wtorek, 24 listopada 2015

Poświęcenie: Rozdział 4

Od razu przepraszam za ten rozdział. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że minął ponad rok, od kiedy zaczęłam go pisać (auć!), w dodatku Franky nie jest postacią, z którą mi po drodze... Marna wymówka, wiem... Tak czy inaczej, przepraszam!

No i jeszcze ślę wielkie podziękowania w stronę Emy670, która praktycznie podała mi na tacy rozwiązanie mojego problemu z Frankim i pozwoliła go wykorzystać, (ale pewnie, teraz widząc, co się z owym pomysłem stało, bardzo tego żałuje ;)). Dziękuję!

To teraz, bez zbędnego marudzenia, rozdział.





POŚWIĘCENIE


Rozdział 4.

Franky

Mrok odchodził powoli, oddając go rzeczywistości kawałek po kawałku. Pierwszym, co pojawiło się zza czarnej kurtyny było zimno. Przeraźliwy chłód, wbijający się tysiącami drobnych igieł, aż do szpiku kości. Potem był ból. Obejmujący każdą komórkę ciała, pomimo drętwiejących z zimna mięśni, palący nerwy, cisnący łzy do oczu. Tak dotkliwy, że miał ochotę wyć, obgryzać własne ciało aż do kości licząc, że w ten sposób, choć na chwilę, go złagodzi.
Ostatnie pojawiły się wspomnienia.
Zbyt wyraźne. W pewnym momencie nie wiedział, czy ten koszmar się skończył czy może trwa nadal, wciąż przysparzając mężczyźnie perwersyjnej przyjemności.
Ciało doskonale pamiętało palący dotyk Marynarza, a on uczucia wstydu i obrzydzeni, jaki mu towarzyszył, gdy ten go pieprzył, nie zapomni nigdy.
Momentalnie żołądek, lub może raczej to, co z niego zostało, ścisnął się w bolesny supeł i targnęły nim torsje. Tylko fakt, że tak naprawdę nie miał, czym zwymiotować powstrzymał go przed zarzyganiem wszystkiego wokół, łącznie ze sobą.
Przełykając kwaśny posmak, jaki w takich momentach zawsze pojawia się niewiadomo skąd, zacisnął mocniej powieki, czując jak zbierając się pod nimi gorące łzy. Teraz jedne, czego pragnął to zwinąć się w kłębek i rozpłakać. Z bezsilności, z uczucia upokorzenia, z bólu, z żalu, z... nienawiści.
Nie mógł jednak pozwolić sobie na komfort łez. Musiał pozostać twardy. W końcu jego załoga znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów dalej. I choć słyszał ich równe, głębokie oddechy świadczące o wizycie w Krainie Snów, dałby sobie głowę uciąć, że przynajmniej jedna osoba zrezygnowała dziś z randki z Morfeuszem.
Otworzył oczy. Przez chwilę jego wzrok przyzwyczajał się do panującej w wiezieniu ciemności, by w końcu ujrzeć własne ubranie, rzucone niedbale pod ścianę. Zdrętwiałą ręką sięgnął po koszulkę, lecz zamarł, gdy palce zacisnęły się na materiale. Dłoń pokryta była zaschniętą krwią i spermą. Dopiero, kiedy to zobaczył, poczuł również unoszący się w powietrzu smród tych dwóch substancji pomieszany z kwaśnym odorem starego potu. Najgorsze jednak, że to on tak cuchnął. Uświadomiwszy sobie ten fakt, znów zalała go fala torsji. Tym razem trudniej było ją powstrzymać i kilka kropel żółci skapnęło na podłogę sprawiając, iż żołądek stał się jedną wielką jątrzącą raną, a smród stał się jeszcze obrzydliwszy.
Z trudem dźwignął się do siadu, chociaż jego tyłek zaprotestował kolejnym ogniskiem bólu. Zachwiał się nawet i mało brakowało w runąłby wprost na kamienna posadzkę. Wytrzymał jednak i zaczął rozglądać się, trochę nieprzytomnie, po całej celi. Z rozmysłem unikał patrzenia do przeciwległego pomieszczenia. Nie czuł się na siłach, by z nimi rozmawiać. Z nią…
Czuł uporczywe spojrzenia czarnych oczu w wbitych w niego.
Ignoruj – Powtarzał sobie niczym mantrę. – Ignoruj.
W końcu znalazł to, czego szukał. Wiadro z wodą. Tym razem, odpowiedzialny za nie Marynarz, okazał się bardziej ludzki i zamiast chlusnąć jego zawartością w nieprzytomnego więźnia postawił je z boku. Zostawiając nawet gąbkę.
-Obsługa pierwsza klasa – mruknął, trochę licząc na to, że sarkazm sprawi, że poczuje się, choć odrobinę lepiej. „Płonne nadzieje, próżny trud”, jak mawiał poeta. Czy jakoś tak. Robin kiedyś czytała mu taki dziwny wiersz i, nie wiedzieć czemu, właśnie teraz przypomniał sobie ten kawałek. Ale pewnie jak zwykle coś przekręcił. Tak czy inaczej, zamiast lepiej, zrobiło mu się tylko gorzej na duszy i ciele. Bo aby dostać się do wiadra musiał przejść kilka kroków. Podtrzymując się ściany spróbował wstać, jednak nogi nie wytrzymały ciężaru i ugięły się pod nim. A on zarył kolanami, obijając je sobie boleśnie. Jakby tego było mało, w jednym coś chrupnęło i nieprzyjemny dreszcz przeszedł przez całą jego nogę, aż do pachwiny. W dodatku, gdy spróbował ponownie wstać, okazało się, że kolano zaczęło puchnąć, jeszcze bardziej utrudniając całą operację. Gdyby nie smród, który drażnił żołądek i w każdej chwili mógł znów wywołać skurcze, darowałby sobie. Naprawdę. Ale musiał to z siebie zmyć. Kto wie… może w ten sposób pozbędzie się też wspomnienia tego obrzydliwego dotyku na swojej skórze.
Nareszcie, po trzeciej próbie, udało mu się stanąć. Starając się nie nadwerężać, uszkodzonego przed chwilą kolana ruszył przed siebie.
-Panie szermierzu?
Zatrzymał się.
-Panie szermierzu?
-Zoro. – Z wyraźnym trudem usiadł obok wiadra, cały czas będąc odwrócony tyłem do reszty współwięźniów, i chwycił za gąbkę.
-Słucham? – Robin najdelikatniej jak mogła wyswobodziła się z objęć pogrążonego w śnie Sanjiego, po czym przysunęła się bliżej krat.
-Zoro. – Zanurzył ręce w lodowatej wodzie. Trzymał je w niej przez jakiś czas wyobrażając sobie jak zmienia kolor na szkarłatny. – Mam na imię Zoro.
Zwykle miał gdzieś jak ludzie go nazywają. Mógł być Demonem, Łowcą Piratów, Bestią… Nie dbał o to. Liczył się jedynie tytuł najlepszego. Tylko z nim jego imię nabierało mocy i mogło sięgnąć gwiazd. Do tego czasu… Niewiele znaczyło.
Lecz teraz… Pragnął usłyszeć jak Robin mówi do niego po imieniu. Jak do przyjaciela a nie przypadkowego kompana. Takiego, z którym, co prawda podróżuje się jakiś czas, lecz kiedy podróż dobiega końca, drogi się rozchodzą i po kilku latach, ciężko przypomnieć sobie jego twarz. A wszystkie wspomnienia bledną. Nie chciał być zapomniany przez osobę, dla której zgodził się tak cierpieć.

Mocniej zacisnęła dłonie na kratach obserwując powolne ruchy szermierza, gdy ten wyżynał gąbkę a potem przejechał, wciąż ociekającym wodą materiałem, po swoim nagim ciele. Momentalnie jego twarz wykrzywił grymas bólu. Po brodzie zaczęła ciec krew z przygryzionej wargi i naruszonego dziąsła. Z mężczyzną było zdecydowanie gorzej niż im sie wydawało.

Gąbka, przedzierając się przez bród na ramionach, zdawała się, razem z nim zabierać kawałki skóry odsłaniając gołe mięso. Miał ochotę wrzaskiem akompaniamentować jej, w całej wędrówce, lecz to wiązałoby się z obudzeniem pozostałej części załogi. A ostatnie, czego pragnął to przysporzyć im zmartwień. Dlatego milczał, co rusz przełykając własną krew i modląc się by przynajmniej przednie żeby wytrzymały kolejną dawkę tortury. Poza tym, ten ból był w jakiś dziwny sposób dobry. Mógł przynajmniej wmawiać sobie, że poza brudem, zmazuje z siebie dotyk Kapitana. Ta myśl działała terapeutycznie, kojąco wręcz. Przynajmniej dopóki, przy kolejnym ruchu, część spermy, jaka nadal znajdowała się w jego odbycie, nie wypłynęła niwecząc, tak ciężko wypracowany spokój ducha. Wzdrygnął się, co wywołało tylko drugi potok różowej substancji i następną fale wspomnień. Objął nogi rękoma, a twarz ukrył w kolanach, tak by nikt nie dostrzegł jak płacze. To było za dużo. Został doszczętnie obdarty z dumy, na jaką pracował latami. Tak nie sponiewierały go nawet przegrane pojedynki z Kuiną, lekceważące traktowanie przez Jastrzębiookiego, czy w końcu finałowy pojedynek z człowiekiem, który miał za nic jego umiejętności. Wtedy miał w sobie więcej godności niż teraz, zdany na łaskę i niełaskę psychopaty, robiąc za tanią dziwkę.
Łzy równym strumieniem płynęły mu po policzkach i spływając do ust mieszany się z rozsmarowanymi na twarzy smarkami, których potoku też nie potrafił powstrzymać.
Był żałosny.
A najgorsze, że to jeszcze nie koniec.

Płakał.
Naprawdę płakał. Jak małe dziecko.
Po raz pierwszy, od momentu poznania, Roronoa Zoro przypominał jej człowieka. Nie dzika bestię, demona. Tylko najzwyklejszego w świecie człowieka. Śmiertelnego, obdarzonego szeregiem wad i lęków.
-Pa… - umilkła. To już nie był Pan Szermierz. Roronoa Zoro zyskał twarz i osobowość. Stał się kimś ważnym w jej życiu. Ale… Nazwanie kogoś po imieniu wiązało się przywiązaniem do tej osoby. Czy jeśli to zrobi, to zielonowłosy szermierz stanie się tym Nakama, na którego czekała tyle lat? A, co ważniejsze, czy jeśli on zginie ona poradzi sobie z jego odejściem? Zbyt dobrze znała świat, by nie brać pod uwagę takiej możliwości. Ciało mężczyzn niebezpiecznie zbliżało się do swojego limitu.
Cichy jęk wydobył się z ust pierwszego oficera, przerywając tym samym jej rozmyślania.
-Zoro. – On potrzebował tego bardziej niż ona. Chociaż tyle może zrobić dla człowieka, który… Sama myśl o tym, co mógłby robić z nią Kapitana, napawała ją wstrętem. I coraz większym poczuciem winy, oplatającym jej serce, niczym trujący bluszcz. – Zoro. – wyszeptała ponownie.

Podniósł głowę, lecz nadal nie odwrócił się w stronę celi załogi. Tylko słuchał.
-Dziękuję…
Łzy znów popłynęły. Nie potrafił ich powstrzymać, kiedy spoglądał na Robin nic nie mówiąc. Bo, co właściwie mógł powiedzieć? Nie ma za co? Było! Kurwa było! Dlatego zamiast tego, wiedząc, że wygląda żałośnie, spróbował się uśmiechnąć.

Uśmiech, jaki posłał jej Łowca Piratów widziała u niego pierwszy raz. I miała nadzieję, że ostatni.

-Dziękuję…
Teraz udawanie, że śpi stało się niemal niemożliwe. Z najwyższym trudem pozostał nieruchomo, jedynie tracąc kontrolę nad oddechem, który stał się płytki i świszczący. A to za sprawą rosnącej w gardle guli. Chochlik był nią zachwycony. Stale ją kopał, sprawiając, że robiła się coraz większa i większa, dodatkowo, raz po raz przesyłał wyobraźni obrazy z dzisiejszego popołudnia. Jakby raz oglądanie gwałconego przyjaciel, było zbyt małą torturą. Samo patrzenie bolało i wydzierało dumę w godności. Tym bardziej nie potrafił sobie nawet wyobrazić, co wtedy, i teraz, czuł Zoro. Dlatego udawał, że śpi. Chciał dać towarzyszowi, choć chwilę samotności, tak by mógł doprowadzić się do porządku, bez nieprzyjemnego uczucia obserwowania. Co więcej, pozwolić mu na okazanie słabości. Nikt, po przejściu tego, co on, nie potrafiłby nadal pozostać twardym i nieugiętym. Dlatego, widząc jak reszta przyjaciół, zmęczona płaczem, powoli odpływała w terapeutyczny sen, on również zamknął oczy. Jednak chochlik nie pozwalał mu zasnąć. Cały czas nasłuchiwał odgłosów ze strony celi Zoro i prawdę mówiąc, słysząc dobiegające stamtąd poruszenie, zalała go fala ulgi. Dopiero wtedy przyznał, przed samym sobą, że obawiał się, tego, iż to już koniec. W końcu ciało zielonowłosego nie było niezniszczalne, a wycierpiało naprawdę wiele. To mógł być jego limit. Zdawał sobie z tego sprawę nad wyraz boleśnie.

Przez całe swoje krótkie życie zdążył znienawidzić naprawdę wiele osób. Krew buzowała w nim na samo wspomnienie tychże, lecz… Żaden z napotkanych, po drodze, wrogów nie budził w nim takich pokładów złości jak owy Kapitan, który ich uwięził i… znęcał się nad Zoro. Po raz pierwszy nie myślał, w ramach kary, o skopaniu dupy, tylko o…
Zabiciu.
Chciał go zabić. Zniszczyć.
Zrobić z nim dokładne to samo, co on zrobił jego pierwszemu oficerowi. Patrzenie jak przyjaciel cierpi bolało. Jednak większy ból stanowiła świadomość, że nic nie mógł zrobić, żeby mu pomóc. Przyrzekł sobie, że będzie chronił swoich Nakama. A teraz, po prostu, daje dupy.
Z nienawiścią spojrzał na skuwające mu ręce kajdanki. Gdyby nie one dałby upust swojej wściekłości. Lecz póki kairoseki pyszniło się na jego nadgarstkach, nic nie mógł zrobić. Tylko słuchać i czekać…
No i marzyć o zemście.

Starł większość krwi i spermy. Teraz pozostało tylko jedno miejsce, w którym wynik orgazmu Kapitana wciąż był świeży. Odłożył gąbkę. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że myje się „tam” czymś tak bolesnym.
Zanurzył dłoń w lodowatej wodzie, która z nadmiary brudu przyjęła konsystencję gęstej zupy, jednak nadal była najczystszą rzeczą, jaką posiadał. Chcąc odwlec moment ostatecznej konfrontacji trzymał rękę w wiadrze tak długo, aż czucie opuściło koniuszki jego placów. Niezbyt zadowolony wyjął dłoń, a następnie położył ją sobie na kolanie. Z wolna zaczął sunąć dłonią w górę, skrzętnie omijając wciąż świeże rany. Będąc tuż przy odbycie zawahał się. Bał się tego, co miało za chwilę nastąpić. Świadomość ponownego bólu i kolejnej fali wspomnień przerażała go. Czuł się rozdarty. Z jednej strony chciał mieć to już za sobą. Móc znów odpłynąć w niebyt, z którego wydobędzie go dopiero Kapitan. Z drugiej… Samo ciało wzbraniało się przed dotykiem, wiedząc, że to nie jest dla niego dobre.
W końcu się przełamał. Wsadził jeden palce do środka. Towarzyszące tej czynności pieczenie, nie było jeszcze takie najgorsze. Prawdziwy ból zaczął się dopiero, kiedy włożył drugi palce. Jęknął, lecz nie przerwał czynności. Musiał się umyć! Ta potrzeba była silniejsza od niego. W dodatku świadomość, że pozbywa się z ciała tego, co zostawił w nim Kapitan było niczym balsam dla zbolałej duszy. Nawet, jeśli ciało rwało bólem i coraz ostrzejszym pieczeniem.
Kiedy nareszcie skończył, zanurzył obie ręce w wodzie i zaczął trzeć zmarzniętą skórę, niemal do krwi. Tak by nie pozostała na niej, ani jedna kropla nasienia Marynarza.
Dopiero, kiedy uznał, że jest czysty mógł się ubrać. Co stanowiło nie lada wyzwanie. Skostniałe ciało, wymęczone głodówką, pokryte ranami, z trudem reagowało na bodźce płynące z, równie wymęczonego, mózgu.  Lecz jakimś cudem mu się to udało. Może pomógł w tym fakt, że z sąsiedniej celi przestały dochodzić inne odgłosy, niż te świadczące o głębokim śnie. W przerwach pomiędzy wciąganiem kolejnych partii odzieży zaryzykował szybkim zerknięciem ku przyjaciołom. Spali. A przynajmniej udawali. Robin udawała. Był im za to wdzięczny. Upokorzenie mniej boli, kiedy tylko ty jesteś jego świadkiem. Poza tym nie zniósłby kolejnej partii spojrzeń pełnych współczucia, żalu i poczucia winy. Najgorsze było właśnie to poczucie winy.
Uporawszy się z koszulką poczuł jak ogarnia go senność i zmęczenie. Tych kilka czynności odebrało mu resztkę sił. A sen obiecywał wyrwanie się z tego koszmaru, choć na chwilę. Parę godzin całkowitego oderwania się od rzeczywistości. Skuszony wizją terapeutycznej ciemności ułożył się wprost na ziemi i przybrawszy najwygodniejszą, w tej sytuacji pozycję, zasnął niemal natychmiast.

Szloch starał się wydostać z jego gardła, ale dłoń spoczywająca na ustach skutecznie mu to uniemożliwiała. Z niemym wyrzutem spojrzał w oczy Usoppowi, lecz kanonier tylko pokręcił głową i położył palce na swoich wargach, nakazując milczenie.

W Chopperze wezbrała złość. Sam dobrze wiedział, że ma być chicho! Był przecież lekarzem! I jako taki znał lecznice właściwości snu! Tylko, co miał zrobić, jeśli ciało go nie słuchało?! A łzy same napływały do oczu?! Niechciany płacz drapał w gardło?!
Patrzenie na cierpiącego przyjaciela było dla niego największą torturą. Zwłaszcza, że, chyba jako jedyny z załogi, tak naprawdę zdawał sobie sprawę, z tego jak bardzo źle było z Zoro. Obawiał się, że szermierz długo nie wytrzyma. Umrze. Na ich oczach. Postanowił modlić się, o to by następnego dnia strzałka trafiła w skałę. To da zielonowłosemu, choć jeden dzień, tak bardzo potrzebnego, odpoczynku. Tymczasem wtulił pyszczek w klatkę piersiową Usoppa, starając się jednocześnie uciszyć tłumiące się w nim emocje. Nie wolno mu płakać!

Świt, w postaci dwóch Marynarzy ze śniadaniem, powitał Słomkowych Kapeluszy, w pełni rozbudzonych. Zupełnie jakby żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka. Co było niemal prawdą. Jedyna osoba, która zaznała snu, znajdowała się w celi obok.
Zoro nadal się nie obudził. Nawet skrzypienie ciężkich drzwi nie zdołało przywołać go z powrotem do realnego świata. Lecz, sądząc po wrednych uśmiechach Marynarzy, to miało się niedługo zmienić.
-POBUDKA! – wrzasnął jeden z nich, podczas gdy drugi, kopnął w kraty celi. Huk, jaki rozszedł się po pomieszczeniu, obudziłby umarłego. – ŚNIADANKO!
Szermierz uchylił powieki, lecz zaraz je zamknął. Czym tylko wywołał salwę śmiechu wśród mężczyzn.
-Jasne! Śpij sobie dalej! – Ten wyższy, z blizną na policzku, właśnie mocował się z zamkiem. – Dla ciebie i tak nic nie ma. Nie, Jack?
Marynarz nazwany Jack’iem udał, że liczy posiłki z tacy.
-No nie chce być inaczej, Sid.
Obaj zarechotali, czym tylko ponieśli ciśnienie Luffiemu. Gumiak już się wyrywał, by spróbować im przyłożyć, lecz widząc to, Sid wyciągnął zza paska pistolet. Jego lufę skierował ku Roronorze.
-Pamiętasz jak działa układ z Kapitanem?
Zmełł w ustach przekleństw i usiadł z powrotem na ziemi, a jego spojrzenie ciskało gromy.
-Grzeczny chłopczyk. – Marynarz schował pistolet. – Wiesz… Nie chciałbym narażać się Kapitanowi, uszkadzając jego zabawkę. Ten człowiek jest bardzo przywiązany do swoich rzeczy i nie lubi jak inni się nimi bawią.
Widok wkurzonych Piratów bawił go. Zresztą Jack’a też. Do końca wydawania posiłków posyłali sobie rozbawione spojrzenia, jakby tylko czekając na kolejną okazję, aby dopiec więźniom.
Po podaniu ostatniego śniadania zamknęli cele, lecz nie opuścili więzienia. Specjalnie podnosząc głos zaczęli rozmawiać, na błahe tematy. Niby od niechcenia, to jeden to drugi rzucił kamykiem, w kraty celi Łowcy Piratów. Kiedy udawało im się trafić, powietrze przeszywał drażniący dźwięk a Zoro krzywił się, wybijany z płytkiego snu, w jaki udało mu się zapaść. Wywoływało to u Marynarzy salwy śmiechu, z którego zielonowłosy nic sobie nie robił. Nie obchodziło go, co o nim myślą. Czy mają go za przegrańca, pogardzają nim, czy też jest obiektem drwin. Jego duma i tak została zmazana. Wczoraj. Nie ma, więc możliwości, żeby zraniły go docinki dwóch, mało znaczących Marynarzy. Żałował tylko, że ci idioci nie mogą być cicho! Tak bardzo chciało mu się spać…

Chyba nigdy wcześniej Słomiani Kapelusze nie pozbywali się jedzenia z talerzy w takim tempie. Nawet po okresach przymusowych głodówek, kiedy w końcu mogli nasycić głód, robili to wolniej. Lecz dziś, za wszelką cenę starali się zmusić pilnujących ich strażników, do opuszczenia pomieszczenia. Dlatego łykali, niemal nie gryząc, przyznane im porcje. Pochłaniali kolejne kęsy, nie czując smaku. Luffy, wraz z Usoppem, dwukrotnie zakrztusili się pieczywem i Franky musiał ich ratować solidnym ciosem w plecy. A to wszystko dla Zoro. Żeby zielonowłosy mógł jeszcze trochę pospać, przed kolejną wizytą Kapitana. W tej chwili tylko tyle mogli dla niego zrobić. Więc jedli, napychając się nieprzyzwoicie, aż nie został nawet kęs. Wtedy, wymownie spojrzeli na Marynarzy. Ci aż prychnęli ze złości. Chętnie jeszcze pastwiliby się nad Roronoą, lecz rozkazy były jasne. Nie spiesząc się ani trochę, otworzyli cele i zaczęli zbierać brudne naczynia.
-Nie wstyd wam? – spytał Sid, nie mogąc sobie darować tej ostatniej złośliwości. – Tak się opychać, kiedy wam kumpel głoduje? Serio, nie chciałbym należeć do waszej załogi.
Wyszli. Lecz niesmak po ich wizycie pozostał jeszcze na długo.

Cisza, drugi raz tego dnia, została przerwana przez drzwi wejściowe. A dokładniej przez ich zgrzyt, który obwieścił pojawienie się w więzieniu głównego przeciwnika Słomianych Kapeluszy. Kapitan, bez pospiechu, przemaszerował przed celami napawając się ziejącą od Piratów, nienawiścią. Wreszcie stanął, odwrócony przodem do Roronoy.
-Dzień dobry.
Zoro łypnął na niego okiem, wciąż leżąc na ziemi. Nie miał siły się podnieść. W tej pozycji ciało bolało najmniej.
-Co? Nic nie odpowiesz? – Mężczyzna przyklęknął, by mieć twarz szermierza na linii oczu. – Żadnego spierdalaj? Pogardliwego prychnięcia? Ani dumnego wzroku? Naprawdę?
Zoro nie zareagował. Dalej tempo gapił się gdzieś w przestrzeń, specjalnie omijając wzrokiem Kapitana. Nie miał ochoty gapić się na tego faceta. Na samą myśl o nim i o tym, co mu zrobił ciało przeszywały dreszcze, zaś żołądek nawiedzały torsje. Gdzieś tam też krył się strach przed powtórką z rozrywki.
-Nie wiedziałem, że tak łatwo cię złamać panie Roronoa. – Marynarz wstał a kolana chrupnęły nieprzyjemne. – Szczerze mówiąc, zawiodłem się.
-Wal się. – Nie był do końca pewny, czy powiedział to na głos, czy tylko pomyślał. Lecz triumfalny uśmiech Kapitana, rozwiał jego wątpliwości w mgnieniu oka.
-Chyba za szybko cię skreśliłem. – W jego oczach pojawiło się uznanie. – Trzeba jeszcze nad tobą trochę popracować. – Strzelił palcami i tuż obok zjawił się doktor. Minę miał nietęgą. – Widzisz? – Marynarz zwrócił się do podwładnego. – Mówiłem ci, że to kawał skurwysyna. A teraz poproszę moją nagrodę. – Wyciągnął rękę, w której momentalnie pojawiła się strzykawka ze znaną im, brunatną, zawartością. – Dzisiaj to ja pełnię honory! – Cieszył się jak małe dziecko, podczas gdy lekarz wyglądał jakby ktoś podsunął mu pod nos, stos zjełczałych jaj.
Tymczasem Kapitan, obojętny na niezadowolenie mężczyzny, był już w celi i pochylał się nad Zoro. Zielonowłosy wzdrygnął się, kiedy palce Marynarza zaczęły wodzić po jego policzku. Wspomnienia, wciąż zbyt świeże, zaatakowały ze zdwojoną siłą, doprowadzając go niemal do szaleństwa.
Jakby wyczuwając, o czym myśli więzień, mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej, tak, że teraz niemal muskał wargami ucho szermierza.
-Wiesz… - Jego dłoń zjechała z policzka i znalazła się na klatce piersiowej. – Było mi z tobą całkiem dobrze. – Teraz bawił się gumką od spodni, podczas gdy Zoro cały drżał. – Nie miałbyś ochoty na powtórkę? – Widać było, że przerażenie, jakie wywołuje w zielonowłosym bawi go. Tak samo jak przełykane przekleństwa reszty załogi Słomianego Kapelusza. – No powiedz! – Mówiąc to cały czas się uśmiechał. – Chciałbyś…
-N… N… Nie… - Z jego gardła wydobył się tylko zduszony jęk. Całe ciało na zmianę to sztywniało, to znów targały nim dreszcze, gdy chociaż pomyślał o tym, że mógłby przeżywać wczorajsze tortury jeszcze raz. – Nie – powtórzył z wysiłkiem.
Mężczyzna roześmiał się głośno.
-W porządku. – Poklepał go po policzku. – Zresztą nawet gdybyś chciał nic z tego. Nico Robin miała już swój dzień. Dzisiaj będziemy losować kolejnego szczęściarza. – Ręką wskazał na ścianę z listami gończymi. – Ale to później. Najpierw… - urwał i zaczął obracać w dłoniach strzykawkę. – Powiedz… A tego chcesz? – Podsunął przedmiot wprost pod twarz Roronoy.
Ujrzawszy brunatną ciecz zrobiło mu się sucho w ustach, a niesprecyzowanie pragnienie, które męczyło go od przebudzenia, w końcu nabrało realnych kształtów. Uświadomił sobie, że tego właśnie chciał. Pragnął. Kolejny zastrzyk i nowa fala bólu. Oczekiwał tych dwóch rzeczy. I chociaż część niego bała się cierpień, jakie sprowadzi na niego narkotyk, to była ona wypiera przez tę zdominowaną uzależnieniem.
Oblizał spierzchnięte wargi.
-Chcę – wycharczał, całkiem zapominając o przyjaciołach. O tym, że obiecał sobie być silnym dla nich. Nie pokazywać jak bardzo jest z nim źle. Ukrywać, co naprawdę działo się z jego ciałem. Teraz jedyną liczącą się rzeczą była strzykawka. I narkotyk w niej, mogący ugasić palące go pragnienie.

-Zoro…
Chopper patrzył na tę scenę przez łzy. Nie potrafił nie płakać. Jako lekarz świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jaki wpływ na organizm człowieka mają narkotyki. Nie wyłączając tego konkretnego. I nie chodziło tylko o uzależnienie, pragnienie bólu. W grę wchodziły też bardziej przyziemne efekty uboczne – uszkodzenie serca, wątroby. To mogło okazać się zabójcze. Zwłaszcza, że organizm szermierza był na wykończeniu. Nie miał jak się bronić, regenerować wyniszczonych komórek.
Reniferowi nie mieściło się w głowie jak można być tak okrutnym?

-Tak myślałem. – Kapitan wyszczerzył zęby. – Nie martw się, dostaniesz. Nie musisz prosić. Jeszcze nie. – Dodał obmyślając kolejny szatański plan.  – Hej doktorku!
Mężczyzna widząc, iż przełożony zwraca na niego uwagę szybko rozluźnił pięści mając nadzieję, że gest ten umknie Kapitanowi.
-Tak?
-Koniecznie muszę dezynfekować?
Popatrzył na mężczyznę. Wyglądał jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Wyjątkowo brzydkie dziecko. Po krótkim zastanowieniu otworzył usta, upominając się w myślach, by rozważnie dobierać słowa.
-Wypadałoby. – Dawno temu nauczył się, że temu człowiekowi nie można niczego zabraniać. Trzeba nim pokierować tak, żeby myślała, że to on podjął decyzję. Co nie zawsze się udawało. – Inaczej próbki mogą być zanieczyszczone, a wyniki badań niedokładne. – Trochę minął się z prawdą, lecz chciał zmusić przełożonego, by ten zatańczył tak jak on mu zagra.
-Skoro tak… - Niepocieszony Kapitan sięgnął po wacik nasączony środkiem dezynfekującym, po czym przejechał nim kilkukrotnie po ramieniu Roronoy. – Starczy?
Nie wierząc we własne szczęście, pokiwał głową.
-Super! No to jazda! – Ruchem pozbawionym jakiejkolwiek delikatności, czy praktyki, wbił igłę w wysuszoną skórę i nacisnął tłok. Zrobił to tak szybko, że zawartość wypłynęła w jednej chwili. Zoro, zaś, wrzasnął.
Patrzył na zwijającego się w konwulsjach pirata z niemym zachwytem. Nie spodziewał się tak żywiołowej reakcji, ale nie mógł powiedzieć, że mu się nie podobało. To było lepsze niż dotychczasowe zabawy.

Szermierz, niczym ranne zwierzę, wrzeszczał i wył na zmianę. W jego głosie nie było nic ludzkiego. Nic, co identyfikowałoby go z człowiekiem. Ani grama człowieczeństwa. Pozostało tylko skupisko pierwotnych instynktów, którym obce były wstyd czy duma. Zaprogramowane na to, by poddawać się rzeczywistości, reagować zgodnie z jej zmianami. A teraz rzeczywistość bolała.

Wokół nie było nic poza bólem. Otępiającym, wypełniającym sobą każdą komórkę ciała. Ciała, które płonęło. Ogień trawił wszystko. Nie powoli. Pożoga natychmiast owładnęła go całego. Czuł jak kości niemal rozsypują się w proch, ścięgna rwą się przy każdym skurczu wywołanym kolejną falą bólu, skóra odpada płatami, odsłaniając gołe mięso. Które też bolało.
Chociaż bardzo chciał, nie potrafił przestać się rzucać. Właściwie to organizm reagował sam, nawet, jeśli powodowało to jeszcze większy ból.
Nie wiedział czy zwymiotował, czy może narobił w gacie. W pewnym momencie nie wiedział nawet gdzie jest. Rzeczywistość chwilami odchodziła, a on pozostawał trawiony przez niewidzialny ogień. Nie miał nawet siły błagać, by to się skończyło. Nie miał siły myśleć. Oddychać…

Ze zgrozą obserwowali szermierza. Trzecia dawka narkotyku wywołała gorsze skutki niż dwie poprzednie razem wzięte. To nie było coś, co dało się opisać słowami. W najgorszych koszmarach nie zdawali sobie sprawy, że człowiek może tak cierpieć. Kobiety odwracały wzrok, wtulone w ciała towarzyszy. Mężczyźni, zaś patrzyli na tę scenę w milczeniu, czując, że będzie ich ona prześladować do końca życia. Żaden jednak nie poszedł w ślady Robin i Nami. Każdy czuł, że musi wytrwać do końca. Jakby oddając tym hołd Zoro.

Patrzył na przyjaciela i czuł jak rośnie w nim rezygnacja. To nie miało prawa się dobrze skończyć. Tragedia wisiała w powietrzu. Więc czemu to przedłużać? Dlaczego on musi tak bardzo cierpieć?
-Zoro – Bezgłośnie poruszył wargami. – Proszę… Umrzyj…
Nigdy nawet nie pomyślał, że kiedyś będzie życzyć towarzyszowi śmierci, lecz… Teraz tylko Czarna Pani mogła uwolnić szermierza z tego piekła. Gdyby mógł sam wziąłby na siebie rolę kata…
-Sanji… - Stojący obok Luffy położył mu dłoń na ramieniu. Gumiak był poważny jak nigdy. W porównaniu z tym Enies Lobby wydawało się dziecięcą zabawą. – Jako kapitan zabraniam ci tak myśleć.
Oniemiały otworzył usta.
-Skąd…
-Zamknij się. – Głos chłopaka był cichy, stanowczy. – Powiedziałem: zabraniam.
Nie odpowiedział nic. Bo właściwie nawet nie wiedział, co.
Wtem, kątem oka, zauważył dziwne poruszenie poza celę. To doktor przepychał się między Marynarzami, bezceremonialnie rozstawiając ich na boki.
-Czy ty, kurwa twoja mać, jesteś ślepy?! – Dał się ponieść emocjom. W przeciwnym razie nigdy nie ośmieliłby się użyć takich słów w stosunku do przełożonego. – Nie widzisz, debilu, że on nie oddycha?!
Na te słowa Sanji sam wstrzymał oddech. Dopiero teraz uświadomił sobie, że faktycznie, ciało Zoro nadal dygotało, lecz jego klatka piersiowa zamarła.
Kapitan też dostrzegł te zmianę i chyba zrobiła ona na nim spore wrażenie, bo bez słowa pozwolił żeby doktor go odsunął, samemu klękając przed pacjentem.
Pierwsze, co zrobił, to podał zielonowłosemu zastrzyk, po którym drgawki ustały. Dopiero wtedy zaczął bezpośrednią resuscytację. Złość, aż się z niego wylewała, kiedy naciskał na mostek Pirata. Mimo to pracował metodycznie, zgodnie z lekarską powinnością. Skrupulatnie liczył kolejne uciśnięcia, po którym następował wdech.
Cała akcja trwała niepokojąco długo. Przynajmniej on miał takie wrażenie. Po trzecim, wykonanym przez doktora wdechu, zauważył, że zaciska pięści z taką siłą, że paznokcie zdołały przebić skórę. Spojrzał na zaczerwienione półksiężyce nic nie rozumiejąc. Jeszcze chwilę temu modlił się o śmierć Zoro. Więc czemu teraz, kiedy jest ona tak blisko, paraliżuje go strach a serce chce wyskoczyć z piersi?

Wreszcie starania doktora przyniosły efekty. Roronoa, po kolejnym uciśnięciu jęknął i wypluł nagromadzoną w ustach, zmieszaną z żółcią, krew. Zaraz potem zaczął łapczywie wciągać powietrze.

-Kurwa! – Marynarz, nie kryjąc obrzydzenia malującego się na twarzy, wstał. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!
-Co tu się właśnie wydarzyło? – Kapitan siedział nieopodal paląc papierosa i mierząc podwładnego wzrokiem. – Co? – Ani na moment nie zapomniał mu wcześniejszego zachowania. – Powiesz mi? –  Z pozoru niewinne pytanie, tak naprawdę miało zadecydować o przyszłości doktora i ten doskonale o tym wiedział.
-Przesadziliśmy! To się stało! O mało sami nie wysłaliśmy skurwiela do grobu!
-Można jaśniej? – Papieros został zgaszony, niedopałek wylądował na ziemi, zaś mężczyzna wstał, raz po raz zaciskając pięści. Doktor widząc jak przełożony zbliża się do niego, czuł, że jeśli szybko nie udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi, jego twarz może zapoznać się bliżej z jedną z nich.
-Od początku mówiłem ci, że to gówno jest cholernie mocne. – Starał się nie tracić rezonu. – Zdrowego człowieka może posłać do piachu, a ten tu jest już niemal trupem. – Wskazał na Zoro, który siedział po turecku, bez zrozumienia rozglądając się wokół. – Za dużo próbowaliśmy mu wcisnąć. No chyba, że chcesz go wykończyć.
Marynarz pokręcił głową. Może i splamiony, lecz swój honor miał. A o zabijaniu nie było mowy. Przynajmniej nie celowym.
-Więc? Co teraz? Co proponujesz?
Rozwiązanie było jedno, lecz czuł podskórnie, że nie spotka się ono z akceptacją.
-Myślę… Powinniśmy na jakiś czas odpuścić.
-Odpuścić? – powtórzył przeciągając sylaby jakby samo słowo pozostawiło na języku nieprzyjemny posmak.
-Znaczy tylko z zastrzykami! – Zaczął wyjaśniać. – Resztę swoich chorych pomysłów możesz jak najbardziej wcielać w życie. – Widząc, że rozmówca nie jest przekonany, postanowił zagrać ostatnią posiadaną przez siebie kartą. – Poza tym to, co krąży w jego żyłach wystarczy żeby wywołać narkotyczny głód. A sam pomyśl… Odcięty od uzależnienia na kilka dni, będzie cierpiał…
Dopiero wtedy twarz Kapitana rozjaśniła się w uśmiechu.
-No może być. – Pokiwał głową. – A, co z dzisiaj?
Zerknął na Pirata. Bardziej tak pro forma, niż z prawdziwej konieczności. Wszak cierpliwość zwierzchnika miała swoje granice.
-Można kontynuować.

-Chopper… Czy to znaczy, że oni nie będą już mu podawać tego świństwa? – W głosie Luffiego pobrzmiewała nadzieja, którą chciał odegnać strach sprzed kilku minut. Kiedy to Słomiani Kapelusze byli o krok od straty jednego z towarzyszy. Chyba dopiero wtedy uświadomili sobie, że to wszystko może się źle skończyć. Ta świadomość bolała.
-Chopper?
-Tak. Nie będą. – Nie wdawał się w szczegóły. Nie musiał im przecież niszczyć tej chwili szczęścia, prawda? Wystarczyło, że on wiedział, iż samo przerwanie podawania narkotyku nie wystarczy, by przestał on czynić spustoszenie w ciele ofiary.

W tym czasie Kapitan, wraz z doktorem, wyszedł z celi i właśnie szykował się rzutu. Jakby od niechcenia wziął zamach i wypuścił rzutkę z reki. Przedmiot poszybował prosto, dopiero przy końcu lekko zakrzywiając tor lotu, po to by zahaczyć, dosłownie o końcówkę, listu gończego Frankiego.
Cyborg zgrzytnął zębami.
-Paskudna sprawa.
Kapitan też nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Gapił się to, na plakat, to na cieślę mamrocząc coś pod nosem. Na czole wyszły mu żyły, a jabłko Adama niebezpiecznie podskakiwało w jakimś dziwnym rytmie. W końcu jego spojrzenie spoczęło na Zoro. Wciąż jakby nieobecnym duchem.

Kiwał się w przód i tył, pełen niewiadomych. Był ból, straszliwy, potworny, a później, w jednej chwili, nie było bólu. Nie było niczego. Pozostała jedynie Pustka. Taka przez duże „P”. Jakby umarł. Nawet się z tego powodu, przez jeden krótki moment, ucieszył. Lecz zaraz pojawił się żal. I wtedy doznania zaczęły wracać: głód, zimno, mimo wszystko ból… Dochodziły do niego jakby zza ściany, trochę wytłumione, mimo to wyczuwalne. To wszystko nie pozwalało skupić myśli. Przez chwilę nie wiedział nawet gdzie jest. Ale potem dopadły go wspomnienia. I jakby ból się nasilił.
Wzrok też był nieostry, toteż nie od razu zauważył Kapitana stojącego tuż przed nim. Zanim do końca zarejestrował jego obecność, ten… uderzył go z całej siły w twarz. Upadł na podłogę plamiąc wszystko dookoła krwią z pękniętej wargi. Spróbował się podnieść, ale wtedy nadszedł kolejny cios. Tym razem brzuch. Później przyszedł czas na następne, rozsiane po całym ciele. Czuł, i niemal słyszał, pękające kości, rozcinaną skórę… Instynktownie zasłonił głowę rękami, jednak, kiedy ciężki, marynarski bucior kopnął go w dłoń, jękną i schował ją pod siebie. Instynkt szermierza przeważył w nim, nad tym, czystko ludzkim. Chronić dłonie.
Zdawał sobie sprawę, że Kapitan coś mówi, ale umysł, skupiony na bólu, nie potrafił rozróżnić słów.

-Kurwa! Myślisz, że jesteś taki cwany?! Że możesz sobie, ot tak dołączyć do załogi, niwecząc mój wspaniały plan?! No gadaj, obesrańcu! Odpowiadaj! – Raz po raz, kolejne ciosy spadały na Roronoę, przy akompaniamencie coraz głośniejszych bluzgów i wyzwisk. Te zaś skierowane tyczyły się Frankiego. Zupełnie jakby mężczyzna oszalał, stracił kontakt z rzeczywistością. I naprawdę sądził, że osobą, na której się wyżywał za domniemane zbrodnie, był cyborg.
Nie wiedzieli, co mają w takiej sytuacji zrobić. Wyrwać Marynarza ze świata ułudy, czy czekać? Może to tylko kolejna z tortur?
Lecz kiedy Kapitan, znów uderzył zielonowłosego w twarz, prawdopodobnie łamiąc mu nos, Franky nie wytrzymał.
-Hej! Ty! Marynarzu za dychę! Tu jestem! Jeśli masz coś do mnie, powiedz mi to prosto w twarz!
Mężczyzna znieruchomiał, z podniesioną, przygotowaną do kopnięcia, nogą.
-Oj…. – zaczął się histerycznie śmiać. – Doskonale wiem, gdzie jesteś Cutty Flam! – Odwrócił się w stronę reszty Piratów. – Wiem o tobie wszystko! Odkąd opuściłeś to swoje zapyziałe Water 7 i postanowiłeś dołączyć do tej bandy, jesteś mi solą w oku! – Coraz bardziej podnosił głos, pod koniec już niemal krzycząc. – Mój plan był doskonały! Spędziłem miesiące obmyślając idealnie dobrane tortury dla każdego z członków obecnej tu załogi! Tak, by trafić w najczulszy punkt! Najbardziej zranić! Ani przez moment nie traciłem nadziei, że w końcu tu zawitają. A ja będę mógł ziścić swoje fantazje! I kiedy tak się w końcu stało, towarzyszyłeś im ty! Jedyny, dla którego nie zdążyłem dobrać kary. Nie spałem przez to po nocach, wciąż i wciąż zastanawiając się, co też może cię zranić.  Więc nie dziw się – znów odwrócił się do Zoro, – że chcę na kimś wyładować swój gniew. Którego ty jesteś przyczyną! A skoro, zgodnie z umową, twoja osoba jest poza moim zasięgiem, obrywa on. – Przejechał palcem wskazującym po linii szczęki zielonowłosego. – Ale muszę przyznać – podjął temat. – Zabiłeś mi ćwieka. Jak zranić pół człowieka – pół maszynę? Nic nie przychodziło mi do głowy. Aż wreszcie! – umilkł. Jakby chcąc zbudować napięcie dla swojej opowieści. Bez słowa dźwignął Roronoę, każąc mu wstać. Szermierz zachwiał się na nogach, zarówno z osłabienia spowodowanego głodówką, jak i licznych ran pokrywających jego ciało. Mimo to, nawet widząc osłabienie więźnia, Kapitan nie okazał litości. Dosłownie rzucił Piratem, tak, że ten zatrzymał się na kratach celi. Oparł się na nich całym ciężarem. Tylko, dlatego nie upadł.
Tymczasem Kapitan był już tuż obok. Chwycił za ręce zielonowłosego i pociągnął je do góry. Przestał dopiero, kiedy Zoro stanął na palcach krzywiąc się przy tym niemiłosiernie.
Dalej, bez słowa, skinął na jednego z podwładnych. Mężczyzna najwidoczniej zrozumiał, bo zaraz w dłoni Marynarza pojawił się konopny sznur, którym przywiązał więźnia do krat. Skończywszy cofnął się kilka kroków i, z uznaniem, pokiwał głową.
Zoro na wpół wisiał na wpół stał, z rękami wyciągniętymi wysoko ku górze. Pozycja była o tyle niewygodna, że czuł jak ramiona niemal są mu wyłamywane ze stawów. Dodatkowo pręty krat wbijamy się w bardziej odsłonięte miejsca, a utrzymanie równowagi było sporym wysiłkiem. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze niepokój o to, co właściwie planował jego oprawca. Żadna z nawiedzających go wizji nie należała do przyjemnych.

-Prawdę mówiąc, sam podsunąłeś mi rozwiązanie. – Kapitan podjął przerwany temat. – Kiedy przeczytałem twoje akta, oraz raport z poczynań w Enies Lobby, w końcu uderzył mnie jeden fakt. Kiedy sobie uświadomiłem, że rozwiązanie było tak banalne, miałem ochotę napluć sobie w twarz. – Mówiąc to podszedł do jednego ze strażników. Ten momentalnie wyprostował się jak struna, lecz Mężczyzna nie zaszczycił go większym zainteresowaniem, a jedynie, wyjął zza jego paska bat i uderzył nim raz w powietrzu. Jakby sprawdzając jakość posiadanej broni. – Całkiem, całkiem – przyznał. – Już chyba wiesz, o czym mówię, prawda cyborgu Franky? Twoje plecy. Twój najczulszy punkt. Jedyne miejsce na twoim ciele, które można zranić.

Słysząc te słowa, Zoro zacisnął zęby.
-Nie – pomyślał przerażony. – Nie!
Czy nie wystarczy, że już raz stracił dumę? Czy gwałt to za mało? Przecież musi jeszcze stanąć przed Mihawkiem! Jeśli… Jak wtedy spojrzy mu w twarz?! Nagle, oczami wyobraźni, zobaczył swoją walkę z Jastrzębiookim. „Rana na plecach to hańba dla szermierza”. Tak powiedział. A teraz…
Jakby czytając w jego myślach Marynarz odezwał się znowu.
-W dodatku… To prawda, że rana na plecach to ujma na honorze szermierza? Powiedz, no Roronoa? Masz ty jeszcze jakiś honor, któremu mogłoby to zaszkodzić? – Nie czekając na odpowiedź wziął zamach i uderzył. 

Przy pierwszym ciosie udało mu się milczeń. Może dlatego, że było to ledwie smagnięcie, które nie zdołało nawet przeciąć materiału koszulki. Drugi okazał się trochę silniejszy. Zapiekło go w miejscu, gdzie trafił bat, lecz to wciąż dało się wytrzymać. Aż do trzeciego uderzenia. Wtedy Kapitan użył całej swojej siły. Skórzany rzemień rozdarł koszulę i przeciąż skórę szermierza, odsłaniając żywe mięso. Krew zaczęła ciec, po wychudzonych plecach. A Zoro jęknął. Był zły na siebie za ten jęk, lecz on sam wydobył się z jego gardła, nie zwracając uwagi na to, czego chciał umysł.
Kiedy poznał już, jaki rodzaj bólu go czeka spiął się w sobie, oczekując. Jednak ten nie padał. Z racji swojego położenia nie miał jak się odwrócić i sprawdzić, co robi Marynarz. Mógł jedynie patrzeć na wprost, w stronę przyjaciół. A na to nie miał najmniejszej ochoty. Bał się tego, co mógłby zobaczyć. Litość. Współczucie. Nienawiść. Pogarda. Żal. Każda z tych emocji mogłaby zachwiać jego postanowieniem. Nie pozwolić mu wytrzymać do końca. Dlatego nie otwierał oczu.

Franky czuł jak kłębiący się w nim gniew narasta. Po raz kolejny ktoś obrywał z jego winy. I nieważne, że z szermierzem Słomianych Kapeluszy znał się krótko. Fakt pozostawał faktem. Skoro ten chory pojeb miał coś do niego, to powinien skupić się na nim. A nie na facecie, dla którego oddychanie stanowiło problem! Już chciał wykrzyczeć to Marynarzowi prosto w twarz, ale dokładnie w tej samej chwili poczuł jak czyjeś palce zaciskają się na jego przegubie.
-Nie Franky. – Luffy wyglądał jak duch. Trupioblady, z niewidzącymi oczyma skupionymi na jednym punkcie, gdzieś daleko. Poza celą.  – Nie rób tego. Nie wolno ci. Zoro… On tylko będzie bardziej cierpiał. Jeśli się nie powstrzymasz. Proszę. Nie przysparzaj mu cierpień.  – W głosie Gumiaka czaiła się rozpacz.
-Ale…
-On ma racje. – Tym razem odezwał się Usopp.
-To nie fair! – Cyborg zaczął zgrzytać zębami.
-Niestety – zgodziła się Nami. – Bardzo nie fair… Ale takie bywa życie.
Spojrzał na pozostałych. Ich twarze mówiły, że są tego samego zdania. Nie podoba im się to, lecz wiedzą, że tylko biernością na aktualne wydarzenia mogą pomóc. A pomoc, w tym przypadku, sprowadzała się do bezczynności. Nic nie robienie dawało więcej pożytku niż jakiekolwiek działania. Tak nie powinno być…
 W końcu opuścił ramiona. Odpuścił. Będzie grał tak, jak zagra mu Marynarka. Znowu.
Dopiero wtedy uścisk Luffiego zelżał.

Przypatrywał się ranie od bata. Równa, czerwona pręga odsłaniająca mięso, krwawiąca obficie. I na pewno bolesna. Ale to nie było to, czego oczekiwał. Przeniósł spojrzenie na bat. Twarda, garbiona skóra, idealnie nadawała się do powierzonego jej zadania. Sam wybierał ten model, jako podstawowe wyposażenie swoich żołnierzy, lecz najwidoczniej popełnił błąd. Na szczęście dało się go jeszcze naprawić.
-Hej ty!
Wskazany Marynarz zasalutował.
-Idź do mojego gabinetu i przynieś mi mój bat. Wisi na ścianie, po prawej stronie. Tuż obok drzwi. No, co się tak gapisz?! Rusz dupę! W podskokach! – Rzucił mu klucze.
Zrozumiawszy, że przełożony nie żartuje wybiegł z więzienia, wciąż lekko skołowany. Do tej pory zaszczytu przekroczenia progu kapitańskiego gabinetu dostąpili nieliczni. W tym doktor. Którego mężczyzna najzwyczajniej w świecie, zignorował. Zapewne nadal wściekły za to, co miało miejsce wcześniej. Zadrżał na samą myśl, że i on mógłby utracić łaskę Kapitana. W takim wypadku, życie na wyspie stałoby się nie do zniesienia. Ciekawe jak to odbije się na doktorze?
Wrócił szybciej niż się spodziewał. Chyba nawet sam Kapitan był pod wrażeniem, bo obyło się bez złośliwych komentarzy i wrogich spojrzeń. Po prostu wziął od niego bat i wrócił do celi. On zaś mógł dalej cieszyć się życiem.

Chłopiec na posyłki spisał się nieźle. Dosłownie w kilka minut otrzymał dokładnie to, o co mu chodziło. Jego własny bat. Nie ten, którym wczoraj dręczył Roronoę. Ten był specjalny. Z rączką wykutą w kości słoniowej, specjalnie splecionym rzemieniem, dostosowanym tak, ażeby zadawać głębsze rany, oraz… metalowymi haczykami przymocowanymi na końcu. Ich głównym zadaniem było wyrywanie całych płatów skóry biczowanego. Idealne narzędzie tortur.
-No! – Strzelił z bata napawając się wydobytym odgłosem. – Teraz możemy się bawić! Powiedz, czy czujesz różnicę. – Uderzył.

Dostał już przedsmak tego, czego mógł się spodziewać, lecz tym razem doświadczenie było bardziej wyraziste, pełniejsze i…
Bolesne.
Ból rozszedł się po całym ciele. Nie tylko plecach. Był palący, ostry. Musiał wrzasnąć. Tym głośniej, że w pewnym momencie poczuł jak rwie się skóra. Gorąca krew znów zaczęła płynąć.
-O! Widać, że tak! – Ucieszył się Kapitan. – No to jazda!
Spadł na niego grad ciosów. Każdy coraz mocniejszy, szybszy. Wszystko zlało się w jedno pasmo udręki.
Ból nie słabł ani na minutę. Plecy piekły jakby przypalane. Z każdym nowym uderzeniem pod powiekami widział białe rozbłyski, niczym błyskawice w czasie burzy. Uderzenia zmuszały go do wypuszczenia z ust powietrza. Nie nadążał nabierać kolejnych porcji, bo cios był powtarzany. Dusił się. Jakby tego było mało, z gardła wydobywał mu się skowyt. Nie ludzki wrzask. Po prostu zwierzęcy ryk. Doszły do głosy pierwotne instynkty.
Nie wiedział ile otrzymał razów, nim zaczął tracić przytomność. Miast jasnych plam pojawiały się coraz ciemniejsze, jakby w nich tonął.
Wtem ktoś polał go wodą. Lodowatą. Odczucie było niemal tak samo bolesne jak same ciosy.
-Nie śpimy! Nie chcesz chyba stracić zabawy?
Kolejne uderzenie. Zagryzł zęby, co tylko spotęgowało cierpienie. Następne. Krew mieszała się z wodą i skapywała na podłogę. Czuł ten paskudny mdły zapach. Drażnił mu nozdrza. Usta nawiedzał kwaśny posmak żółci zbierającej się w żołądku. Przy ponownym ciosie zwymiotował nią, brudząc zarówno siebie jak i kraty. Zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze. I znów zaczął odpływać w niebyt. Nie trwało to długo. Cios. Wylano na niego następne wiadro wody. Jeszcze zimniejszej.
-Powiedziałem, nie śpimy! – Paskudny rechot rozbrzmiał w obolałej głowie. Znów cios. – Zabawa trwa!
Od teraz każde uderzenie przeplatane było z polewaniem wodą, bo tracił przytomność niemal, co chwilę. Jakby rzeczywistość go tu nie chciała. Wiedział, że krzyczał, lecz ten krzyk rodził się w nim samoistnie. Nie panował nad tym. Zresztą przestało mu zależeć. Chciał tylko, aby przestali.
W końcu wszystko zaczęło słabnąć. Ból. Zimno. Były daleko. Przytłumiony krzyki Kapitana. Tłumaczenie doktora. Jakby odbywały się za ścianą. Poza nim. Poza jego świadomością. Wiedział, że znów próbują ocucić go wodą, lecz niebyt wzywał coraz wyraźniej. Jego mózg niezdolny już był do odczuwania bólu. W ogóle do odczuwania czegokolwiek.
Nastąpiła upragniona ciemność.

Roronoa Zoro nie nadawał się już do niczego. Mógł zmarnować nawet cały pieprzony ocean wody, a i tak wyrwanie Pirata, z miejsca, do którego udał się wymęczony umysł, byłoby niemożliwe. Wielokrotnie bywał świadkiem takiej reakcji ciała, na ból. Wtedy, zwykle, kat godził się ze swoją porażką i odchodził. Do następnego razu. On niestety następnego razu nie miał. Tylko dziś mógł w ten sposób postępować z Roronoą. Tym bardziej czuł się zawiedziony. Aby pokazać swoją złość, jeszcze dwa razy smagnął nieprzytomne ciało, po czym wyszedł z celi.  Na odchodne rzucił jeszcze pełne wyższości spojrzenie Frankiemu. Cyborg zdusił w sobie całą wiązankę przekleństw. Był świadom tego, że Kapitan nie czuł się usatysfakcjonowany dzisiejszym dniem. Dlatego wolał go nie prowokować. Zoro i tak wycierpiał już więcej niż powinien. Samo patrzenie na zielonowłosego bolało, a poczucie winy zaczęło nieprzyjemnie uwierać. Byli towarzyszami od niedawna. Zaczynali, jako wrogowie. Więc dlaczego szermierz się na to zgodził? Wciąż nie potrafił rozwiązać tej zagadki.

Patrzyli po sobie, nie wiedząc, co począć z Piratem, wciąż przywiązanym do metalowej konstrukcji. Kapitan wychodząc nie wydał żadnego rozkazu. Z drugiej strony dzisiejsza dawka tortur dobiegła już końca, więc nie było sensu dłużej męczyć szermierza. Problem w tym, że Kapitan mógł mieć inne zdanie w tej kwestii, a jemu nikt nie chciał się narazić. Na tej wyspie działanie bez rozkazu było bardzo źle widziane. Tylko skrajni masochiści decydowali się na taki krok.
-Rozwiążecie go w końcu, czy nie?!
Wszyscy aż podskoczyli słysząc głos doktora.
-Ale…
-Żadne, „ale”! – Mężczyzna już był w celi. Jego przełożony nie zadał sobie trudu zamknięcia jej, gdy wychodził. Żaden z Marynarzy też się do tego nie kwapił. – Jak go tak zostawimy, to nam zdechnie. I wtedy dopiero będziemy mieć przejebane. On – miał na myśli Kapitana – musi mieć swoje show. A coś mi się zdaje, że żaden z was nie chce dostać w nim głównej roli.
Wszyscy, jak jeden mąż, pokręcili głowami.
-Właśnie. Więc mi pomóżcie.
W zaledwie kilka sekund Roronoa Zoro znów leżał na ziemi. Litościwie strażnicy, obrócili go na brzuch, by rany na plecach mogły, choć trochę przysnąć. W tym czasie lekarz pobieżnie sprawdził stan pacjenta. Z jego miny nie dało się nic wyczytać. Wreszcie zrobił mężczyźnie zastrzyk.
-Na waszym miejscu – zwrócił się do Słomianych – nie nastawiałbym się na happy end.

Słowa doktora były jakby wypowiedzeniem na głos tego, o czym każdy z nich myślach, lecz nie przyznawał się do tego głośno. Z tej przygody nie wyjdą obronną ręką.