No i jeszcze ślę wielkie podziękowania w stronę Emy670, która praktycznie podała mi na tacy rozwiązanie mojego problemu z Frankim i pozwoliła go wykorzystać, (ale pewnie, teraz widząc, co się z owym pomysłem stało, bardzo tego żałuje ;)). Dziękuję!
To teraz, bez zbędnego marudzenia, rozdział.
POŚWIĘCENIE
Rozdział 4.
Franky
Mrok
odchodził powoli, oddając go rzeczywistości kawałek po kawałku. Pierwszym, co
pojawiło się zza czarnej kurtyny było zimno. Przeraźliwy chłód, wbijający się
tysiącami drobnych igieł, aż do szpiku kości. Potem był ból. Obejmujący każdą
komórkę ciała, pomimo drętwiejących z zimna mięśni, palący nerwy, cisnący łzy
do oczu. Tak dotkliwy, że miał ochotę wyć, obgryzać własne ciało aż do kości
licząc, że w ten sposób, choć na chwilę, go złagodzi.
Ostatnie
pojawiły się wspomnienia.
Zbyt
wyraźne. W pewnym momencie nie wiedział, czy ten koszmar się skończył czy może
trwa nadal, wciąż przysparzając mężczyźnie perwersyjnej przyjemności.
Ciało
doskonale pamiętało palący dotyk Marynarza, a on uczucia wstydu i obrzydzeni,
jaki mu towarzyszył, gdy ten go pieprzył, nie zapomni nigdy.
Momentalnie
żołądek, lub może raczej to, co z niego zostało, ścisnął się w bolesny supeł i
targnęły nim torsje. Tylko fakt, że tak naprawdę nie miał, czym zwymiotować
powstrzymał go przed zarzyganiem wszystkiego wokół, łącznie ze sobą.
Przełykając
kwaśny posmak, jaki w takich momentach zawsze pojawia się niewiadomo skąd,
zacisnął mocniej powieki, czując jak zbierając się pod nimi gorące łzy. Teraz
jedne, czego pragnął to zwinąć się w kłębek i rozpłakać. Z bezsilności, z
uczucia upokorzenia, z bólu, z żalu, z... nienawiści.
Nie
mógł jednak pozwolić sobie na komfort łez. Musiał pozostać twardy. W końcu jego
załoga znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów dalej. I choć słyszał ich
równe, głębokie oddechy świadczące o wizycie w Krainie Snów, dałby sobie głowę
uciąć, że przynajmniej jedna osoba zrezygnowała dziś z randki z Morfeuszem.
Otworzył
oczy. Przez chwilę jego wzrok przyzwyczajał się do panującej w wiezieniu
ciemności, by w końcu ujrzeć własne ubranie, rzucone niedbale pod ścianę.
Zdrętwiałą ręką sięgnął po koszulkę, lecz zamarł, gdy palce zacisnęły się na
materiale. Dłoń pokryta była zaschniętą krwią i spermą. Dopiero, kiedy to
zobaczył, poczuł również unoszący się w powietrzu smród tych dwóch substancji
pomieszany z kwaśnym odorem starego potu. Najgorsze jednak, że to on tak
cuchnął. Uświadomiwszy sobie ten fakt, znów zalała go fala torsji. Tym razem
trudniej było ją powstrzymać i kilka kropel żółci skapnęło na podłogę
sprawiając, iż żołądek stał się jedną wielką jątrzącą raną, a smród stał się
jeszcze obrzydliwszy.
Z
trudem dźwignął się do siadu, chociaż jego tyłek zaprotestował kolejnym
ogniskiem bólu. Zachwiał się nawet i mało brakowało w runąłby wprost na
kamienna posadzkę. Wytrzymał jednak i zaczął rozglądać się, trochę
nieprzytomnie, po całej celi. Z rozmysłem unikał patrzenia do przeciwległego
pomieszczenia. Nie czuł się na siłach, by z nimi rozmawiać. Z nią…
Czuł
uporczywe spojrzenia czarnych oczu w wbitych w niego.
Ignoruj
– Powtarzał sobie niczym mantrę. – Ignoruj.
W
końcu znalazł to, czego szukał. Wiadro z wodą. Tym razem, odpowiedzialny za nie
Marynarz, okazał się bardziej ludzki i zamiast chlusnąć jego zawartością w
nieprzytomnego więźnia postawił je z boku. Zostawiając nawet gąbkę.
-Obsługa
pierwsza klasa – mruknął, trochę licząc na to, że sarkazm sprawi, że poczuje
się, choć odrobinę lepiej. „Płonne nadzieje, próżny trud”, jak mawiał poeta.
Czy jakoś tak. Robin kiedyś czytała mu taki dziwny wiersz i, nie wiedzieć
czemu, właśnie teraz przypomniał sobie ten kawałek. Ale pewnie jak zwykle coś
przekręcił. Tak czy inaczej, zamiast lepiej, zrobiło mu się tylko gorzej na
duszy i ciele. Bo aby dostać się do wiadra musiał przejść kilka kroków.
Podtrzymując się ściany spróbował wstać, jednak nogi nie wytrzymały ciężaru i
ugięły się pod nim. A on zarył kolanami, obijając je sobie boleśnie. Jakby tego
było mało, w jednym coś chrupnęło i nieprzyjemny dreszcz przeszedł przez całą
jego nogę, aż do pachwiny. W dodatku, gdy spróbował ponownie wstać, okazało
się, że kolano zaczęło puchnąć, jeszcze bardziej utrudniając całą operację.
Gdyby nie smród, który drażnił żołądek i w każdej chwili mógł znów wywołać
skurcze, darowałby sobie. Naprawdę. Ale musiał to z siebie zmyć. Kto wie… może
w ten sposób pozbędzie się też wspomnienia tego obrzydliwego dotyku na swojej
skórze.
Nareszcie,
po trzeciej próbie, udało mu się stanąć. Starając się nie nadwerężać,
uszkodzonego przed chwilą kolana ruszył przed siebie.
-Panie
szermierzu?
Zatrzymał
się.
-Panie
szermierzu?
-Zoro.
– Z wyraźnym trudem usiadł obok wiadra, cały czas będąc odwrócony tyłem do
reszty współwięźniów, i chwycił za gąbkę.
-Słucham?
– Robin najdelikatniej jak mogła wyswobodziła się z objęć pogrążonego w śnie
Sanjiego, po czym przysunęła się bliżej krat.
-Zoro.
– Zanurzył ręce w lodowatej wodzie. Trzymał je w niej przez jakiś czas
wyobrażając sobie jak zmienia kolor na szkarłatny. – Mam na imię Zoro.
Zwykle
miał gdzieś jak ludzie go nazywają. Mógł być Demonem, Łowcą Piratów, Bestią…
Nie dbał o to. Liczył się jedynie tytuł najlepszego. Tylko z nim jego imię
nabierało mocy i mogło sięgnąć gwiazd. Do tego czasu… Niewiele znaczyło.
Lecz
teraz… Pragnął usłyszeć jak Robin mówi do niego po imieniu. Jak do przyjaciela
a nie przypadkowego kompana. Takiego, z którym, co prawda podróżuje się jakiś
czas, lecz kiedy podróż dobiega końca, drogi się rozchodzą i po kilku latach,
ciężko przypomnieć sobie jego twarz. A wszystkie wspomnienia bledną. Nie chciał
być zapomniany przez osobę, dla której zgodził się tak cierpieć.
Mocniej
zacisnęła dłonie na kratach obserwując powolne ruchy szermierza, gdy ten
wyżynał gąbkę a potem przejechał, wciąż ociekającym wodą materiałem, po swoim
nagim ciele. Momentalnie jego twarz wykrzywił grymas bólu. Po brodzie zaczęła
ciec krew z przygryzionej wargi i naruszonego dziąsła. Z mężczyzną było
zdecydowanie gorzej niż im sie wydawało.
Gąbka,
przedzierając się przez bród na ramionach, zdawała się, razem z nim zabierać
kawałki skóry odsłaniając gołe mięso. Miał ochotę wrzaskiem akompaniamentować
jej, w całej wędrówce, lecz to wiązałoby się z obudzeniem pozostałej części
załogi. A ostatnie, czego pragnął to przysporzyć im zmartwień. Dlatego milczał,
co rusz przełykając własną krew i modląc się by przynajmniej przednie żeby
wytrzymały kolejną dawkę tortury. Poza tym, ten ból był w jakiś dziwny sposób
dobry. Mógł przynajmniej wmawiać sobie, że poza brudem, zmazuje z siebie dotyk
Kapitana. Ta myśl działała terapeutycznie, kojąco wręcz. Przynajmniej dopóki,
przy kolejnym ruchu, część spermy, jaka nadal znajdowała się w jego odbycie,
nie wypłynęła niwecząc, tak ciężko wypracowany spokój ducha. Wzdrygnął się, co
wywołało tylko drugi potok różowej substancji i następną fale wspomnień. Objął
nogi rękoma, a twarz ukrył w kolanach, tak by nikt nie dostrzegł jak płacze. To
było za dużo. Został doszczętnie obdarty z dumy, na jaką pracował latami. Tak
nie sponiewierały go nawet przegrane pojedynki z Kuiną, lekceważące traktowanie
przez Jastrzębiookiego, czy w końcu finałowy pojedynek z człowiekiem, który
miał za nic jego umiejętności. Wtedy miał w sobie więcej godności niż teraz,
zdany na łaskę i niełaskę psychopaty, robiąc za tanią dziwkę.
Łzy
równym strumieniem płynęły mu po policzkach i spływając do ust mieszany się z
rozsmarowanymi na twarzy smarkami, których potoku też nie potrafił powstrzymać.
Był
żałosny.
A
najgorsze, że to jeszcze nie koniec.
Płakał.
Naprawdę
płakał. Jak małe dziecko.
Po
raz pierwszy, od momentu poznania, Roronoa Zoro przypominał jej człowieka. Nie
dzika bestię, demona. Tylko najzwyklejszego w świecie człowieka. Śmiertelnego,
obdarzonego szeregiem wad i lęków.
-Pa…
- umilkła. To już nie był Pan Szermierz. Roronoa Zoro zyskał twarz i osobowość.
Stał się kimś ważnym w jej życiu. Ale… Nazwanie kogoś po imieniu wiązało się
przywiązaniem do tej osoby. Czy jeśli to zrobi, to zielonowłosy szermierz
stanie się tym Nakama, na którego czekała tyle lat? A, co ważniejsze, czy jeśli
on zginie ona poradzi sobie z jego odejściem? Zbyt dobrze znała świat, by nie
brać pod uwagę takiej możliwości. Ciało mężczyzn niebezpiecznie zbliżało się do
swojego limitu.
Cichy
jęk wydobył się z ust pierwszego oficera, przerywając tym samym jej
rozmyślania.
-Zoro.
– On potrzebował tego bardziej niż ona. Chociaż tyle może zrobić dla człowieka,
który… Sama myśl o tym, co mógłby robić z nią Kapitana, napawała ją wstrętem. I
coraz większym poczuciem winy, oplatającym jej serce, niczym trujący bluszcz. –
Zoro. – wyszeptała ponownie.
Podniósł
głowę, lecz nadal nie odwrócił się w stronę celi załogi. Tylko słuchał.
-Dziękuję…
Łzy
znów popłynęły. Nie potrafił ich powstrzymać, kiedy spoglądał na Robin nic nie
mówiąc. Bo, co właściwie mógł powiedzieć? Nie ma za co? Było! Kurwa było!
Dlatego zamiast tego, wiedząc, że wygląda żałośnie, spróbował się uśmiechnąć.
Uśmiech,
jaki posłał jej Łowca Piratów widziała u niego pierwszy raz. I miała nadzieję,
że ostatni.
-Dziękuję…
Teraz
udawanie, że śpi stało się niemal niemożliwe. Z najwyższym trudem pozostał
nieruchomo, jedynie tracąc kontrolę nad oddechem, który stał się płytki i
świszczący. A to za sprawą rosnącej w gardle guli. Chochlik był nią zachwycony.
Stale ją kopał, sprawiając, że robiła się coraz większa i większa, dodatkowo,
raz po raz przesyłał wyobraźni obrazy z dzisiejszego popołudnia. Jakby raz
oglądanie gwałconego przyjaciel, było zbyt małą torturą. Samo patrzenie bolało
i wydzierało dumę w godności. Tym bardziej nie potrafił sobie nawet wyobrazić,
co wtedy, i teraz, czuł Zoro. Dlatego udawał, że śpi. Chciał dać towarzyszowi,
choć chwilę samotności, tak by mógł doprowadzić się do porządku, bez nieprzyjemnego
uczucia obserwowania. Co więcej, pozwolić mu na okazanie słabości. Nikt, po
przejściu tego, co on, nie potrafiłby nadal pozostać twardym i nieugiętym.
Dlatego, widząc jak reszta przyjaciół, zmęczona płaczem, powoli odpływała w
terapeutyczny sen, on również zamknął oczy. Jednak chochlik nie pozwalał mu
zasnąć. Cały czas nasłuchiwał odgłosów ze strony celi Zoro i prawdę mówiąc,
słysząc dobiegające stamtąd poruszenie, zalała go fala ulgi. Dopiero wtedy
przyznał, przed samym sobą, że obawiał się, tego, iż to już koniec. W końcu
ciało zielonowłosego nie było niezniszczalne, a wycierpiało naprawdę wiele. To
mógł być jego limit. Zdawał sobie z tego sprawę nad wyraz boleśnie.
Przez
całe swoje krótkie życie zdążył znienawidzić naprawdę wiele osób. Krew buzowała
w nim na samo wspomnienie tychże, lecz… Żaden z napotkanych, po drodze, wrogów
nie budził w nim takich pokładów złości jak owy Kapitan, który ich uwięził i…
znęcał się nad Zoro. Po raz pierwszy nie myślał, w ramach kary, o skopaniu
dupy, tylko o…
Zabiciu.
Chciał
go zabić. Zniszczyć.
Zrobić
z nim dokładne to samo, co on zrobił jego pierwszemu oficerowi. Patrzenie jak
przyjaciel cierpi bolało. Jednak większy ból stanowiła świadomość, że nic nie
mógł zrobić, żeby mu pomóc. Przyrzekł sobie, że będzie chronił swoich Nakama. A
teraz, po prostu, daje dupy.
Z
nienawiścią spojrzał na skuwające mu ręce kajdanki. Gdyby nie one dałby upust
swojej wściekłości. Lecz póki kairoseki pyszniło się na jego nadgarstkach, nic
nie mógł zrobić. Tylko słuchać i czekać…
No i
marzyć o zemście.
Starł
większość krwi i spermy. Teraz pozostało tylko jedno miejsce, w którym wynik
orgazmu Kapitana wciąż był świeży. Odłożył gąbkę. Nie potrafił sobie nawet
wyobrazić, że myje się „tam” czymś tak bolesnym.
Zanurzył
dłoń w lodowatej wodzie, która z nadmiary brudu przyjęła konsystencję gęstej
zupy, jednak nadal była najczystszą rzeczą, jaką posiadał. Chcąc odwlec moment
ostatecznej konfrontacji trzymał rękę w wiadrze tak długo, aż czucie opuściło
koniuszki jego placów. Niezbyt zadowolony wyjął dłoń, a następnie położył ją
sobie na kolanie. Z wolna zaczął sunąć dłonią w górę, skrzętnie omijając wciąż
świeże rany. Będąc tuż przy odbycie zawahał się. Bał się tego, co miało za
chwilę nastąpić. Świadomość ponownego bólu i kolejnej fali wspomnień przerażała
go. Czuł się rozdarty. Z jednej strony chciał mieć to już za sobą. Móc znów
odpłynąć w niebyt, z którego wydobędzie go dopiero Kapitan. Z drugiej… Samo
ciało wzbraniało się przed dotykiem, wiedząc, że to nie jest dla niego dobre.
W
końcu się przełamał. Wsadził jeden palce do środka. Towarzyszące tej czynności
pieczenie, nie było jeszcze takie najgorsze. Prawdziwy ból zaczął się dopiero,
kiedy włożył drugi palce. Jęknął, lecz nie przerwał czynności. Musiał się umyć!
Ta potrzeba była silniejsza od niego. W dodatku świadomość, że pozbywa się z
ciała tego, co zostawił w nim Kapitan było niczym balsam dla zbolałej duszy.
Nawet, jeśli ciało rwało bólem i coraz ostrzejszym pieczeniem.
Kiedy
nareszcie skończył, zanurzył obie ręce w wodzie i zaczął trzeć zmarzniętą
skórę, niemal do krwi. Tak by nie pozostała na niej, ani jedna kropla nasienia
Marynarza.
Dopiero,
kiedy uznał, że jest czysty mógł się ubrać. Co stanowiło nie lada wyzwanie.
Skostniałe ciało, wymęczone głodówką, pokryte ranami, z trudem reagowało na
bodźce płynące z, równie wymęczonego, mózgu.
Lecz jakimś cudem mu się to udało. Może pomógł w tym fakt, że z
sąsiedniej celi przestały dochodzić inne odgłosy, niż te świadczące o głębokim
śnie. W przerwach pomiędzy wciąganiem kolejnych partii odzieży zaryzykował
szybkim zerknięciem ku przyjaciołom. Spali. A przynajmniej udawali. Robin
udawała. Był im za to wdzięczny. Upokorzenie mniej boli, kiedy tylko ty jesteś
jego świadkiem. Poza tym nie zniósłby kolejnej partii spojrzeń pełnych współczucia,
żalu i poczucia winy. Najgorsze było właśnie to poczucie winy.
Uporawszy
się z koszulką poczuł jak ogarnia go senność i zmęczenie. Tych kilka czynności
odebrało mu resztkę sił. A sen obiecywał wyrwanie się z tego koszmaru, choć na
chwilę. Parę godzin całkowitego oderwania się od rzeczywistości. Skuszony wizją
terapeutycznej ciemności ułożył się wprost na ziemi i przybrawszy
najwygodniejszą, w tej sytuacji pozycję, zasnął niemal natychmiast.
Szloch
starał się wydostać z jego gardła, ale dłoń spoczywająca na ustach skutecznie
mu to uniemożliwiała. Z niemym wyrzutem spojrzał w oczy Usoppowi, lecz kanonier
tylko pokręcił głową i położył palce na swoich wargach, nakazując milczenie.
W
Chopperze wezbrała złość. Sam dobrze wiedział, że ma być chicho! Był przecież
lekarzem! I jako taki znał lecznice właściwości snu! Tylko, co miał zrobić,
jeśli ciało go nie słuchało?! A łzy same napływały do oczu?! Niechciany płacz
drapał w gardło?!
Patrzenie
na cierpiącego przyjaciela było dla niego największą torturą. Zwłaszcza, że,
chyba jako jedyny z załogi, tak naprawdę zdawał sobie sprawę, z tego jak bardzo
źle było z Zoro. Obawiał się, że szermierz długo nie wytrzyma. Umrze. Na ich
oczach. Postanowił modlić się, o to by następnego dnia strzałka trafiła w
skałę. To da zielonowłosemu, choć jeden dzień, tak bardzo potrzebnego,
odpoczynku. Tymczasem wtulił pyszczek w klatkę piersiową Usoppa, starając się
jednocześnie uciszyć tłumiące się w nim emocje. Nie wolno mu płakać!
Świt,
w postaci dwóch Marynarzy ze śniadaniem, powitał Słomkowych Kapeluszy, w pełni
rozbudzonych. Zupełnie jakby żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka. Co było
niemal prawdą. Jedyna osoba, która zaznała snu, znajdowała się w celi obok.
Zoro
nadal się nie obudził. Nawet skrzypienie ciężkich drzwi nie zdołało przywołać
go z powrotem do realnego świata. Lecz, sądząc po wrednych uśmiechach
Marynarzy, to miało się niedługo zmienić.
-POBUDKA!
– wrzasnął jeden z nich, podczas gdy drugi, kopnął w kraty celi. Huk, jaki
rozszedł się po pomieszczeniu, obudziłby umarłego. – ŚNIADANKO!
Szermierz
uchylił powieki, lecz zaraz je zamknął. Czym tylko wywołał salwę śmiechu wśród
mężczyzn.
-Jasne!
Śpij sobie dalej! – Ten wyższy, z blizną na policzku, właśnie mocował się z
zamkiem. – Dla ciebie i tak nic nie ma. Nie, Jack?
Marynarz
nazwany Jack’iem udał, że liczy posiłki z tacy.
-No
nie chce być inaczej, Sid.
Obaj
zarechotali, czym tylko ponieśli ciśnienie Luffiemu. Gumiak już się wyrywał, by
spróbować im przyłożyć, lecz widząc to, Sid wyciągnął zza paska pistolet. Jego
lufę skierował ku Roronorze.
-Pamiętasz
jak działa układ z Kapitanem?
Zmełł
w ustach przekleństw i usiadł z powrotem na ziemi, a jego spojrzenie ciskało
gromy.
-Grzeczny
chłopczyk. – Marynarz schował pistolet. – Wiesz… Nie chciałbym narażać się
Kapitanowi, uszkadzając jego zabawkę. Ten człowiek jest bardzo przywiązany do
swoich rzeczy i nie lubi jak inni się nimi bawią.
Widok
wkurzonych Piratów bawił go. Zresztą Jack’a też. Do końca wydawania posiłków
posyłali sobie rozbawione spojrzenia, jakby tylko czekając na kolejną okazję,
aby dopiec więźniom.
Po
podaniu ostatniego śniadania zamknęli cele, lecz nie opuścili więzienia.
Specjalnie podnosząc głos zaczęli rozmawiać, na błahe tematy. Niby od
niechcenia, to jeden to drugi rzucił kamykiem, w kraty celi Łowcy Piratów.
Kiedy udawało im się trafić, powietrze przeszywał drażniący dźwięk a Zoro
krzywił się, wybijany z płytkiego snu, w jaki udało mu się zapaść. Wywoływało
to u Marynarzy salwy śmiechu, z którego zielonowłosy nic sobie nie robił. Nie
obchodziło go, co o nim myślą. Czy mają go za przegrańca, pogardzają nim, czy
też jest obiektem drwin. Jego duma i tak została zmazana. Wczoraj. Nie ma, więc
możliwości, żeby zraniły go docinki dwóch, mało znaczących Marynarzy. Żałował
tylko, że ci idioci nie mogą być cicho! Tak bardzo chciało mu się spać…
Chyba
nigdy wcześniej Słomiani Kapelusze nie pozbywali się jedzenia z talerzy w takim
tempie. Nawet po okresach przymusowych głodówek, kiedy w końcu mogli nasycić
głód, robili to wolniej. Lecz dziś, za wszelką cenę starali się zmusić
pilnujących ich strażników, do opuszczenia pomieszczenia. Dlatego łykali,
niemal nie gryząc, przyznane im porcje. Pochłaniali kolejne kęsy, nie czując
smaku. Luffy, wraz z Usoppem, dwukrotnie zakrztusili się pieczywem i Franky
musiał ich ratować solidnym ciosem w plecy. A to wszystko dla Zoro. Żeby
zielonowłosy mógł jeszcze trochę pospać, przed kolejną wizytą Kapitana. W tej
chwili tylko tyle mogli dla niego zrobić. Więc jedli, napychając się
nieprzyzwoicie, aż nie został nawet kęs. Wtedy, wymownie spojrzeli na
Marynarzy. Ci aż prychnęli ze złości. Chętnie jeszcze pastwiliby się nad
Roronoą, lecz rozkazy były jasne. Nie spiesząc się ani trochę, otworzyli cele i
zaczęli zbierać brudne naczynia.
-Nie
wstyd wam? – spytał Sid, nie mogąc sobie darować tej ostatniej złośliwości. –
Tak się opychać, kiedy wam kumpel głoduje? Serio, nie chciałbym należeć do
waszej załogi.
Wyszli.
Lecz niesmak po ich wizycie pozostał jeszcze na długo.
Cisza,
drugi raz tego dnia, została przerwana przez drzwi wejściowe. A dokładniej
przez ich zgrzyt, który obwieścił pojawienie się w więzieniu głównego
przeciwnika Słomianych Kapeluszy. Kapitan, bez pospiechu, przemaszerował przed
celami napawając się ziejącą od Piratów, nienawiścią. Wreszcie stanął,
odwrócony przodem do Roronoy.
-Dzień
dobry.
Zoro
łypnął na niego okiem, wciąż leżąc na ziemi. Nie miał siły się podnieść. W tej
pozycji ciało bolało najmniej.
-Co?
Nic nie odpowiesz? – Mężczyzna przyklęknął, by mieć twarz szermierza na linii
oczu. – Żadnego spierdalaj? Pogardliwego prychnięcia? Ani dumnego wzroku?
Naprawdę?
Zoro
nie zareagował. Dalej tempo gapił się gdzieś w przestrzeń, specjalnie omijając
wzrokiem Kapitana. Nie miał ochoty gapić się na tego faceta. Na samą myśl o nim
i o tym, co mu zrobił ciało przeszywały dreszcze, zaś żołądek nawiedzały
torsje. Gdzieś tam też krył się strach przed powtórką z rozrywki.
-Nie
wiedziałem, że tak łatwo cię złamać panie Roronoa. – Marynarz wstał a kolana
chrupnęły nieprzyjemne. – Szczerze mówiąc, zawiodłem się.
-Wal
się. – Nie był do końca pewny, czy powiedział to na głos, czy tylko pomyślał.
Lecz triumfalny uśmiech Kapitana, rozwiał jego wątpliwości w mgnieniu oka.
-Chyba
za szybko cię skreśliłem. – W jego oczach pojawiło się uznanie. – Trzeba
jeszcze nad tobą trochę popracować. – Strzelił palcami i tuż obok zjawił się
doktor. Minę miał nietęgą. – Widzisz? – Marynarz zwrócił się do podwładnego. –
Mówiłem ci, że to kawał skurwysyna. A teraz poproszę moją nagrodę. – Wyciągnął
rękę, w której momentalnie pojawiła się strzykawka ze znaną im, brunatną,
zawartością. – Dzisiaj to ja pełnię honory! – Cieszył się jak małe dziecko,
podczas gdy lekarz wyglądał jakby ktoś podsunął mu pod nos, stos zjełczałych
jaj.
Tymczasem
Kapitan, obojętny na niezadowolenie mężczyzny, był już w celi i pochylał się
nad Zoro. Zielonowłosy wzdrygnął się, kiedy palce Marynarza zaczęły wodzić po
jego policzku. Wspomnienia, wciąż zbyt świeże, zaatakowały ze zdwojoną siłą,
doprowadzając go niemal do szaleństwa.
Jakby
wyczuwając, o czym myśli więzień, mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej, tak,
że teraz niemal muskał wargami ucho szermierza.
-Wiesz…
- Jego dłoń zjechała z policzka i znalazła się na klatce piersiowej. – Było mi
z tobą całkiem dobrze. – Teraz bawił się gumką od spodni, podczas gdy Zoro cały
drżał. – Nie miałbyś ochoty na powtórkę? – Widać było, że przerażenie, jakie
wywołuje w zielonowłosym bawi go. Tak samo jak przełykane przekleństwa reszty
załogi Słomianego Kapelusza. – No powiedz! – Mówiąc to cały czas się uśmiechał.
– Chciałbyś…
-N…
N… Nie… - Z jego gardła wydobył się tylko zduszony jęk. Całe ciało na zmianę to
sztywniało, to znów targały nim dreszcze, gdy chociaż pomyślał o tym, że mógłby
przeżywać wczorajsze tortury jeszcze raz. – Nie – powtórzył z wysiłkiem.
Mężczyzna
roześmiał się głośno.
-W
porządku. – Poklepał go po policzku. – Zresztą nawet gdybyś chciał nic z tego.
Nico Robin miała już swój dzień. Dzisiaj będziemy losować kolejnego
szczęściarza. – Ręką wskazał na ścianę z listami gończymi. – Ale to później.
Najpierw… - urwał i zaczął obracać w dłoniach strzykawkę. – Powiedz… A tego
chcesz? – Podsunął przedmiot wprost pod twarz Roronoy.
Ujrzawszy
brunatną ciecz zrobiło mu się sucho w ustach, a niesprecyzowanie pragnienie,
które męczyło go od przebudzenia, w końcu nabrało realnych kształtów.
Uświadomił sobie, że tego właśnie chciał. Pragnął. Kolejny zastrzyk i nowa fala
bólu. Oczekiwał tych dwóch rzeczy. I chociaż część niego bała się cierpień,
jakie sprowadzi na niego narkotyk, to była ona wypiera przez tę zdominowaną
uzależnieniem.
Oblizał
spierzchnięte wargi.
-Chcę
– wycharczał, całkiem zapominając o przyjaciołach. O tym, że obiecał sobie być
silnym dla nich. Nie pokazywać jak bardzo jest z nim źle. Ukrywać, co naprawdę
działo się z jego ciałem. Teraz jedyną liczącą się rzeczą była strzykawka. I
narkotyk w niej, mogący ugasić palące go pragnienie.
-Zoro…
Chopper
patrzył na tę scenę przez łzy. Nie potrafił nie płakać. Jako lekarz świetnie
zdawał sobie sprawę z tego, jaki wpływ na organizm człowieka mają narkotyki.
Nie wyłączając tego konkretnego. I nie chodziło tylko o uzależnienie,
pragnienie bólu. W grę wchodziły też bardziej przyziemne efekty uboczne –
uszkodzenie serca, wątroby. To mogło okazać się zabójcze. Zwłaszcza, że
organizm szermierza był na wykończeniu. Nie miał jak się bronić, regenerować wyniszczonych
komórek.
Reniferowi
nie mieściło się w głowie jak można być tak okrutnym?
-Tak
myślałem. – Kapitan wyszczerzył zęby. – Nie martw się, dostaniesz. Nie musisz
prosić. Jeszcze nie. – Dodał obmyślając kolejny szatański plan. – Hej doktorku!
Mężczyzna
widząc, iż przełożony zwraca na niego uwagę szybko rozluźnił pięści mając
nadzieję, że gest ten umknie Kapitanowi.
-Tak?
-Koniecznie
muszę dezynfekować?
Popatrzył
na mężczyznę. Wyglądał jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Wyjątkowo brzydkie
dziecko. Po krótkim zastanowieniu otworzył usta, upominając się w myślach, by
rozważnie dobierać słowa.
-Wypadałoby.
– Dawno temu nauczył się, że temu człowiekowi nie można niczego zabraniać.
Trzeba nim pokierować tak, żeby myślała, że to on podjął decyzję. Co nie zawsze
się udawało. – Inaczej próbki mogą być zanieczyszczone, a wyniki badań
niedokładne. – Trochę minął się z prawdą, lecz chciał zmusić przełożonego, by
ten zatańczył tak jak on mu zagra.
-Skoro
tak… - Niepocieszony Kapitan sięgnął po wacik nasączony środkiem
dezynfekującym, po czym przejechał nim kilkukrotnie po ramieniu Roronoy. –
Starczy?
Nie
wierząc we własne szczęście, pokiwał głową.
-Super!
No to jazda! – Ruchem pozbawionym jakiejkolwiek delikatności, czy praktyki,
wbił igłę w wysuszoną skórę i nacisnął tłok. Zrobił to tak szybko, że zawartość
wypłynęła w jednej chwili. Zoro, zaś, wrzasnął.
Patrzył
na zwijającego się w konwulsjach pirata z niemym zachwytem. Nie spodziewał się
tak żywiołowej reakcji, ale nie mógł powiedzieć, że mu się nie podobało. To
było lepsze niż dotychczasowe zabawy.
Szermierz,
niczym ranne zwierzę, wrzeszczał i wył na zmianę. W jego głosie nie było nic
ludzkiego. Nic, co identyfikowałoby go z człowiekiem. Ani grama
człowieczeństwa. Pozostało tylko skupisko pierwotnych instynktów, którym obce
były wstyd czy duma. Zaprogramowane na to, by poddawać się rzeczywistości,
reagować zgodnie z jej zmianami. A teraz rzeczywistość bolała.
Wokół
nie było nic poza bólem. Otępiającym, wypełniającym sobą każdą komórkę ciała.
Ciała, które płonęło. Ogień trawił wszystko. Nie powoli. Pożoga natychmiast
owładnęła go całego. Czuł jak kości niemal rozsypują się w proch, ścięgna rwą
się przy każdym skurczu wywołanym kolejną falą bólu, skóra odpada płatami,
odsłaniając gołe mięso. Które też bolało.
Chociaż
bardzo chciał, nie potrafił przestać się rzucać. Właściwie to organizm reagował
sam, nawet, jeśli powodowało to jeszcze większy ból.
Nie
wiedział czy zwymiotował, czy może narobił w gacie. W pewnym momencie nie
wiedział nawet gdzie jest. Rzeczywistość chwilami odchodziła, a on pozostawał
trawiony przez niewidzialny ogień. Nie miał nawet siły błagać, by to się
skończyło. Nie miał siły myśleć. Oddychać…
Ze
zgrozą obserwowali szermierza. Trzecia dawka narkotyku wywołała gorsze skutki
niż dwie poprzednie razem wzięte. To nie było coś, co dało się opisać słowami.
W najgorszych koszmarach nie zdawali sobie sprawy, że człowiek może tak
cierpieć. Kobiety odwracały wzrok, wtulone w ciała towarzyszy. Mężczyźni, zaś
patrzyli na tę scenę w milczeniu, czując, że będzie ich ona prześladować do
końca życia. Żaden jednak nie poszedł w ślady Robin i Nami. Każdy czuł, że musi
wytrwać do końca. Jakby oddając tym hołd Zoro.
Patrzył
na przyjaciela i czuł jak rośnie w nim rezygnacja. To nie miało prawa się
dobrze skończyć. Tragedia wisiała w powietrzu. Więc czemu to przedłużać?
Dlaczego on musi tak bardzo cierpieć?
-Zoro
– Bezgłośnie poruszył wargami. – Proszę… Umrzyj…
Nigdy
nawet nie pomyślał, że kiedyś będzie życzyć towarzyszowi śmierci, lecz… Teraz
tylko Czarna Pani mogła uwolnić szermierza z tego piekła. Gdyby mógł sam
wziąłby na siebie rolę kata…
-Sanji…
- Stojący obok Luffy położył mu dłoń na ramieniu. Gumiak był poważny jak nigdy.
W porównaniu z tym Enies Lobby wydawało się dziecięcą zabawą. – Jako kapitan
zabraniam ci tak myśleć.
Oniemiały
otworzył usta.
-Skąd…
-Zamknij
się. – Głos chłopaka był cichy, stanowczy. – Powiedziałem: zabraniam.
Nie
odpowiedział nic. Bo właściwie nawet nie wiedział, co.
Wtem,
kątem oka, zauważył dziwne poruszenie poza celę. To doktor przepychał się
między Marynarzami, bezceremonialnie rozstawiając ich na boki.
-Czy
ty, kurwa twoja mać, jesteś ślepy?! – Dał się ponieść emocjom. W przeciwnym
razie nigdy nie ośmieliłby się użyć takich słów w stosunku do przełożonego. –
Nie widzisz, debilu, że on nie oddycha?!
Na
te słowa Sanji sam wstrzymał oddech. Dopiero teraz uświadomił sobie, że
faktycznie, ciało Zoro nadal dygotało, lecz jego klatka piersiowa zamarła.
Kapitan
też dostrzegł te zmianę i chyba zrobiła ona na nim spore wrażenie, bo bez słowa
pozwolił żeby doktor go odsunął, samemu klękając przed pacjentem.
Pierwsze,
co zrobił, to podał zielonowłosemu zastrzyk, po którym drgawki ustały. Dopiero
wtedy zaczął bezpośrednią resuscytację. Złość, aż się z niego wylewała, kiedy
naciskał na mostek Pirata. Mimo to pracował metodycznie, zgodnie z lekarską
powinnością. Skrupulatnie liczył kolejne uciśnięcia, po którym następował
wdech.
Cała
akcja trwała niepokojąco długo. Przynajmniej on miał takie wrażenie. Po
trzecim, wykonanym przez doktora wdechu, zauważył, że zaciska pięści z taką
siłą, że paznokcie zdołały przebić skórę. Spojrzał na zaczerwienione
półksiężyce nic nie rozumiejąc. Jeszcze chwilę temu modlił się o śmierć Zoro.
Więc czemu teraz, kiedy jest ona tak blisko, paraliżuje go strach a serce chce
wyskoczyć z piersi?
Wreszcie
starania doktora przyniosły efekty. Roronoa, po kolejnym uciśnięciu jęknął i
wypluł nagromadzoną w ustach, zmieszaną z żółcią, krew. Zaraz potem zaczął
łapczywie wciągać powietrze.
-Kurwa!
– Marynarz, nie kryjąc obrzydzenia malującego się na twarzy, wstał. – Kurwa!
Kurwa! Kurwa!
-Co
tu się właśnie wydarzyło? – Kapitan siedział nieopodal paląc papierosa i
mierząc podwładnego wzrokiem. – Co? – Ani na moment nie zapomniał mu
wcześniejszego zachowania. – Powiesz mi? –
Z pozoru niewinne pytanie, tak naprawdę miało zadecydować o przyszłości
doktora i ten doskonale o tym wiedział.
-Przesadziliśmy!
To się stało! O mało sami nie wysłaliśmy skurwiela do grobu!
-Można
jaśniej? – Papieros został zgaszony, niedopałek wylądował na ziemi, zaś
mężczyzna wstał, raz po raz zaciskając pięści. Doktor widząc jak przełożony
zbliża się do niego, czuł, że jeśli szybko nie udzieli satysfakcjonującej
odpowiedzi, jego twarz może zapoznać się bliżej z jedną z nich.
-Od
początku mówiłem ci, że to gówno jest cholernie mocne. – Starał się nie tracić
rezonu. – Zdrowego człowieka może posłać do piachu, a ten tu jest już niemal
trupem. – Wskazał na Zoro, który siedział po turecku, bez zrozumienia
rozglądając się wokół. – Za dużo próbowaliśmy mu wcisnąć. No chyba, że chcesz
go wykończyć.
Marynarz
pokręcił głową. Może i splamiony, lecz swój honor miał. A o zabijaniu nie było
mowy. Przynajmniej nie celowym.
-Więc?
Co teraz? Co proponujesz?
Rozwiązanie
było jedno, lecz czuł podskórnie, że nie spotka się ono z akceptacją.
-Myślę…
Powinniśmy na jakiś czas odpuścić.
-Odpuścić?
– powtórzył przeciągając sylaby jakby samo słowo pozostawiło na języku
nieprzyjemny posmak.
-Znaczy
tylko z zastrzykami! – Zaczął wyjaśniać. – Resztę swoich chorych pomysłów
możesz jak najbardziej wcielać w życie. – Widząc, że rozmówca nie jest
przekonany, postanowił zagrać ostatnią posiadaną przez siebie kartą. – Poza tym
to, co krąży w jego żyłach wystarczy żeby wywołać narkotyczny głód. A sam
pomyśl… Odcięty od uzależnienia na kilka dni, będzie cierpiał…
Dopiero
wtedy twarz Kapitana rozjaśniła się w uśmiechu.
-No
może być. – Pokiwał głową. – A, co z dzisiaj?
Zerknął
na Pirata. Bardziej tak pro forma, niż z prawdziwej konieczności. Wszak
cierpliwość zwierzchnika miała swoje granice.
-Można
kontynuować.
-Chopper…
Czy to znaczy, że oni nie będą już mu podawać tego świństwa? – W głosie
Luffiego pobrzmiewała nadzieja, którą chciał odegnać strach sprzed kilku minut.
Kiedy to Słomiani Kapelusze byli o krok od straty jednego z towarzyszy. Chyba
dopiero wtedy uświadomili sobie, że to wszystko może się źle skończyć. Ta
świadomość bolała.
-Chopper?
-Tak.
Nie będą. – Nie wdawał się w szczegóły. Nie musiał im przecież niszczyć tej
chwili szczęścia, prawda? Wystarczyło, że on wiedział, iż samo przerwanie
podawania narkotyku nie wystarczy, by przestał on czynić spustoszenie w ciele
ofiary.
W
tym czasie Kapitan, wraz z doktorem, wyszedł z celi i właśnie szykował się
rzutu. Jakby od niechcenia wziął zamach i wypuścił rzutkę z reki. Przedmiot
poszybował prosto, dopiero przy końcu lekko zakrzywiając tor lotu, po to by
zahaczyć, dosłownie o końcówkę, listu gończego Frankiego.
Cyborg
zgrzytnął zębami.
-Paskudna
sprawa.
Kapitan
też nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Gapił się to, na plakat, to na cieślę
mamrocząc coś pod nosem. Na czole wyszły mu żyły, a jabłko Adama niebezpiecznie
podskakiwało w jakimś dziwnym rytmie. W końcu jego spojrzenie spoczęło na Zoro.
Wciąż jakby nieobecnym duchem.
Kiwał
się w przód i tył, pełen niewiadomych. Był ból, straszliwy, potworny, a
później, w jednej chwili, nie było bólu. Nie było niczego. Pozostała jedynie
Pustka. Taka przez duże „P”. Jakby umarł. Nawet się z tego powodu, przez jeden
krótki moment, ucieszył. Lecz zaraz pojawił się żal. I wtedy doznania zaczęły
wracać: głód, zimno, mimo wszystko ból… Dochodziły do niego jakby zza ściany,
trochę wytłumione, mimo to wyczuwalne. To wszystko nie pozwalało skupić myśli.
Przez chwilę nie wiedział nawet gdzie jest. Ale potem dopadły go wspomnienia. I
jakby ból się nasilił.
Wzrok
też był nieostry, toteż nie od razu zauważył Kapitana stojącego tuż przed nim.
Zanim do końca zarejestrował jego obecność, ten… uderzył go z całej siły w
twarz. Upadł na podłogę plamiąc wszystko dookoła krwią z pękniętej wargi.
Spróbował się podnieść, ale wtedy nadszedł kolejny cios. Tym razem brzuch.
Później przyszedł czas na następne, rozsiane po całym ciele. Czuł, i niemal
słyszał, pękające kości, rozcinaną skórę… Instynktownie zasłonił głowę rękami,
jednak, kiedy ciężki, marynarski bucior kopnął go w dłoń, jękną i schował ją
pod siebie. Instynkt szermierza przeważył w nim, nad tym, czystko ludzkim.
Chronić dłonie.
Zdawał
sobie sprawę, że Kapitan coś mówi, ale umysł, skupiony na bólu, nie potrafił
rozróżnić słów.
-Kurwa!
Myślisz, że jesteś taki cwany?! Że możesz sobie, ot tak dołączyć do załogi,
niwecząc mój wspaniały plan?! No gadaj, obesrańcu! Odpowiadaj! – Raz po raz,
kolejne ciosy spadały na Roronoę, przy akompaniamencie coraz głośniejszych
bluzgów i wyzwisk. Te zaś skierowane tyczyły się Frankiego. Zupełnie jakby
mężczyzna oszalał, stracił kontakt z rzeczywistością. I naprawdę sądził, że
osobą, na której się wyżywał za domniemane zbrodnie, był cyborg.
Nie
wiedzieli, co mają w takiej sytuacji zrobić. Wyrwać Marynarza ze świata ułudy,
czy czekać? Może to tylko kolejna z tortur?
Lecz kiedy Kapitan, znów uderzył zielonowłosego w twarz, prawdopodobnie łamiąc mu nos, Franky nie wytrzymał.
Lecz kiedy Kapitan, znów uderzył zielonowłosego w twarz, prawdopodobnie łamiąc mu nos, Franky nie wytrzymał.
-Hej!
Ty! Marynarzu za dychę! Tu jestem! Jeśli masz coś do mnie, powiedz mi to prosto
w twarz!
Mężczyzna
znieruchomiał, z podniesioną, przygotowaną do kopnięcia, nogą.
-Oj….
– zaczął się histerycznie śmiać. – Doskonale wiem, gdzie jesteś Cutty Flam! – Odwrócił się w stronę reszty Piratów.
– Wiem o tobie wszystko! Odkąd opuściłeś to swoje zapyziałe Water 7 i
postanowiłeś dołączyć do tej bandy, jesteś mi solą w oku! – Coraz bardziej
podnosił głos, pod koniec już niemal krzycząc. – Mój plan był doskonały!
Spędziłem miesiące obmyślając idealnie dobrane tortury dla każdego z członków
obecnej tu załogi! Tak, by trafić w najczulszy punkt! Najbardziej zranić! Ani
przez moment nie traciłem nadziei, że w końcu tu zawitają. A ja będę mógł
ziścić swoje fantazje! I kiedy tak się w końcu stało, towarzyszyłeś im ty!
Jedyny, dla którego nie zdążyłem dobrać kary. Nie spałem przez to po nocach,
wciąż i wciąż zastanawiając się, co też może cię zranić. Więc nie dziw się – znów odwrócił się do
Zoro, – że chcę na kimś wyładować swój gniew. Którego ty jesteś
przyczyną! A skoro, zgodnie z umową, twoja osoba jest poza moim zasięgiem,
obrywa on. – Przejechał palcem wskazującym po linii szczęki zielonowłosego. –
Ale muszę przyznać – podjął temat. – Zabiłeś mi ćwieka. Jak zranić pół
człowieka – pół maszynę? Nic nie przychodziło mi do głowy. Aż wreszcie! –
umilkł. Jakby chcąc zbudować napięcie dla swojej opowieści. Bez słowa dźwignął
Roronoę, każąc mu wstać. Szermierz zachwiał się na nogach, zarówno z osłabienia
spowodowanego głodówką, jak i licznych ran pokrywających jego ciało. Mimo to,
nawet widząc osłabienie więźnia, Kapitan nie okazał litości. Dosłownie rzucił
Piratem, tak, że ten zatrzymał się na kratach celi. Oparł się na nich całym
ciężarem. Tylko, dlatego nie upadł.
Tymczasem
Kapitan był już tuż obok. Chwycił za ręce zielonowłosego i pociągnął je do
góry. Przestał dopiero, kiedy Zoro stanął na palcach krzywiąc się przy tym
niemiłosiernie.
Dalej,
bez słowa, skinął na jednego z podwładnych. Mężczyzna najwidoczniej zrozumiał,
bo zaraz w dłoni Marynarza pojawił się konopny sznur, którym przywiązał więźnia
do krat. Skończywszy cofnął się kilka kroków i, z uznaniem, pokiwał głową.
Zoro
na wpół wisiał na wpół stał, z rękami wyciągniętymi wysoko ku górze. Pozycja
była o tyle niewygodna, że czuł jak ramiona niemal są mu wyłamywane ze stawów.
Dodatkowo pręty krat wbijamy się w bardziej odsłonięte miejsca, a utrzymanie
równowagi było sporym wysiłkiem. Do tego wszystkiego dochodził jeszcze niepokój
o to, co właściwie planował jego oprawca. Żadna z nawiedzających go wizji nie
należała do przyjemnych.
-Prawdę
mówiąc, sam podsunąłeś mi rozwiązanie. – Kapitan podjął przerwany temat. –
Kiedy przeczytałem twoje akta, oraz raport z poczynań w Enies Lobby, w końcu
uderzył mnie jeden fakt. Kiedy sobie uświadomiłem, że rozwiązanie było tak
banalne, miałem ochotę napluć sobie w twarz. – Mówiąc to podszedł do jednego ze
strażników. Ten momentalnie wyprostował się jak struna, lecz Mężczyzna nie
zaszczycił go większym zainteresowaniem, a jedynie, wyjął zza jego paska bat i
uderzył nim raz w powietrzu. Jakby sprawdzając jakość posiadanej broni. –
Całkiem, całkiem – przyznał. – Już chyba wiesz, o czym mówię, prawda cyborgu
Franky? Twoje plecy. Twój najczulszy punkt. Jedyne miejsce na twoim ciele,
które można zranić.
Słysząc
te słowa, Zoro zacisnął zęby.
-Nie
– pomyślał przerażony. – Nie!
Czy
nie wystarczy, że już raz stracił dumę? Czy gwałt to za mało? Przecież musi
jeszcze stanąć przed Mihawkiem! Jeśli… Jak wtedy spojrzy mu w twarz?! Nagle,
oczami wyobraźni, zobaczył swoją walkę z Jastrzębiookim. „Rana na plecach to
hańba dla szermierza”. Tak powiedział. A teraz…
Jakby
czytając w jego myślach Marynarz odezwał się znowu.
-W
dodatku… To prawda, że rana na plecach to ujma na honorze szermierza? Powiedz,
no Roronoa? Masz ty jeszcze jakiś honor, któremu mogłoby to zaszkodzić? – Nie
czekając na odpowiedź wziął zamach i uderzył.
Przy
pierwszym ciosie udało mu się milczeń. Może dlatego, że było to ledwie
smagnięcie, które nie zdołało nawet przeciąć materiału koszulki. Drugi okazał
się trochę silniejszy. Zapiekło go w miejscu, gdzie trafił bat, lecz to wciąż
dało się wytrzymać. Aż do trzeciego uderzenia. Wtedy Kapitan użył całej swojej
siły. Skórzany rzemień rozdarł koszulę i przeciąż skórę szermierza, odsłaniając
żywe mięso. Krew zaczęła ciec, po wychudzonych plecach. A Zoro jęknął. Był zły
na siebie za ten jęk, lecz on sam wydobył się z jego gardła, nie zwracając
uwagi na to, czego chciał umysł.
Kiedy
poznał już, jaki rodzaj bólu go czeka spiął się w sobie, oczekując. Jednak ten
nie padał. Z racji swojego położenia nie miał jak się odwrócić i sprawdzić, co
robi Marynarz. Mógł jedynie patrzeć na wprost, w stronę przyjaciół. A na to nie
miał najmniejszej ochoty. Bał się tego, co mógłby zobaczyć. Litość.
Współczucie. Nienawiść. Pogarda. Żal. Każda z tych emocji mogłaby zachwiać jego
postanowieniem. Nie pozwolić mu wytrzymać do końca. Dlatego nie otwierał oczu.
Franky
czuł jak kłębiący się w nim gniew narasta. Po raz kolejny ktoś obrywał z jego
winy. I nieważne, że z szermierzem Słomianych Kapeluszy znał się krótko. Fakt
pozostawał faktem. Skoro ten chory pojeb miał coś do niego, to powinien skupić
się na nim. A nie na facecie, dla którego oddychanie stanowiło problem! Już
chciał wykrzyczeć to Marynarzowi prosto w twarz, ale dokładnie w tej samej chwili
poczuł jak czyjeś palce zaciskają się na jego przegubie.
-Nie
Franky. – Luffy wyglądał jak duch. Trupioblady, z niewidzącymi oczyma
skupionymi na jednym punkcie, gdzieś daleko. Poza celą. – Nie rób tego. Nie wolno ci. Zoro… On tylko
będzie bardziej cierpiał. Jeśli się nie powstrzymasz. Proszę. Nie przysparzaj
mu cierpień. – W głosie Gumiaka czaiła
się rozpacz.
-Ale…
-On
ma racje. – Tym razem odezwał się Usopp.
-To
nie fair! – Cyborg zaczął zgrzytać zębami.
-Niestety
– zgodziła się Nami. – Bardzo nie fair… Ale takie bywa życie.
Spojrzał
na pozostałych. Ich twarze mówiły, że są tego samego zdania. Nie podoba im się
to, lecz wiedzą, że tylko biernością na aktualne wydarzenia mogą pomóc. A
pomoc, w tym przypadku, sprowadzała się do bezczynności. Nic nie robienie
dawało więcej pożytku niż jakiekolwiek działania. Tak nie powinno być…
W końcu opuścił ramiona. Odpuścił. Będzie grał
tak, jak zagra mu Marynarka. Znowu.
Dopiero
wtedy uścisk Luffiego zelżał.
Przypatrywał
się ranie od bata. Równa, czerwona pręga odsłaniająca mięso, krwawiąca obficie.
I na pewno bolesna. Ale to nie było to, czego oczekiwał. Przeniósł spojrzenie
na bat. Twarda, garbiona skóra, idealnie nadawała się do powierzonego jej
zadania. Sam wybierał ten model, jako podstawowe wyposażenie swoich żołnierzy,
lecz najwidoczniej popełnił błąd. Na szczęście dało się go jeszcze naprawić.
-Hej
ty!
Wskazany
Marynarz zasalutował.
-Idź
do mojego gabinetu i przynieś mi mój bat. Wisi na ścianie, po prawej stronie.
Tuż obok drzwi. No, co się tak gapisz?! Rusz dupę! W podskokach! – Rzucił mu
klucze.
Zrozumiawszy,
że przełożony nie żartuje wybiegł z więzienia, wciąż lekko skołowany. Do tej
pory zaszczytu przekroczenia progu kapitańskiego gabinetu dostąpili nieliczni.
W tym doktor. Którego mężczyzna najzwyczajniej w świecie, zignorował. Zapewne
nadal wściekły za to, co miało miejsce wcześniej. Zadrżał na samą myśl, że i on
mógłby utracić łaskę Kapitana. W takim wypadku, życie na wyspie stałoby się nie
do zniesienia. Ciekawe jak to odbije się na doktorze?
Wrócił
szybciej niż się spodziewał. Chyba nawet sam Kapitan był pod wrażeniem, bo
obyło się bez złośliwych komentarzy i wrogich spojrzeń. Po prostu wziął od
niego bat i wrócił do celi. On zaś mógł dalej cieszyć się życiem.
Chłopiec
na posyłki spisał się nieźle. Dosłownie w kilka minut otrzymał dokładnie to, o
co mu chodziło. Jego własny bat. Nie ten, którym wczoraj dręczył Roronoę. Ten
był specjalny. Z rączką wykutą w kości słoniowej, specjalnie splecionym
rzemieniem, dostosowanym tak, ażeby zadawać głębsze rany, oraz… metalowymi
haczykami przymocowanymi na końcu. Ich głównym zadaniem było wyrywanie całych
płatów skóry biczowanego. Idealne narzędzie tortur.
-No!
– Strzelił z bata napawając się wydobytym odgłosem. – Teraz możemy się bawić!
Powiedz, czy czujesz różnicę. – Uderzył.
Dostał
już przedsmak tego, czego mógł się spodziewać, lecz tym razem doświadczenie
było bardziej wyraziste, pełniejsze i…
Bolesne.
Ból
rozszedł się po całym ciele. Nie tylko plecach. Był palący, ostry. Musiał
wrzasnąć. Tym głośniej, że w pewnym momencie poczuł jak rwie się skóra. Gorąca
krew znów zaczęła płynąć.
-O!
Widać, że tak! – Ucieszył się Kapitan. – No to jazda!
Spadł
na niego grad ciosów. Każdy coraz mocniejszy, szybszy. Wszystko zlało się w
jedno pasmo udręki.
Ból
nie słabł ani na minutę. Plecy piekły jakby przypalane. Z każdym nowym
uderzeniem pod powiekami widział białe rozbłyski, niczym błyskawice w czasie
burzy. Uderzenia zmuszały go do wypuszczenia z ust powietrza. Nie nadążał
nabierać kolejnych porcji, bo cios był powtarzany. Dusił się. Jakby tego było
mało, z gardła wydobywał mu się skowyt. Nie ludzki wrzask. Po prostu zwierzęcy
ryk. Doszły do głosy pierwotne instynkty.
Nie
wiedział ile otrzymał razów, nim zaczął tracić przytomność. Miast jasnych plam
pojawiały się coraz ciemniejsze, jakby w nich tonął.
Wtem
ktoś polał go wodą. Lodowatą. Odczucie było niemal tak samo bolesne jak same
ciosy.
-Nie
śpimy! Nie chcesz chyba stracić zabawy?
Kolejne
uderzenie. Zagryzł zęby, co tylko spotęgowało cierpienie. Następne. Krew mieszała
się z wodą i skapywała na podłogę. Czuł ten paskudny mdły zapach. Drażnił mu
nozdrza. Usta nawiedzał kwaśny posmak żółci zbierającej się w żołądku. Przy
ponownym ciosie zwymiotował nią, brudząc zarówno siebie jak i kraty. Zrobiło mu
się jeszcze bardziej niedobrze. I znów zaczął odpływać w niebyt. Nie trwało to
długo. Cios. Wylano na niego następne wiadro wody. Jeszcze zimniejszej.
-Powiedziałem,
nie śpimy! – Paskudny rechot rozbrzmiał w obolałej głowie. Znów cios. – Zabawa
trwa!
Od
teraz każde uderzenie przeplatane było z polewaniem wodą, bo tracił przytomność
niemal, co chwilę. Jakby rzeczywistość go tu nie chciała. Wiedział, że
krzyczał, lecz ten krzyk rodził się w nim samoistnie. Nie panował nad tym.
Zresztą przestało mu zależeć. Chciał tylko, aby przestali.
W
końcu wszystko zaczęło słabnąć. Ból. Zimno. Były daleko. Przytłumiony krzyki
Kapitana. Tłumaczenie doktora. Jakby odbywały się za ścianą. Poza nim. Poza
jego świadomością. Wiedział, że znów próbują ocucić go wodą, lecz niebyt wzywał
coraz wyraźniej. Jego mózg niezdolny już był do odczuwania bólu. W ogóle do
odczuwania czegokolwiek.
Nastąpiła
upragniona ciemność.
Roronoa
Zoro nie nadawał się już do niczego. Mógł zmarnować nawet cały pieprzony ocean
wody, a i tak wyrwanie Pirata, z miejsca, do którego udał się wymęczony umysł,
byłoby niemożliwe. Wielokrotnie bywał świadkiem takiej reakcji ciała, na ból.
Wtedy, zwykle, kat godził się ze swoją porażką i odchodził. Do następnego razu.
On niestety następnego razu nie miał. Tylko dziś mógł w ten sposób postępować z
Roronoą. Tym bardziej czuł się zawiedziony. Aby pokazać swoją złość, jeszcze
dwa razy smagnął nieprzytomne ciało, po czym wyszedł z celi. Na odchodne rzucił jeszcze pełne wyższości
spojrzenie Frankiemu. Cyborg zdusił w sobie całą wiązankę przekleństw. Był
świadom tego, że Kapitan nie czuł się usatysfakcjonowany dzisiejszym dniem.
Dlatego wolał go nie prowokować. Zoro i tak wycierpiał już więcej niż powinien.
Samo patrzenie na zielonowłosego bolało, a poczucie winy zaczęło nieprzyjemnie
uwierać. Byli towarzyszami od niedawna. Zaczynali, jako wrogowie. Więc dlaczego
szermierz się na to zgodził? Wciąż nie potrafił rozwiązać tej zagadki.
Patrzyli
po sobie, nie wiedząc, co począć z Piratem, wciąż przywiązanym do metalowej
konstrukcji. Kapitan wychodząc nie wydał żadnego rozkazu. Z drugiej strony
dzisiejsza dawka tortur dobiegła już końca, więc nie było sensu dłużej męczyć
szermierza. Problem w tym, że Kapitan mógł mieć inne zdanie w tej kwestii, a
jemu nikt nie chciał się narazić. Na tej wyspie działanie bez rozkazu było
bardzo źle widziane. Tylko skrajni masochiści decydowali się na taki krok.
-Rozwiążecie
go w końcu, czy nie?!
Wszyscy
aż podskoczyli słysząc głos doktora.
-Ale…
-Żadne,
„ale”! – Mężczyzna już był w celi. Jego przełożony nie zadał sobie trudu
zamknięcia jej, gdy wychodził. Żaden z Marynarzy też się do tego nie kwapił. –
Jak go tak zostawimy, to nam zdechnie. I wtedy dopiero będziemy mieć
przejebane. On – miał na myśli Kapitana – musi mieć swoje show. A coś mi się
zdaje, że żaden z was nie chce dostać w nim głównej roli.
Wszyscy,
jak jeden mąż, pokręcili głowami.
-Właśnie.
Więc mi pomóżcie.
W
zaledwie kilka sekund Roronoa Zoro znów leżał na ziemi. Litościwie strażnicy,
obrócili go na brzuch, by rany na plecach mogły, choć trochę przysnąć. W tym
czasie lekarz pobieżnie sprawdził stan pacjenta. Z jego miny nie dało się nic
wyczytać. Wreszcie zrobił mężczyźnie zastrzyk.
-Na
waszym miejscu – zwrócił się do Słomianych – nie nastawiałbym się na happy end.
Słowa
doktora były jakby wypowiedzeniem na głos tego, o czym każdy z nich myślach,
lecz nie przyznawał się do tego głośno. Z tej przygody nie wyjdą obronną ręką.