze gorsze.
-Ma
gorączkę, ale to normalne po solidnym biciu. – Starał się patrzeć na sytuację
chłodnym okiem lekarza, niezwiązanego emocjonalnie z pacjentem, ale nie
potrafił. Ilekroć spojrzał na Zoro miał przed oczami te wszystkie wspólnie
spędzone chwile. – Najgorsze, że nie wiem dokładnie, w jakim stanie są plecy.
Czy nie wdało się zakażenie… Przy ranie takiej wielkości to mógłby być naprawdę
duży problem.
Jakby
te do tej pory były małe, pomyślał Sanji, lecz nie ośmielił się powiedzieć tego
na głos. Chopperowi i tak już było ciężko. Wcale się nie dziwił, że renifer
skupił się teraz na świeższych ranach szermierza ignorując wcześniejsze.
-Sanji…
- Lekarz chwycił go za nogawkę.
-Tak?
-Czy
naprawdę wszystko będzie dobrze? – Czarne oczka błyszczały od łez a kucharz
zrozumiał, że przyjaciel, nadal był dzieckiem. Rzuconym w naprawdę przejebane
problemy dorosłych. – Luffy powiedział…
Niech
szlag trafi tego cholernego gumiaka!
-Będzie.
– Czuł się jak śmieć. – Przecież znasz Luffiego, jak on coś postanowi, to nie
ma przebacz. – Kątem oka obserwował Nami-san. Nadal siedziała pod ścianą, z
taką miną, że nie odważyłby się do niej podejść. W tej chwili potrzebowała
samotności. Przynajmmniej tyle ile mogła uzyskać w ciasnej celi. – Będzie
dobrze, Chopper. – Czy ktoś kiedyś nie powiedział, że kłamstwo powtarzane
tysiąc razy staje się prawdą?
Patrzyła
na swoje dłonie zastanawiając się, dlaczego nie widzi na nich śladów krwi. Przecież
powinna! Wszyscy cierpią przez nią! Zoro umiera z jej winy! Jako nawigator
popełniła niewybaczalny błąd kierując ich na tę wyspę. Miała krew na rękach.
Więc dlaczego są one tak cholernie czyste?! I dlaczego nikt jej nie obwinia?!
Czy tak bardzo ją znienawidzili, że nie zniżą się do tego?! A może czekają na
odpowiedni moment? Kiedy przyjdzie ten potwór, wskażą ją, jako głównego winnego
i każą uwolnić Zoro? Nie zdziwiłaby się. Wiedziała, że to ona powinna siedzieć
tam, na miejscu szermierza, lecz zabrakło jej odwagi, by się zgłosić. Prawdę mówiąc
wtedy sparaliżował ją strach. Paniczny lęk. Modliła się, żeby za żadne skarby
nie trafiło na nią. Żeby żaden z przyjaciół jej nie wskazał. I nie zrobili
tego. Więcej. Człowiek, który powinien najbardziej ją nienawidzić wstawił się
za nimi wszystkimi. Zoro. Ilekroć przypomniała sobie swoje wredne zagrywki
względem szermierza chciało jej się wyć. Jak mogła być taką suką dla człowieka,
który nie raz i nie dwa uratował jej dupę? A teraz przez nią i dla niej,
umiera.
Spojrzała
na ścianę obwieszoną listami gończymi. Dzisiaj jej kolej. Czuła to. Na samą
myśl robiło jej się niedobrze. Jak przetrwa kolejny raz patrząc na gwałconego
przyjaciela? Wiedziała, że właśnie taką torturę przygotował dla niej Kapitan. Bo,
w jaki inny sposób można bardziej skrzywdzić i upokorzyć kobietę?
Zresztą,
do diabła z nią! Jak to przetrwa Zoro?
Na zmianę
to zapadał w krótki, niespokojny sen, to budził się zlany potem, suchością w
ustach i bolącą każdą częścią ciała. Po jednej z takich drzemek uświadomił
sobie, że zamiast wiórów czuje coś innego… Słodki metaliczny smak… Krew…
Przejechał językiem po zębach odkrywając, że górna prawa trójka zniknęła. I to
dosłownie. Nigdzie jej nie było. Musiał ją połknąć. To powinno napawać go obrzydzeniem,
ale zamiast tego cieszył się, że przynajmniej odszedł mu problem lub jego
część, ukrywania braków w uzębieniu przed przyjaciółmi. Zresztą i tak bardziej
interesowała go teraz wilgoć w ustach. Rozkoszował się nią, starając się nie
pamiętać, że pije własną krew. Tak było bezpieczniej. Inaczej dystans, jaki
dzielił go przed całkowitym szaleństwem znacznie by się skrócił.
Oszołomiony
chwilową ulgą nie zauważył nawet przybycia Kapitana, chociaż ten stał przed
celą i gapił się na niego z wyrazem zadowolenia na szkaradnej twarzy. Przynajmniej
do momentu, w którym ten się nie odezwał.
-Jak
się dzisiaj czujemy?
Wyczuła
go jeszcze zanim drzwi więzienia się otworzyły. Głos w jej głowie powiedział
jej, że to właśnie teraz. I miał racje. Niestety. Kiedy tylko wszedł, mogła
przysiąc, jego spojrzenie od razu spoczęło na niej. Wpatrywał się w nią kilka przerażających
ułamków sekundy, by zaraz potem zainteresować się Zoro. Zupełnie jakby reszta
nie istniała. To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że dziś jej kolej. Mocnej
zacisnęła pięści, z premedytacją raniąc się aż do krwi.
-Jak
się dzisiaj czujemy?
Jak
gówno, byłoby prawdziwą odpowiedzią, jednak wiedział, że gdyby powiedział to na
głos twarz Kapitana rozszerzyłaby się tym uśmiechu, którego tak nienawidził. Ostatnim,
czego chciał to sprawić mu satysfakcję.
-Powiedz
no, Roronoa… - Marynarz nie wydawał się urażony brakiem odpowiedzi na pierwsze
pytanie. – Nie chciałbyś czegoś ode mnie dostać?
-Tak
– wycedził przez zaciśnięte zęby. Przynajmniej te, które mu jeszcze zostały. –
Twoje jaja na srebrnej tacy. – Co się z nim dzieje? Jeszcze kilka godzin temu był
gotów skamleć o kilka łyków wody, a teraz wkurza największego popaprańca po tej
stronie Grand Line! Chyba naprawdę mu odwala. Albo chce popełnić najbardziej
widowiskowe samobójstwo.
Ale,
o dziwo, Kapitan się nie zdenerwował. Chyba ta odpowiedź nawet go ucieszyła,
bo… zaczął się śmiać. I to był wesoły śmiech.
-Wiesz,
co? – Oparł się o kraty. – Miałem już do czynienia z różnymi ludźmi: piratami,
łowcami głów, zwykłymi bandziorami, nawet Marynarzami, ale… Jeszcze nikt nie
dostarczył mi tyle rozrywki, co ty! Żaden nie wytrzymał tak długo! Jesteś
najlepszy Roronoa Zoro!
-Mam
w dupie twoje komplementy!
-A
ja myślałem, że w dupie to miałeś, co innego mojego…
Zoro
zesztywniał na samo wspomnienie a uśmiech Marynarza poszerzył się.
-No,
ale było minęło… Nie wracajmy do tego. Nawet, jeśli to miłe wspomnienia, to nie
ma sensu zaprzątać sobie nimi głowy. Teraz jest teraz, a w związku z tym… -
Pogrzebał w kieszeni, tylko po to, by wydobyć z niej małą szklaną ampułkę z
szarobrunatną zawartością. – Nie tęsknisz za tym? – spytał przykładając
naczynie do krat. – Powiedz.
Sam
widok sprawił, że na nowo zaschło mu w ustach, a w żołądku pojawiło się ssanie
innego rodzaju, niż to, jakiego doznawał do tej pory. Ręce zaczęły mu drżeć,
serce tłukło się w piersi w jakimś dziwnym rytmie. Wiedział, co mężczyzna
trzymał. Narkotyk. I chociaż nigdy by nie przypuszczał, ze do tego dojdzie,
chciał, dostać kolejną dawkę. Mimo iż zdawał sobie sprawę z konsekwencji.
Jednak teraz ten ból… był czymś, czego zaczynał pragnąć.
Ampułka
rozbłysła w mdłym świetle korytarza momentalnie doprowadzając go do rozpaczy.
Kolejna dawka mogła zabić Zoro. On wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek z tu
zebranych. Zresztą Kapitan też został ostrzeżony, więc co on do cholery
wyprawia. Nagle, pod warstwą futra pojawiły się dreszcze. A co jeśli mężczyzna
nie uwierzył swojemu podwładnemu? I na własną rękę będzie kontynuował tortury?
Co wtedy? Czy on naprawdę będzie aż tak głupi?
-Chopper?
– Głos Luffiego dochodził do niego jakby zza ściany. – Czy to…
Nie
kończ! Nie chce na to odpowiadać!
Na
szczęście nie musiał.
-Siedzisz
cicho – stwierdził Kapitan. – Więc chyba jeszcze aż tak bardzo za tym nie
tęsknisz. – Schował ampułkę do kieszeni, czemu towarzyszyło westchnienie ulgi
wydobywające się z siedmiu gardeł. – Jednak spokojnie. To się zmieni. Możesz mi
wierzyć.
I
Zoro wierzył. Kazało mu to robić ssanie w żołądku.
-Tymczasem…
Chyba czas już na kolejną próbę twojego szczęścia, nie uważasz? – Nie czekając
na odpowiedź ze strony szermierza odwrócił się w stronę pozostałych piratów i
zmierzył ich wzrokiem. – No chyba, że ktoś chce się zgłosić na ochotnika.
-Co?
– Sanji przez chwile myślał, że się przesłyszał. Ten człowiek nie mógł być aż
tak szalony. I wtedy zobaczył minę Nami. Kapitan też musiał ją zobaczyć.
Inaczej nie proponowałby nic takiego.
Widząc jak nawigatorka otwiera usta skoczył ku niej, chcąc ja powstrzymać,
jednak był za daleko. Reszta chyba się nie zorientowała, co właśnie miało się
wydarzyć.
-Ja…
- Zrobi to! Da radę! Po prostu będzie myślała o czymś innym. Nie pozwoli, żeby
kolejna osoba cierpiała żeby ją uratować! Bell-mere-san oddała życie w zamian
za jej. Nie pozwoli na ten sam krok Zoro. – Ja… - Czyjaś ręka złapała ją w
pasie. Pewnie Sanji. Musi się pospieszyć. –Ja chcę…
-ŻARTOWAŁEM!
– Przerwał jej głośny krzyk Marynarza.
Łzy
zaczęły torować sobie drogę po jej policzkach, a głos uwiązł w gardle. Nie
zdążyła. Zakpił z niej zarówno Los jak i Kapitan. Załamana nie zwróciła nawet
uwagi na fakt, że kucharz stał tuż obok z ręką na wysokości jej ust. Mężczyzna
oddychał przez nos jakby próbując zapanować nad wściekłością.
-A
to drań… - Z trudem udało mu się odzyskać panowanie nad sobą. Ten dupek zrobił
to specjalnie! Dobrze wiedział, że Nami-san będzie chciała… Pokręcił głową. Nie
może teraz o tym myśleć. Musi zachować się jak prawdziwy mężczyzna.
Przytulił
nawigatorkę do piersi, nie mogąc patrzeć na jej łzy. Nie protestowała, ufnie
wtulając się w podniszczoną, brudną marynarkę. Objął ją ramionami, z pewną
obawą spoglądając do sąsiedniej celi. Przeczucie go nie myliło. Zoro ich obserwował.
Wiedząc, że nawalił skrzyżował spojrzenie z szermierzem. Ten wzrok mówił
wszystko, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Ale czasami taki solidny
opieprz, nawet niemy, trzeba dostać od kogoś innego.
-Naprawdę
myśleliście, że pozwolę wam decydować? – Tymczasem Kapitan zabrał się za
przygotowania do decydującego rzutu. Dziś był sam, bez nieodłącznej do tej pory,
obstawy. Nawet strażnicy pełniący wcześniej wartę zniknęli. Pewnie, dlatego
szło mu trochę nieporadnie. – W ten sposób złamałbym zasady. I odebrał grze
pikanterii. Kurwa! – wrzasnął, kiedy ukłuł się rzutką w policzek podczas
wiązania przepaski. Zły włożył zabawkę do ust. – Oftatecnie – seplenił –
sdecydować ma ślepy los. – Ostatnie dwa słowa wymówił już wyraźnie, bo akurat wtedy
lotka leciała już w stronę ściany. – No to, komu dopisze dzisiaj szczęście?
Przecież
wiedziała, że tak będzie, czuła to od samego rana. Więc dlaczego jest taka
zaskoczona? Dlaczego moment, w którym lotka utkwiła w jej rudych włosach, był
dla niej takim szokiem?
Bezradnie
wpatrywała się w listy gończe, zadając sobie te pytania. Nie zauważyła nawet,
kiedy tuż przed nią zjawił się Kapitan. Zareagowała dopiero, kiedy wielkie
łapsko pogłaskało ją po włosach. Odskoczyła jak oparzona wydając z siebie
głośny pisk.
-Zostaw
ją! – krzyknęli jednocześnie Luffy, Sanji i Zoro. Przy czym ten ostatni zaraz
potem dostał ataku kaszlu.
-Spokojnie
– Mężczyzna uniósł ręce w geście poddania. – Nic jej nie zrobię. Po prostu
bardzo podoba mi się kolor jej włosów. – Trudno było cokolwiek wywnioskować z wyrazu
jego twarzy. – Piękny rudy. A wiesz maleńka… - Spojrzał jej prosto w oczy. – Że
dawniej rudowłose kobiety były uznawane za najlepsze dziwki? Każda burdelmama
dałaby się pokroić żeby sprawić sobie, chociaż jeden taki okaz…
Wciąż
czuła na sobie jego dotyk. Jakby sięgnął jej duszy plamiąc ją własnym
szaleństwem. Miała wrażenie, że to uczucie towarzyszyć jej będzie do końca
życia. Jednak myliła się. W miarę jak docierały do niej kolejne słowa Kapitana,
jego obecność na jej ciele przestawała mieć znaczenie. To… Miała złe
przeczucia, bardzo złe.
-O,
czym ty mówisz? – Usłyszała swój własny głos. Nawet nie wiedziała, kiedy
postanowiła się odezwać.
-O
historycznej ciekawostce. Ciekawostce, która pozwoliła mi wybrać idealną
torturę dla ciebie. Chociaż mam nadzieję – teraz zwracał się do Zoro, – że moi
chłopcy nie będą mieli mi za złe tej małej zamiany ról.
-Ty
chyba nie… - Nie mogła wymówić tego na głos. To było zbyt strasznie. Wiedziała,
że to będzie gwałt, ale… nie taki!
Zoro
też już wiedział, bo patrzył na Kapitana szeroko otwartymi oczami, w których
jawił się czysty strach.
-Zaraz
wracam. – Marynarz, w przeciwieństwie do
nich, był zadowolony. – Muszę zdecydować, kogo kopnie zaszczyt. – Ruszył w stronę
wyjścia podśpiewując pod nosem. – Oj! Roronoa! – Zatrzymał się przy drzwiach. –
Jak myślisz? Czterech wystarczy?
To
było za dla niej za dużo.
-Zostaw
go! – wrzasnęła. – Zostaw! To mnie chcesz, prawda?! Odczep się od niego!
Słyszysz? Zostaw go!
Odpowiedziało
jej echo zamykanych drzwi. Osunęła się na podłogę opierając czoło o kraty i
łkając spazmatycznie.
Faktycznie
było ich czterech. Blondyn, brunet, rudy i łysy. Jeden brzydszy od drugiego.
Zakazane, poprzecinane bliznami mordy, kaprawe świńskie oczka, wpatrzone w niego,
i ten lubieżny uśmiech na ustach, który tak bardzo go przerażał. W ten sam
sposób uśmiechał się Kapitan podczas gdy… Na samo wspomnienie zrobiło mu się
zimno a parada obrazów z tego dnia przede filadowała mu przed oczami.
Jeszcze
zanim wybór padł na Nami, wiedział, że czeka go powtórka z rozrywki. Wszak
mieli w załodze dwie kobiety, jednak nawet mu przez myśl nie przeszło… TO!
-Zdziwiony?
– Kapitan bezbłędnie odczytał jego emocje. No może prawie bezbłędnie. Bo poza
zdziwieniem czuł tez skrajne przerażenie. – Widzisz… Nie jestem taki do końca
zły. – Podszedł do podwładnych i otoczył ich ramionami, niemal w ojcowskim
geście. – Dbam o tych, którzy dobrze mi służą.
Ta czwórka – wzmocnij uścisk – to najlepsi z najlepszych. Znaczy
najlepsi z najlepszych, którzy nie mają obiekcji przed pieprzeniem faceta –
poprawił się, czym wywołał wybuch wesołości wśród podwładnych. – To jak
Roronoa? Podobają ci się twoi przyszli partnerzy?
Nie
był w stanie odpowiedzieć. Strach paraliżował go całego. Nienawidził siebie za
to uczucie, ale nie mógł go w sobie zdusić. Bał się. Bólu, kolejnego
upokorzenia, wtargnięcia w jego intymność. Wszystkiego, co niósł ze sobą gwałt.
Zwłaszcza w wykonaniu czwórki mężczyzn, którzy wyglądali jakby znaleźli się w Marynarce
przez przypadek. Bardziej przypominali lokatorów Impel Down. I raczej nie tylko
z wyglądu, patrząc na to, że Kapitan nazywał ich swoimi najlepszymi ludźmi.
-A
tobie dziewczynko? – Teraz uwaga mężczyzny skupiona była na Nami. Nadal chcesz
zastąpić swojego przyjaciela?
Któryś
z Marynarzy roześmiał się a za chwile zawtórowali mu pozostali. Łącznie z samym
Kapitanem.
Przerażali
ją. Cała piątka. Sama myśl o tym, że któryś z nich miałby ją dotykać i to nawet
normalnie, bez żadnych podtekstów, budził w niej lęk i obrzydzenie. Ale chyba
jeszcze bardziej bała się o Zoro. Jak on to zniesie? Czy wytrzyma?
-No
powiedz. Chciałabyś to zrobić?
Udzielenie
odpowiedzi uniemożliwiła jej Robin. Kobieta, do tej pory jedynie trzymała ją w
ramionach, rozumiejąc jej ból, jednak kiedy Kapitan zadał to jedno pytanie,
siłą zmusiła ją by tuliła twarz w jej szyję.
-Ciiii…
- szepnęła do ucha. – Nic nie mów.
Źle
się z tym czuła, ale nie mogła pozwolić Nami mówić. Kto wie, do czego zdolny
był ten popapraniec. Już zdążyli się przekonać, że jego wyobraźnia w niektórych
kwestiach przekraczała wszelkie granice.
Pełna
obaw spojrzała w stronę Zoro. Gotowa była zobaczyć w oczach szermierza wszystko
poza… wdzięcznością. A właśnie w ten sposób na nią patrzył. I jeszcze te nieme
„dziękuję”. Nie wytrzymała. Zaczęła płakać.
Część
niego zareagowała na deklarację Nami z radością. Ta sama część chciała, żeby
nawigatorka powtórzyła ją przed Kapitanem. I żeby ten się na nią zgodził. Wizja
odroczonej kolejnej tortury była kusząca. Tak bardzo, że sam prawie zdecydował
się prosić Marynarza o spełnienie życzenia rudowłosej. Po czym oczami wyobraźni
zobaczył tę scenę. Nami i czterech mężczyzn – każdy o twarzy Kapitana – w spleconych
w uścisku jak z ostrego porno. I zrobiło mu się niedobrze. Tak bardzo, że
zwymiotował krwią, strasząc tylko Choppera. To wystarczyło żeby go otrzeźwić.
Zgodził się na to, by chronić przyjaciół. Co z niego za Nakama?! Więcej! Co z
niego za człowiek, jeśli pozwala, by ktoś ściągał z niego odpowiedzialność jego
własnych decyzji?
Jednakże
zdawał sobie sprawę z tego jak kruchy i niestabilny jest teraz psychicznie. I
że jeszcze jedna taka deklaracja ze strony przyjaciółki, może zniszczyć jego
postanowienie. Dlatego miał nadzieję, że pozostali uratują go. I ją.
-Dziękuję
– Ni to wyszeptał ni to wypowiedział bezgłośnie w stronę Robin. Udało się.
Teraz tylko przetrwać najgorsze.
-Szefie!
– Jeden z Marynarzy miał już dosyć czekania. – Możemy już zaczynać? Ta cizia to
za duży cykor, żeby zdobyć się na ratowanie kumpla. Zwłaszcza teraz – Wskazał
kciukiem kolegów. – A mi się już chce!
-Jak
raz się z nim zgodzę. – Do rozmowy włączył się kolejny z mężczyzn. Pozostali
pokiwali głowami z aprobatą.
-Dobra!
– Kapitan się poddał. – W końcu to wasza nagroda… Ale pozwolicie mi popatrzeć,
co?
-Porno
na żywo?
-Takie
są najlepsze!
Wszyscy
zgodnie roześmiali się z dowcipu, który dla pozostałych pozostał niezrozumiały.
-To
jak chłopaki?
-A
patrz sobie ile chcesz szefie!
-Jasne!
– Łysy już gramolił się do celi. – Szef jak chce to się nawet może przyłączyć.
-Im
nas więcej tym weselej. – Poparł go blondyn.
-Nie,
to wasz dzień. – Usadowił się pod celą reszty Słomkowych. – Ale przedstawienia
sobie nie odpuszczę – zarechotał.
Stali
nad nim taksując go wzrokiem. Czuł na sobie ich lubieżne spojrzenia, nawet,
jeśli sam wpatrywał się w podłogę. Nie mógł zmusić się żeby na nich spojrzeć.
Wiedział, że i tak ich gęby będą go prześladować w koszmarach.
Naraz,
jeden z Marynarzy chwycił go za szczękę i pociągnął do góry.
-No
kochanieńki! – Zmusił go, aby otworzył usta pokazują te zęby, które jeszcze nie
wypadły. – Zaczynamy tę zabawę!
Wpakowano
mu do ust śmierdzące potem palce a chwilę później ból przeszył dziąsło.
Zrozumiał. Facet chciał mu wyrwać zęba! Albo zęby! Momentalnie się spocił. Co
innego, kiedy wypadały same, osłabione brakiem witamin, ale jedynki, bo to przy
nich majstrował Marynarz miały się jeszcze całkiem dobrze.
-Hej!
Co ty wyprawiasz?
Został
odepchnięty przez innego z katów, tego rudego, i z plaskiem wylądował na
podłodze. Szybko sprawdził językiem stan swojego uzębienia. Na szczęście
wszystkie jedynki były na miejscu.
-Pojebało
cię? – Rudzielec gapił się na kompana z pewną pogardą.
-No,
co? – Zoro dopiero wtedy zauważył, że znęcanie się rozpoczął brunet. – Skoro
już inspirujemy się historią – nawiązał do wcześniejszej wypowiedzi Kapitana.
Mężczyzna musiał im ją powtórzyć. – To chciałem żeby było całkiem historycznie.
Wiecie, że dawniej, najlepszym dziwkom wyrywano przednie zęby, żeby nie mogły
ujebać swoich klientów? I żeby lepiej robiły laskę?
-Tak
wiemy! – Do rozmowy włączył się blondyn. – Ale kurwa nie tuż przed pieprzeniem,
koleś! Przecież on po tym będzie krwawił jak zarzynana świnia! Serio chcesz,
żeby twój kutas wyglądał jak pierdolona rzeźnia?! Bo ja jakoś nie mam ochoty
wpakować swojego, w coś takiego! Zresztą – Nagle jego głos zmiękł. – On nie
będzie gryzł. Prawda Zoro? Będziesz grzecznym chłopcem?
Musiał
kiwnąć głową. To było jedyne wyjście. Zresztą wcale nie zamierzał się stawiać,
wiedział jakie mogą być tego konsekwencje.
-Widzisz?
– Mężczyzna wyglądał na ucieszonego. – Obejdzie się bez twoich chorych zabiegów.
Brunet
nie wydawał się przekonany.
-Dobra,
ale cię ujebie, to nie przychodź do mnie z płaczem.
-Nie
zamierzam. – Blondyn pokazał koledze faka. – No skoro pewne kwestie zostały
wyjaśnione… - Sięgnął do rozporka. – Pozwolicie, że będę pierwszy?
-A z
przodu czy z tyłu? – Zaśmiał się łysy. – Takie rzeczy trzeba ustalać, w końcu
koleś ma tylko dwie dziury…
-I
dwie ręce. – stwierdził rudy. – To jak Raeleo?
Przód czy tył?
Blondyn
uśmiechnął się.
-Przód,
o tył bijcie się między sobą – mówiąc to podszedł do Zoro. – Jesteś gotowy
Roronoa?
Czy
był sens odpowiadać? Kiedy na już niemal twardy penis mężczyzny zbliżył się do
jego twarzy posłusznie zaczął go lizać, starając się za bardzo nie myśleć o
tym, co właśnie robił. Ani o pozostałych Marynarzach dyskutujących o czymś
zawzięcie.
-To
ja biorę dupę! – oświadczył brunet i zaczął ściągać szermierzowi spodnie. Ten drgnął,
kiedy zimna dłoń otarła się o jego pośladek. – Patrzcie! Podoba mu się!
-Pewnie
Brun! – Łysy prychnął. – Jak cholera. Zamiast gadać po próżnicy weź się do
roboty. Każdy chce zaruchać.
-Oj,
już się tak nie spinaj llern. – Dla zabawy, i wkurzenia kompana, zaczął ugniatać
tyłek Roronoy. – Kurde! Niewiele ciałka już została na tych kosteczkach…
Na
czole llerna pojawiła się pulsująca żyłka.
-Kurwa!
Weź go wsadź, albo ja wsadzę tobie!
-Serio?
Aż tak ci się podobam? Czy może po prostu chcesz zaliczyć najlepszy tyłek w
całej Marynarce?
-Ty…
-Chłopaki!
– Widząc, że sytuacja staje się coraz bardziej napięta, rudzielec postanowił uspokoić
kompanów. Im dłużej oni będą się kłócić, tym później zaczną to, po co tu
przyszli. A jemu w spodniach zaczynało robić się zdecydowanie zbyt ciasno. –
Dajcie spokój, mamy się dobrze bawić, nie szefie?
-Takie
było założenie. – Kapitan najwyraźniej bawił się lepiej niż jego podwładni.
Samo
włączenie się do dyskusji przełożonego wystarczyło żeby llern i Brun zakopali
topór wojenny w ekspresowym tempie.
-Ok.,
rozumiem Dahal. – Łysy poklepał mężczyznę po plecach. – Chodź zobaczymy jak
nasz pacjent radzi sobie z rękodziełem!
-I
to ja rozumiem.
Tymczasem
Zoro, średnio zorientowany, co działo się za jego plecami nadal obciągał
blondynowi. Któremu kilkukrotnie wymsknęło się westchnienie przyjemności. Przez
co Roronoa jeszcze bardziej znienawidził samego siebie. Bo wyglądało na to, że naprawdę
nieźle mu szło. I chociaż starał się o tym nie myśleć. To wracało. Z każdym
pchnięciem wymierzonym w jego gardło i ciosem, na razie delikatnym, w policzek,
kiedy Raeleo chciał akurat żeby w tym momencie zaczął go
ssać. Oczywiście robił to. Zmieniał też tempo zgodnie z życzeniami mężczyzny. Naprawdę
zachowywał się jak dziwka. Dlatego tak bardzo cieszyły go łzy cisnące mu się do
oczu za każdym razem, gdy nie mógł złapać oddechu, bo penis Marynarza doszedł
za głęboko. Mógł nimi maskować, może niezbyt skutecznie, własny płacz.
-Posłuszna z ciebie kurwa – stwierdził blondyn, pomiędzy
kolejnymi sapnięciami. – Kapitan musiał cię nieźle wyszkolić.
I znów wspomnienia z „Dnia Robin” zaczęły go
nawiedzać. Lecz nie mógł się na nich za bardzo skupić, bo w tym momencie ktoś zaczął
go macać po tyłku. Wiedział, co to oznacza, dlatego zadrżał. Czym tylko wywołał
salwę śmiechu. A zaraz potem jego ręce zostały nakierowane na dwa penisy.
-No już! Na co czekasz?
Posłusznie zaczął przesuwać dłońmi, cały czas zaspokajając
oralnie blondyna. I zastanawiając się, kiedy ten czwarty zacznie działać. Wtem
poczuł w ustach pulsowanie. Raeleo zaraz skończy. Jednak mężczyzna zaskoczył
go. Zamiast dojść w nim, tuż przed końcem wyciągnął przyrodzenie z jego ust i
samemu doprowadzając się do spełnienie wytrysnął mu na twarz. Biały płyn trafił
do oczu i nosa. Kilka kropelek spadło mu do gardła. Naraz powietrze wypełniło
się odorem spermy, tak obrzydliwym, że miał ochotę to z siebie zetrzeć, nawet,
jeśli miałoby schodzić ze skórą. Nie mógł jednak tego zrobić, bo wciąż miał
zajęte ręce. Wkrótce Dahal i llern też doszli a jego oblała kolejna dawka
spermy. Spróbował sie wytrzeć, ale dokładnie w tym momencie czwarty z Marynarzy
postanowił włączyć się do zabawy. Wszedł w niego jednym ostrym pchnięciem
otwierając ledwo zagojone rany. Zoro wrzasnął, kiedy jego odbyt stał się
siedliskiem bólu. Ten krzyk wykorzystał, rudy, który już doszedł do siebie, po
wcześniejszym wytrysku i miał ochotę na jeszcze. Prawie nie mógł oddychać
krztusząc się przyrodzeniem mężczyzny i wrzaskiem grzęznącym mu w gardle.
Pozostali dwaj chyba na razie mieli dosyć, bo tylko obserwowali.
Tak jak Kapitan, który od czasu do czasu sprawdzał jak mają się pozostali
więźniowie. I tylko raz musiał interweniować. Kiedy ten blondyn próbował
uratować rudowłosą nawigatorkę przed pokazem na jej cześć. Ale wystarczyło
tylko jedno groźne zmarszczenie brwi i gówniarz pojął swój błąd. Teraz wszyscy
grzecznie patrzyli na Roronoę. Kobiety płakały, tak jak ten mały renifer.
Mężczyźni zaciskali pięści. Boże! Jak on uwielbiał ten wzrok! Tą czystą
nienawiść połączą z niemocą. W takich chwilach kochał życie!
Nami-san nie musiała tego widzieć. Dla Zoro już nie
było ratunku, ale ją mógł jeszcze ocalić. Przynajmniej tak myślał, dopóki nie
napotkał spojrzenia Kapitana. Coś w nim, w tych oczach rasowego skurwiela,
kazało mu puścić kobietę pozwalając jej tym samym oglądać TO. Nienawidził
siebie za to, ale dał się zastraszyć. I wybrał dobro glona ponad dobro Nami.
Nie mogła na to patrzeć. A jednak patrzyła. Czując
niemal fizyczny ból. Czy naprawdę, gdyby nie Zoro, ona musiałaby… Z nimi
wszystkimi?
Nie zwracała już uwagi na łzy rozbijające się na zaciśniętych
w pięści dłoniach, całkiem pochłonięta rozgrywającą się przed nią sceną.
Właśnie zaciągała dług, na spłatę, którego zabraknie
jej życia.
Pierwszy
doszedł Dahal spuszczając się w jego ustach. Zrezygnowany połknął wszystko, co
podarował mu mężczyzna krzywiąc się. Żołądek zaprotestował tak silnym skurczem,
że nie udało mu sie powstrzymać wymiotów. Zwrócił, cały czas będąc pieprzonym
przez Brun’a. Czym tylko wkurzył Marynarza.
-Ty
skurwielu! – wrzasnął jednocześnie ciągnąc za ramiona pirata, co pozwoliło mu
wejść głębiej. Jego oblała fala przyjemności a zielonowłosego prawdopodobnie
fala nowego bólu. Bo darł się wniebogłosy. Tylko jeszcze bardziej go to nakręciło.
Przyspieszył i w końcu doszedł. Puścił Roronoę i mężczyzna runął, niemal
lądując twarzą we własnych wymiocinach. Uratował go llern, kopnięciem zmieniając tor lotu szermierza. I przy
okazji chyba łamiąc mu jakąś kość, bo dało się słyszeć suchy trzask.
-Przepraszam Szefie! – Nagle mężczyzna skupił się w
sobie.
-Spokojnie. Kilka takich wypadków mam wliczonych w
straty. Bawcie się dalej.
Łysy od razu odzyskał rezon.
-Słyszeliście chłopaki?! Bawimy się!
Tylko, że im nie trzeba było tego mówić. Po
sprawdzeniu czy pirat jest przytomny znów zmusili go, żeby uklęknął. Ale
najpierw zdarli z niego spodnie.
-Sam rozumiesz. – Dahal wzruszył ramionami. –
Pieprzenie się w ubraniu jest raczej w złym tonie, nieprawdaż? – Po czym i on ściągnął
z siebie do końca mundur odsłaniając umięśnione ciało pokryte sporą liczba
blizn i tatuaży, przedstawiających głównie trupie czaszki.
Pozostali poszli za jego przykładem. Okazało się, że
wszyscy, poza llern’em , wyznawali ten trend. Tylko ciało łysego nie nosiło śladów
walki, poza drobną blizną, tuż nad kolanem. Ale przypominało to raczej pamiątką
z dzieciństwa, niż owoc służby w Marynarce. Mężczyzna nie miał też tatuaży.
Dlatego bardzo wyróżniał się na tle kolegów. Oni jednak traktowali go jak
jednego z nich. Widać więzy pomiędzy nimi opierały się na czymś innym niż
fizyczne podobieństwo.
-Dobrze
panie Roronoa, my jesteśmy gotowi. – Dahal klęknął przed szermierzem. –Czas żebyś i ty się pozbył wszystkiego… - To
mówiąc dał znak Raeleo i blondyn
pociągnął za koszulkę Łowcy Piratów. Rozległ się rozdzierający uszy wrzask.
Przepełniony bólem, niczym sama definicja czystego cierpienia.
Wrzasnął, kiedy koszula została z niego zerwana razem
z kawałkami skóry. Krzyczał nie mogąc przestać a krew płynęła leniwie po jego
bokach i skapywała na podłogę. Zapomniał gdzie jest. Liczył się tylko ten ból.
Pulsujący, odbierający zmysły, ból. Wszystko poza nim stało się nieważne.
Przynajmniej do momentu, w którym ktoś nie uderzył go w twarz. Raz, potem
kolejny i następny, aż w końcu ból w plecach trochę złagodniał. Ciało dostało
kolejne bodźce, którymi musiało się zająć, co pozwoliło mu wrócić do
rzeczywistości. Tylko nie wiedział, co było gorsze.
Otworzył oczy (nie pamiętał, kiedy je zamknął) i
chociaż obraz był nieostry, bez problemu rozpoznał trzech mężczyzn dookoła. I
czwartego pochylonego nad nim, z zaciśniętą pięścią.
-A nie mówiłem? – Brun podniósł się z klęczek
otrzepując dłonie. – Ten sposób zawsze działa.
-Niezły z ciebie sukinsyn, chłopie!
-Patrzcie państwo! Siostra miłosierdzia się odezwała!
-Pieprz się!
-Taki mam właśnie zamiar. Co ty na to Zoro? – zwrócił
się do Pirata, który odkrywał właśnie, że można sobie zedrzeć gardło do krwi.
Chociaż prawdę mówiąc dziwne było to, że nie udało mu się to wcześniej. Nie
miał jednak czasu się na tym zastanawiać. Marynarz zawisł nad nim jakby
faktycznie oczekiwał odpowiedzi.
-Co? – Uznał, że to pytanie będzie, w tym momencie,
najbezpieczniejszym wyjściem.
-Gówno! – Najwyraźniej się pomylił. Albo llern’owi
zaczęły puszczać nerwy.
-Spokojnie, stary! – O dziwo Brun wyglądał jakby
dobrze się bawił. Nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. – Pytałem –
ponownie jego uwaga skupiła się na szermierzu, – co ty na to? Żeby zacząć
kolejną rundę?
Świńskie oczka Marynarza przyglądały mu się w napięciu.
Podejrzewał, że szukały oznak buntu. Jakiejkolwiek niesubordynacji, która… Mimowolnie
zadrżał na są myśl o tym, jaką karę mógłby sprowadzić na siebie, i co gorsza,
na przyjaciół, gdyby dał dojść do głosu instynktowi. Temu samemu, który cisnął
mu na usta stosy przekleństw. Czy Kapitan, w takiej sytuacji, pozwoliłby
podwładnym na kontynuowanie „zabawy” z Nami? Zadrżał ponownie. Po czym wykonał
szybki rzut oka w stronę sąsiedniej celi.
-Doczekam się, w końcu, odpowiedzi?
On… Chyba nie każe mu tego mówić? Z jakiegoś powodu
wydawało jej się to chore. I bardziej okrutne niż ten zbiorowy gwałt. Przecież
on go niemal zmusza do przyznania, że tego chce! W ten sposób poniży go jeszcze
bardziej! Czy oni naprawdę są tak spaczeni? Aż taką przyjemność im sprawia
mieszanie innych z błotem? Łamanie ludzkiego ducha? Traktowanie ludzi jak
śmieci? Kiedyś myślała, że to Arlong był uosobieniem czystego zła. Z zimną
krwią zabił jej matkę, zniewolił wioskę, mimo to… Nagle wydał jej się bardziej
ludzki niż Kapitan i jego ludzie. Nigdy, w najgorszych koszmarach, nie
podejrzewała, że będzie zdolna znienawidzić kogoś bardziej niż ryboluda, lecz
teraz, mając do wyboru tych dwóch i jeden nabój… Miałaby problem. Strzelić
Marynarzowi w jaja czy w głowę.
Chociaż nie spuszczała oczu z przyjaciela, dopiero po
chwili dotarło do niej, że szermierza patrzył wprost na nią. W tym momencie, po
jej policzkach, znów spłynęły łzy. Mimo iż tak starała się je zatrzymać.
-Zoro… - wyszeptała bezgłośnie.
-Doczekam się, w końcu, odpowiedzi?
-Nie…
-Tak.
-NI… - Spróbowała krzyknąć, lecz po raz kolejny tego
dna, ktoś jej to uniemożliwił. Tym razem był to Luffy. Gumiak wyglądał
strasznie. Blady niczym sama śmierć, z sińcami pod oczami i trzęsącymi się z
wściekłości dłońmi.
-Luffy…
-Cicho bądź. – Nie był opryskliwy. Po prostu teraz…
chyba nie potrafił inaczej. – Wiem, że chcesz mu pomóc… - Głos chłopaka się
załamał. – Ale… - po chwili podjął przerwany wątek. – Takim zachowaniem tylko
mu zaszkodzisz. Nami. – Ściągnął z głowy kapelusz. – Będzie dobrze. – Założył go
jej na głowę i nagle, bez żadnego ostrzeżenia uderzył pięścią w podłogę.
-Tak – powiedział i natychmiast odwrócił wzrok nie
mogąc już wytrzymać spojrzenia Nami. Dlatego nie wiedział, co zaszło w celi
przyjaciół. Do jego uszu doszedł tylko huk. Wiedział, że powinien to sprawdzić,
ale nie miał na to siły. Gdyby to było coś poważnego, Kapitan by zareagował.
Choćby głośno komentując przedstawienie. A tymczasem mężczyzna siedział i nadal
oglądał swoje prywatne porno.
-Co mówiłeś? – Brunet też najwyraźniej miał gdzieś
hałasy z sąsiedniego pomieszczenia.
Już raz to powiedział. Więc co za różnica czy zrobi to
ponownie?
-Tak. Możemy kontynuować.
-I to właśnie chciałem usłyszeć.
Ponownie wylądował na kolanach, w pozycji
najwygodniejszej dla swoich prześladowców. Piekło rozpoczęło się na nowo.
Gwałcili go z pasją, jęcząc przy tym głośno, lub też wymieniając między sobą
kąśliwe uwagi. Spuszczali się w nim, albo na niego, tak że wkrótce cały aż
lepił się od spermy, potu i krwi. W głowie wirowało z powodu nieprzyjemnego zapachu,
żołądek skręcał się w supeł za każdym razem, kiedy Marynarz, któremu obciągał
zmusił go do połknięcia swojego nasienia. Odbyt bez przerwy pulsował bólem, podobnie
jak plecy. Oberwał w nie parę razy, gdy zmęczony nie miał już siły dotrzymywać
tempa niewyżytym Marynarzom. To pozwalało mu odnaleźć w sobie jeszcze jakieś
resztki energii. Nie chciał tego bólu przeżywać ponownie.
Nie wiedział już, który był gdzie. Który go właśnie
pieprzył, któremu obciągał, a których pieścił rękami. I prawdę mówiąc było mu
to obojętne. Starał się nie myśleć. Oderwać się od rzeczywistości. Udawać, że
to ciało wcale nie należało do niego. Chciał, lecz nie mógł. Nie pozwalał mu na
to ból. Okropny, to prawda, ale jednak nie na tyle, by móc odpłynąć w niebyt.
Wręcz przeciwnie, teraz odczuwał swoje ciało bardziej niż kiedykolwiek
przedtem. Każda pulsująca żyła, każdy mięsień, czy płatek skóry wydawała się
połączona z mózgiem dodatkowymi zakończenia nerwowymi. Tym bardziej czuł, to co
robili z nim Raeleo, Brun, llern i Dahal. Poza tym, po głowie obijała mu się
jeszcze jedna myśl.
„Jest przyjemniej niż z Kapitanem”.
I chociaż to, co przeżywał nie miało nic wspólnego z
przyjemnością właśnie to słowo pojawiało się w jego myślach. Jakby doceniał
fakt, że oni… nie bili. Przynajmniej tak mocno i często jak ich przełożony. I
żaden nie dzierżył w rękach bata.
Czy naprawdę osiągnął już taki poziom, że odnajduje
powody do radości w gwałcie? Znienawidził siebie jeszcze bardziej. A myśl i tak
pozostała.
-O tak! – llern sapnął i wytrysnął na dłoń Zoro, zaciśniętą
na jego penisie. – Ale jazda! Chłopaki! – zawołał do pozostałych.
Ci spojrzeli na niego, z niechęcią odwracając uwagę od
cielesnych przyjemności.
Brun, z penisem w pełnym wzwodzie przygotowywał się właśnie
do wsadzenia go w tyłek Roronoy. Zastygł w takiej pozycji, z dość głupim
wyrazem twarzy, czym tylko wywołał rozbawienie u kamrata. W odpowiedzi pokazał
mu międzynarodowy gest pokoju.
Raeleo i Dahal odepchnęli zajmującego się nimi Zoro, wiedząc,
że w takiej sytuacji trudno będzie im się skupić. A błysk w oku łysego kompana,
mówił im, że ten wymyślił coś, w najgorszym razie, ciekawego.
-Czego łysa pało? – Rudzielec z żalem patrzył to na
usta pirata, to kumpla.
llern zapożyczył gest Brun’a.
-Gówno wychędożona wiewióro! – Wbrew własnym słowom
raczej nie był zły. – Co powiedzie na małą zmianę?
Trzy pary brwi uniosły się ku górze.
-Co masz na myśli? – spytał Raeleo z błyskiem w oku i
uśmiechem rodzącym się na ustach.
-Zaraz się przekonacie. Hej! Brun!
Brunet, jako że większość jego krwi znajdował się pomiędzy
nogami, miał opóźnione procesy myślowe, więc dopiero po chwili zrozumiał, że
llern mówił do niego.
-Co?
-Siadaj! – Ten uśmiechnął się wrednie.
Posłusznie usiadł i wtedy go oświeciło. Zaczął się
śmiać
-Dobre! – Aż zamlaskał sięgając dłonią do
przyrodzenia, które stwardniało jeszcze bardziej, kiedy właściciel pojął, w
czym rzecz.
Zoro też zrozumiał. I momentalnie zrobiło mu się
zimno. Dosłownie wszystkie mięśnie skostniały tak, że nie mógł się ruszyć.
-No Zoro! – Łysy podszedł do niego i dźwignął go z
kolan, ubawiony strachem w oczach więźnia. – Zmieniamy pozycję. – Cały czas
uśmiechał się, jakby wciąż trzymał jakiegoś asa w rękawie.
Rzucił mężczyznę na, już leżącego kompana, a że ten
nie miał siły stać, runął ja długi lądując na wytatuowanym torsie.
Rozległ się rechot, do którego dołączył się nawet
Kapitan.
-Wiedziałem, że wybrałem idealnych ludzi! I co,
panienko? – odezwał się do Nami. – Na pewno chciałabyś ich bliżej poznać?
Nawigatorka nie odpowiedziała. Siedziała pod ścianą,
obejmując kolana ramionami, z kapeluszem Luffiego nasuniętym na oczy. Tak by
nikt nie widział jej łez.
W sąsiedniej celi nadal trwała zabawa, do której włączyli
się pozostali Marynarze.
Dahal chwycił Zoro za włosy i podniósł go ku górze. Z
ust pirata wydobył się jęk. Co tylko podtrzymało ogólną wesołość.
-No już! – Blondyn postanowił pomóc kolegom. –
Przytulanki później! – Widząc, że Roronoa po prostu nie da rady zapanować nad
ciałem i zrobić tego, czego do niego oczekują, sam niemal nadział szermierza na
sterczącego penisa. Zielonowłosy znów krzyknął. Tym razem głośniej, lecz krzyk
został zduszony przez Dahala, który postanowił kontynuować, przerwaną przez
llern’a, zabawę. Zaraz potem Brun zaczął poruszać biodrami więźnia w dogodnym
dla siebie tempie. Podniecenie niemal go rozsadzało. Miał teraz jeszcze lepszy
widok na to jak jego penis zagłębia się w ciele kochanka. O tak! To było coś!
Raeleo postanowił wziąć przykład z reszty i podszedł
do rozbawionej grupki. Zmusił Zoro, aby ten zajął się nim ręką, z radością
oddając się przyjemności.
Tylko pomysłodawca stał z boku, samemu doprowadzając
się do wzwodu. Kompani byli zbyt zajęci sobą, by zwracać na niego uwagę.
Zresztą pies go jebał. Jeśli chce tracić taką okazję i walić sobie konia to
spoko. Im nic do tego. Jednak Zoro, chociaż obolały, na skraju załamania
psychicznego, czuł, że mężczyzna ma jakiś plan. Plan, który bardzo mu się nie
spodoba.
Wkrótce okazało się, że miał rację.
Kiedy penis llern’a posłusznie stanął, ten podszedł do
kompanów. Akurat Dahal skończył spuszczając się na twarz Roronoy. Widząc
kumpla, odsunął się, robiąc mu miejsce. Jednak ten nie wydawał się
zainteresowany ustami pirata. Cały czas wrednie się uśmiechając położył rękę na
jego klatce piersiowej i popchnął go lekko. Zoro odchylił się do tyłu a jego
tyłek, z wbitym w niego członkiem Brun’a ukazał się oczom łysego pod najlepszym
możliwym kątem.
Nagle pojął wszystko.
-Nie… - wyszeptał. – Prosz… - urwał, gdy kolejny
twardy przedmiot zagłębił się w nim. Wywołując ból, o jakim myślał, że w ogóle
nie istnieje. Nagle zatęsknił za batem Kapitana.
Tymczasem Marynarze wydawali się zachwyceni pomysłem.
To było widać w ich oczach.
-No to zaczynamy!
Następne chwile były jak z koszmaru. Stracił poczucie
rzeczywistości. Zapomniał gdzie jest. Liczył się tylko ból i czterech mężczyzn pieprzących
go na zmianę. Chciał stracić przytomność, ale nie mógł. Chciał krzyczeć, lecz
za każdym razem usta blokował mu czyjś penis. Kiedy zwalniał silne, bezwzględne
pięści obijały mu żebra.
Sam też doszedł kilkukrotnie, z tą różnicą, że jego
orgazmy pozbawione były przyjemności. Przeciwnie bolały. Ciało, serce i duszę.
Widząc jak bardzo mu się to nie podoba, któryś z
Marynarz zaczął go pieścić z radością przyjmując jego łzy.
-Lubisz to dziwko! Prawda? Lubisz to? Lubisz? Lubisz?
Lubisz? – powtarzał coraz szybciej, w rytm swojej poruszającej się ręki. Nie
skończył nawet wtedy, kiedy doszedł. – Lubisz prawda? – Wcisnął ubrudzoną
spermą dłoń w jego usta. – LIŻ! Przekonaj się jak smakujesz!
Posłusznie zaczął zlizywać płyn, zbyt zmęczony, aby
protestować.
Kiedyś myślał, że ten dupek zasługuje na wszystko, co
najgorsze. Był przecież beznadziejny! Ciągle spał i pił! Nie miał za grosz
szacunku dla kobiet. Gubił się na prostej drodze… Wkurwiał go! Przed sobą mógł
to przyznać: bywały dni, zwykle po zacieklejszej kłótni, kiedy życzył mu
wyruchania przez stado małp. Nigdy jednak myślał tego na poważnie. Nie chciał,
by to TAK się potoczyło. Nie chciał na to patrzeć. A jednocześnie nie mógł
odwrócić wzroku. Jego ciało żyło własnym życiem. A właściwie zastygło w
bezruchu całkowicie odbierając mu kontrolę nad sobą.
-To nie w porządku! – Usłyszał głos Usopp gdzieś z tyłu.
Tak. Kurewsko nie w porządku…
Kiedy myślał, że ten koszmar już nigdy się nie skończy
stało się coś niespodziewanego. A mianowicie Kapitan spojrzał na zegarek
mrucząc coś do siebie.
-No chłopaki! – Wstał i podszedł do krat celi. –
Kończcie już. Tyle wam powinno wystarczyć. Nie chcemy przecież go zajechać, co?
– Niby się uśmiechał, ale oczy pozostały nieruchome, z morderczym błyskiem w
czarnej tęczówce.
-Ale… - zaczął Raeleo, lecz momentalnie umilkł widząc
jak twarz przełożonego tężeje. – Tak – sapnął. – Rozkaz.
Pozostali byli mądrzejsi. Nawet nie próbowali się
odzywać, tylko od razy sięgnęli po ubrania. Jeśli któremuś jeszcze stał, to
wystarczyło jedno zerkniecie na szefa i momentalnie wiądł. Z doświadczenia
wiedzieli, że mężczyzna nie lubił czekać. Oraz, że szybko mogą stracić status
najlepszych z najlepszych, jakim ich dzisiaj obdarzył. Z tym człowiekiem nigdy
nic nie wiadomo. A w tej cholernej bazie lepiej być po jego stronie i nie
pozwolić żeby uważał cię za wroga.
Już ubrani zaczęli wychodzić z pomieszczenia.
-A, co z nim? – spytał Brun wskazując kciukiem
leżącego pod ścianą Zoro. Tak się spieszyli, że Dahal po prostu go z siebie
zrzucił i ten uderzył głową o wystający kamień jednocześnie tracąc przytomność.
Z rozcięcia płynęła krew. A rudy srał po nogach przed gniewem przełożonego.
Mężczyzna spojrzał we wskazanym kierunku.
-Zostawcie go. – Machnął ręką. – Raczej nie zdechnie
od czegoś takiego. Przyśle do niego później doktorka, niech się darmozjad do
czegoś przyda. Tak na wszelki wypadek – dodał widząc zdziwione spojrzenia
Marynarzy. – Zostało mi jeszcze dwóch piratów i chciałbym dokończyć zabawę.
Pokiwali ze zrozumieniem głowami, po czym skierowali
się ku wyjściu.
-Podobało się wam? – spytał jeszcze Kapitan z
uśmiechem godnym demona.
Odpowiedział mu okrzyk aprobaty i gorące zapewniania,
że to najlepszy dzień ich życia. Oczywiście zaraz za tym jak zostali
przydzielenie do jego jednostki. Przymknął oko na to kłamstwo, ale ego zostało
mile połechtane.
-A wam? – zwrócił się do Słomkowych. – Podobało się
dzisiejsze przedstawienie?
Tu odpowiedź była zgoła odmienna. Pełna nienawiści
cisza i spojrzenia wyrażające chęć mordu. Uwielbiał takie połączenia. To było
niemal tak samo przyjemne jak znęcanie się na Roronoą.
-Cieszę się. Naprawdę się cieszę. – Po tych słowach
skierował się ku wyjściu. – Jesteście najlepszymi więźniami, jakich
kiedykolwiek miałem.
Trzasnęły drzwi.
Dopiero wtedy Luffy pozwolił sobie na wrzask. Pełen
bólu i nienawiści krzyk człowieka, który przegrał najważniejszą w życiu walkę.