Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: ZoroxLuffy
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Co by było, gdyby Luffy dowiedział się o poświęceniu Zoro?
ROZKAZ
Wstawał
nowy dzień. Z kuchni dolatywały coraz wspanialsze zapachy, zwiastujące rychły
początek śniadania – jego ulubionego posiłku. Jeżeli nie liczyć, rzecz jasna, drugiego
śniadania, obiadu, podwieczorku, kolacji i przekąsek.
Luffy
wiedział, że jeśli chce spróbować podkraść jakiś smakowitszy kąsek, sprzed nosa
swojego szefa kuchni, to teraz ma najlepszą, jeśli nie jedyną, okazję. Z samego
rana Sanji bywał zwykle w dobrym humorze i czasem przymykał oko na lepkie ręce
Gumiaka. Problem w tym, że aby dostać się do kuchni, najpierw, musiałby
wydostać się z łóżka. A w tym przeszkadzały mu muskularne ramiona, chciwie
oplatające go w pasie. Zoro, nieczuły na coraz intensywniejszą woń wypełniającą
kajutę, pozostawał w krainie snów i ani myślał o poluzowaniu uścisku.
Oczywiście Luffy, swoim zwyczajem, mógłby odzyskać utraconą wolność, za pomocą
siły. W końcu nie raz i nie dwa, szermierz był budzony właśnie kopem
wymierzonym we własny żołądek, czy też poprzez bliskie spotkanie z podłogą,
kiedy to, w kapitanie, nocne czułości zatraciły się na rzecz wielkiego kawałka
mięsa, czekającego w kuchni. Tak naprawdę to tego rodzaju pobudki stanowiły
element egzystencji, na jaki godził się zielonowłosy wstępując w związek z
Monkey D. Luffym – człowiek, który zostanie Królem Piratów. Człowiekiem, który
nierzadko zapominał, że nie wszyscy na pokładzie są z gumy. Człowiekiem, który,
w niektórych przypadkach, potrafił okiełznać swój apetyt.
Przejechał
opuszkami palców po bandażach ciasno oplatających ciało kochanka. W promieniach
wschodzącego słońca jeszcze lepiej było widać kontrast pomiędzy bielą
opatrunków a opalenizną szermierza. Nie wiedzieć, czemu na ten widok wzbierała
w nim złość. Tak bardzo, że w pewnym momencie przesadził z pieszczotą.
Mężczyzna jęknął, podczas gdy jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie.
Luffy, pełen poczucia winy, pospiesznie zabrał dłoń. Ta noc, jak zresztą kilka
poprzednich, była dla Roronoy naprawdę ciężka. A on nie chciał przysparzać mu
dodatkowych cierpień. W końcu, od ostatecznej walki z Morią, podczas której na
scenę wkroczył jeden z Shichibukai – Bartholomew Kuma – minęło zaledwie kilka
dni. Rany, jakie otrzymał szermierz, nie zdążyły się zagoić. I, chociaż starał
się tego po sobie nie pokazywać, wciąż cierpiał. Najgorzej było w nocy, gdy sen
ściągał mu maskę opanowania i niezłomności, pozostawiając kruchą postać
człowieka, który cudem uniknął śmierci.
Przyszły
Król Piratów świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego potulnie czekał na
przebudzenie ukochanego, gotów nawet zrezygnować z posiłku. W końcu to
niewielkie poświęcenie w porównaniu do tego, co przeżywał zielonowłosy.
Najchętniej zabrałby mu ten cały ból i wziął na siebie – bo to przecież nie do
pomyślenia, żeby on był zdrów jak ryba, podczas gdy jego przyjaciel męczył się
nawet oddychając. Jednak były to tylko pobożne życzenia. Na świecie nie ma
nikogo, kto byłby w stanie je spełnić. To nie sprawiedliwe.
-ŚNIADANIE!!
Drgnął
zaskoczony słysząc głos Sanjiego. Kucharz Słomianych Kapeluszy, co, jak co, ale
płuca miał zdrowe. Nawet pomimo wieloletniego nałogowego palenia. Jednym
wrzaskiem potrafił postawić na nogi cały statek. No prawie cały. Zoro nadal
twardo spał. Luffy zaś, myślami, był już w jadalni. Niemal czuł smak pieczonego
mięsa. Śliniaki pracowały mu pełną parą mocząc poduszkę, a żołądek wydał z
siebie głośne burczenie. I dopiero to było w stanie obudzić kochanka. Widać
tysiące walk i godziny spędzone na wzajemnych kłótniach nauczyły Zoro ignorować
kuka. Oczywiście, jeśli ten narzucał się zbytnio. Jednocześnie szermierz stał
się jakby bardziej wyczulony na samego Luffiego.
Uchylił
zaspane powieki. Na jego ustach błąkał się lekki uśmiech. Jeden z tych
zarezerwowanych specjalnie dla kapitana.
-Dzień
dobry.
Cienie
pod oczami, spierzchnięte, popękane wargi i nienaturalne rumieńce na policzkach
spowodowane gorączką. Jeśli tak zaczynał się dla szermierza dzień, to na pewno
nie będzie on „dobry”.
-Shishishi,
dzień dobry.
Czasem
w życiu trzeba robić rzeczy, których się nie chce. Czasami odpowiedzialność
kapitana i kochanka w jednym ciążyła niezmiernie. Tak jak teraz. Ale jeśli okazałby
choćby cień zaniepokojenia ucierpiałaby na tym duma Roronoy. On sam, za to, nic
by nie zyskał.
Może
i zdawał sobie sprawę, przynajmniej częściowo, z tego, co zaprzątało głowę
Luffiego, lecz nie miał zamiaru wywlekać tego na światło dzienne. To miało
pozostać tajemnicą. Tak jak jego umowa z Kumą. W związku czasem lepiej, jeśli
druga strona nie wie za wiele.
Zabrał
ręce, tym samym uwalniając kochanka z jego „więzienia” i spróbował się
przeciągnąć. Nagły impuls bólu, przechodzący przez całe ciało, dał mu do
zrozumienia jak złym to było pomysłem. Kropelki potu wstąpiły na jego czoło a w
ustach poczuł metaliczny posmak krwi, z przegryzionej wargi. Powrót do
normalnej pozycji stanowił niemal tytaniczny wysiłek. Dobrze, że przynajmniej
Luffy zdążył wyskoczyć z łóżka i właśnie kończył zapinać spodnie, koncentrując
się raczej na tej czynności niż na nim. W końcu śniadanie trwało w najlepsze!
-Zoro,
idziesz? – Na ułamek sekundy czarne oczy pociemniały.
-Zaraz
dojdę. Leć, bo ci Usopp wszystko zje. – Spróbował się nawet uśmiechnąć. Gdyby
znali się, choć trochę krócej mógłby się oszukiwać, że mu wyszło. Jednak nawet,
jeśli twarz Luffiego jaśniała uśmiechem a on sam żartował na temat kanoniera,
to Zoro i tak wiedział.
On
widział. Po raz kolejny kapitan był świadkiem jego słabości.
Siedział,
na lwiej głowie, przyglądając się zachodzącemu słońcu. Kolejny nudny dzień
właśnie się kończył. Wydarzenia na Thriller Bark zacierały się w jego pamięci a
nowa przygoda jak na złość nie chciała ukazać się na horyzoncie. Monotonia
żeglugi zaczynała działać mu na nerwy. Bo ile można robić dzień w dzień to
samo? Nawet, jeśli czas upływał na przyjemnościach, to nie został piratem żeby
jeść, spać czy się bawić. Oczywiście te prozaiczne czynności też były ważne,
nadawały pirackiemu rzemiosłu odpowiedniego smaczku. Lecz, i tak, najważniejszą
część stanowiły przygody! A tych ani widu ani słychu. Nawet żadem Król Mórz nie
chciał ich zaatakować. Byłaby przynajmniej jakaś rozrywka a i zapasy mięska
zostałyby uzupełnione. Dzięki czemu, być może, Sanji przestałby tak strasznie
truć ilekroć podkradł jedną czy dwie porcje między posiłkami. Na samą myśl o
jedzeniu zaczęło mu burczeć w brzuchu. Pomimo sporej ilości pieczonej wieprzowiny,
jaką wpakował w siebie podczas kolacji. Postanowił sprawdzić czy w kuchni nie
zapodziały się jakieś resztki. Kto wie, może Sanji tym razem zapomniał założyć
łańcuch na lodówkę? Już miał zeskakiwać na pokład, lecz w miejscu zatrzymał go
odgłos czyichś kroków. Obawiając się, że to kucharz przejrzał jego niecny plan
i ma zamiar wymierzyć sprawiedliwość zanim zbrodnia w ogóle została dokonana,
tym samym ratując kuchnię przed następną partią zniszczeń, schował się za
grzywą figury dziobowej.
Odgłos
kroków był coraz wyraźniejszy. Z ulgą stwierdził, że to jednak nie Sanji.
Kucharz poruszał się inaczej. W dodatku jego pantofle wydawały z siebie pewnego
rodzaju jednostajny stukot, podczas gdy to, co słyszał przypominało raczej
takie „człap, człap, człap” jakby ich właściciel nie bardzo przejmował się
upływającym czasem. Tylko jedna osoba poruszała się w ten sposób. Na jego twarzy
zagościł szeroki uśmiech. Zoro! Już chciał, dosłownie, rzucić się na
szermierza, lecz w tej samej chwili kroki ucichły. Ostrożnie wychylił się żeby
sprawdzić, co się stało. Momentalnie żołądek zwinął mu się w ciasny supeł a
ciało pokryła gęsia skórka.
Zoro
stał oparty o barierkę i ciężko dyszał. Z nosa kapała mu krew, pot spływał
strużkami po bladej twarzy, a ręka, którą się podtrzymywał, drżała zupełnie
jakby nie mogąc znieść ciężaru właściciela.
Trwało
to kilka minut, podczas których toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Z jednej
strony pragnął pomóc ukochanemu, z drugiej powstrzymywały go zdarzenia z rana.
Nie chciał, by Zoro wiedział, że zobaczył go w tak żałosnym stanie.
Nie
mógł się zdecydować, co jest dla niego ważniejsze. Zdrowie czy duma Roronoy. Decyzja
została podjęta w ułamku sekundy. Dokładnie w chwili, gdy kolano szermierza
spotkało się z pokładem. Lecz zanim zdołał zeskoczyć, Zoro zebrał się w sobie.
Korzystając z resztek dostępnych mu sił, dźwignął się na równe nogi, dłonią
wytarł twarz z krwi i ruszył przed siebie, skupiając się na tym, by iść w miarę
prosto.
Luffy
został sam. Zły na siebie, zły na Zoro, na Kumę, na cały świat.
Zoro
drzemał, rozwalony na całym łóżku, w objęciach trzymając poduszkę, tym samym
uściskiem, którym zwykle unieruchamiał Luffiego. Kapitan Słomianych Kapeluszy,
z rozczuleniem, patrzył na swojego pierwszego oficera. Nawet strużka śliny
cieknąca z ust Roronoy wydawała mu się urocza. Zwłaszcza, że szermierz wyglądał
normalnie. Nie jak ofiara tragicznego wypadku. Widocznie, to przed momentem
było zwykłym chwilowym pogorszeniem. I teraz już na pewno będzie dobrze. Musi
być. Cicho, by nie zbudzić kochanka, wśliznął się pod koc pragnąc spędzić noc
wtulony w szerokie plecy. Nie docenił jednak instynktu szermierza. Ledwie
materac ugiął się pod jego ciężarem, Zoro już nie spał i, lekko zamglonym,
wzrokiem spoglądał mu w oczy.
-Przepraszam.
– Złożył na czole krótki pocałunek. – Nie chciałem cię obudzić.
-Nic
się nie stało. – Zamruczał z przyjemności. – Ale jakieś konkretniejsze
przeprosiny też by się przydały.
Zrozumiał
w mig. Najpierw ledwie musnął usta kochanka, by zaraz pogłębić pieszczotę. Z
początku całowali się delikatnie, potem coraz bardziej zachłannie. Ich języki
walczyły o dominację. Raz po raz zęby zahaczały o wargi. Z ust wydobywały się
westchnienia rozkoszy. Pragnęli siebie nawzajem.
Luffy
czuł jak pożądanie zaczyna wypełniać go od środka. Tak dawno ze sobą nie byli. Nie
posunęli się dalej niż cmoknięcie w usta czy w policzek. Tym bardziej pragnął
tego, co za chwilę miało się wydarzyć. Pragnął Zoro. Chciał by ten go posiadł.
Wiele razy.
Oderwali
się od siebie by zaczerpnąć tchu.
-Chcesz?
– Dłoń Zoro znalazła się na klatce piersiowej Luffiego, z który z fascynacją
patrzył jak guziki kamizelki, jeden po drugim, stają się zbędne. W końcu poczuł
rękę kochanka na swoim brzuchu. Lata treningu uczyniły skórę na dłoniach
szermierza, niezwykle twardą, a przy tym przyjemną w dotyku. Kapitan oddał się
przyjemności, zwlekając z odpowiedzią. Chciał się podrażnić. Czuł zręczne palce
błądzące w okolicach sutków, na szyi, podążające po linii kręgosłupa. Te same
palce, które przed niecałą godziną desperacko zaciskały się na barierce
Sunnego. Czując niemal fizyczny ból odsunął od siebie ukochanego.
-Nie
dzisiaj – wyszeptał wbrew sobie. Tak bardzo pragnął by ten nie przestawał. Lecz
to mogło tylko przynieść kłopoty. – Dobrze?
-Skoro
nie chcesz, nie będę cię zmuszał. – Pocałował chłopaka w policzek. – Kocham cię
i nigdy nie zrobię niczego, czego byś nie chciał.
Problem
w tym, że chciał.
-Ja
ciebie też kocham.
Lecz
nie mógł.
-
Dziękuję.
Jeszcze
nigdy nie widział w niczyich oczach tak wyraźnego zawodu połączonego z ulgą i
wdzięcznością. Zrobiłby wszystko, by nie musieć więcej tego oglądać.
Nerwowo
rozglądał się dookoła. Znał to miejsce. Lepiej niżby tego chciał. Ale to
przecież niemożliwe żeby tu był. Wypłynęli kilka dni temu! Więc dlaczego on…
Nie! Oni! Byli tu wszyscy! Cała załoga… Pokonana… Wtedy zrozumiał. To był TEN
dzień. Śnił. Chociaż to odkrycie w żaden sposób nie poprawiło mu humoru. Sen
czy jawa, nie chciał już nigdy więcej wracać do tego przeklętego miejsca, które
kojarzyło mu się, co prawda, ze wspaniałą przygodą, ale też z lękiem o życie najcenniejszego
towarzysza. Zoro… Wtem coś do niego dotarło. Szermierza nie było wśród
nieprzytomnych, za to Kuma wyglądał jakby się czemuś przypatrywał.
-Rozumiem.
Ten
głos poznałby wszędzie! To Zoro! Siedział naprzeciw Shichibukai. Obaj mierzyli
się spojrzeniem.
Chciał
pobiec do ukochanego, ale nogi jakby wrosły mu w ziemię. Nie mógł wykonać nawet
kroku. Zmuszony był jedynie patrzeć na rozgrywającą się przed nim scenę. Ssanie
w żołądku podpowiadało mu, że nie będzie zadowolony z zakończenia. Podskórnie czuł,
że zaraz wydarzy się coś złego.
-Dam ci jedną głowę.
-Co
ty pieprzysz Zoro? – Nie wiedział czy wypowiedział to pytanie na głos czy
jedynie je pomyślał. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.
-Ale… nie jego…
Wiedział!
Po prostu wiedział, co zaraz usłyszy.
-Zamknij
się kretynie! Słyszysz! To jest rozkaz!! – Znów nie uzyskał żadnego efektu. Ani
Zoro, ani Kuma nie zwrócili na niego uwagi. Zupełnie jakby go tu nie było. Nie
istniał. A jego jedyną rolą pozostawało być biernym widzem sceny z przeszłości.
Bo już dawno zrozumiał, że to nie sen. To wydarzyło się naprawdę. Kiedy oni
leżeli nieprzytomni, Zoro…
-Proszę! W zamian za jego życie,
weź moje!
-Nie…
- Może i w tym czasie, w tej rzeczywistości nie istniał naprawdę, lecz uczucia,
jakich doświadczał były prawdzie. Tak samo jak łzy płynąca mu po policzkach. –
Nie… Zoro… Coś ty zrobił… - Jedno zdanie rozwiązało zagadkę, nad którą głowiła
się cała załoga. Tylko czy naprawdę chciał to wiedzieć? Dreszcze przeszywały całe
jego ciało. W głowie łupało. Żołądek wariował jakby za chwilę miał zwrócić
kolację.
Organizm
nie radził sobie z prawdą.
-Błagam!
Dziura
w jego sercu rosła z każdym wypowiedzianym przez Roronoę słowem. Pragnął zatkać
uszy, ale ręce również pozostawały poza jego kontrolą. Chciał zamknąć oczy. Nie
mógł. Chciał obrócić głowę. Też mu się nie udało.
Osoba,
która go tu wysłała, chciała mieć pewność, że nie przegapi ani sekundy z aktu
poświęcenia współzałoganta. Nawet jeśli każde słowo bolało bardziej niż cios
mieczem.
Tymczasem
zielonowłosy nie skończył licytacji z Kumą.
-Może nie jestem jeszcze taki
sławny… Ale to ja zostanę najlepszym szermierzem na świecie! Powinno
wystarczyć, prawda?
Marzenie
Zoro… Do spełnienia, którego dążył od lat. Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze.
Zdanie, jakim szermierz zgodził się do niego dołączyć. „Jeśli
staniesz mi na drodze w realizacji mojego marzenia – zabije cię. Czy to jasne?”
-Zoro…
Zapomniałeś? – Dalej płakał skazany na oglądanie czegoś, co nigdy nie powinno
mieć miejsca. – Sam mi powiedziałeś, że twoje marzenie jest cenniejsze niż
twoje życie. Więc, co ty teraz wyprawiasz?! – Krzyk niebędący krzykiem,
niesłyszalny dla nikogo poza nim, opuszczał zmartwiałe gardło.
-A, co z twoim marzeniem? – Myśli
Kumy podążały podobną ścieżką. – Czyż nie uda ci się go wypełnić? Śmierć wszystko
przekreśli.
-Nie mam wyboru. To jedyna szansa,
by uratować załogę. Jeśli nie umiem uratować kapitana, to gówno ze mnie, nie
szermierz.
Jeśli
to możliwe to poczuł się jeszcze gorzej. Z serca zostały mu krwawe strzępy.
Ochłapy, jakimi pogardziłby nawet najgorszy padlinożerca. Nie zostało nic, co
mogłoby bić w klatce piersiowej. Stał się pusty. Poczucie winy wypalało od
środka, wywołując fizyczny ból. Każda komórka jego ciała cierpiała. Chciał wyć,
wrzeszczeć, wbiec tam, pomiędzy nich i zrobić taki rozpierdol, że obaj
popamiętaliby go do końca życia. Kazać Zoro odszczekać wypowiedziane właśnie
słowa. On – najdumniejszy człowiek, jakiego spotkał w całym swoim życiu… Nie!
To nie może być prawda! Ktoś sobie z
niego okrutnie zażartował. Próbował sobie wmówić, że patrzy na kłamstwo, lecz
nie udało się. Nie tym razem. Musiał się zmierzyć z prawdą.
Łzy
nieprzerwanie płynęły po policzkach rozmazując obraz. Mimo to nadal widział
dwie sylwetki. Jedną, którą, w tej chwili nienawidził najbardziej na świecie i
drugą, którą kochał. Najbardziej na świecie. Chociaż tam, w najdalszych
zakamarkach duszy czaił się cień. Uczucie, które bał się nazwać po imieniu.
Silniejsze niż miłość. Jeśli pozwoli mu rosnąć, jego związek z szermierzem
rozpadnie się.
-Luffy to człowiek, który zostanie Królem
Piratów!
Nie
wytrzymał. Zawył. Gdyby miał jakąkolwiek władze nad swoim ciałem opadłby na
kolana waląc głową o ziemię. Zoro postawił jego marzenie ponad swoje. Jeśli
kiedykolwiek miał jakieś wątpliwości, co do uczuć szermierza, to właśnie
zostały one rozwiane. Tylko, dlaczego w taki sposób? Czy to naprawdę musi się
tak skończyć? Czy Zoro musi cierpieć? Niechciane obrazy przeskakiwały mu przed
oczami: szermierz cały we krwi, panika Choppera, metry bandaża przesiąkniętego
posoką, gdy lekarz próbował ratować towarzysza. I w końcu pełne bólu oblicze
towarzysza z dzisiejszego ranka. Bolesna ulga wieczorem.
-Proszę…
- wyszeptał bezgłośnie. – Niech ktoś coś zrobi… Błagam…
Jakby
na jego życzenie powietrze przeszył trzeci głos. Również bardzo dobrze my
znany.
-Czekaj, czekaj duponędzo!
-Tak!
Sanji! Dogadaj mu! – Ulga, którą poczuł nie trwała długo. Tym razem to kucharz
wyraził chęć poświęcenia się dla załogi. On też gotów był oddać życie, za
swojego kapitana. A Luffy, usłyszawszy słowa kamrata, poczuł, pod warstwą
rozpaczy, coś jeszcze. Dumę z samego siebie. Skompletował wspaniałą załogę. Jak
Shanks. Zaraz jednak zrobiło mu się wstyd. To przecież on był kapitanem. Jego
powinnością było bronienie załogi, a nie na odwrót! Poczucie winy opanowało go
do tego stopnia, że nie miał już nawet siły przeciwstawiać się wydarzeniom.
Patrzył tylko, z coraz większa gulą w gardle. Sceny następowały jedna po
drugiej. Miał wrażenie, że ogląda kiepsko zmontowany film. Część zdarzeń
pominięto, kilka było tak zamazanych, że niewiele mógł z nich wywnioskować.
Kiedy obraz wrócił do normalności znów przytomni byli tylko Zoro z Kumą. Co
więcej, szermierz odrzucił miecze – dobrowolnie pozbył się swojego skarbu. To
tak jakby on wyrzucił kapelusz Shanksa. Po raz kolejny rzeczywistość wymierzyła
mu cios w żołądek. Gdyby to było możliwe zwymiotowałby. Czy naprawdę jest tego
wart? Chyba pierwszy raz w życiu zakwestionował wartość swojego życia.
-Jeśli zrobię coś Słomianemu to
wyjdę na człowieka, który nie ma honoru.
Drgnął
na dźwięk głosu Shichibukai.
-Dziękuję ci.
Czy
jakiekolwiek słowa mogłyby zaboleć go bardziej?
Olbrzym
ruszył w stronę jego nieprzytomnego ciała, co obudziło w nim iskierkę nadziei.
Może jednak honor dla Psa Rządu nic nie znaczy?
-Zaufaj mi. Dotrzymam obietnicy.
Rozwiane
nadzieje bolą najbardziej.
-W zamian za to… Pokażę ci prawdzie
piekło.
Nie
miał czasu zastanawiać się nad sensem tych słów, bo Kuma używszy na nim swoich
mocy sprawił, że tuż obok pojawiła się ogromna bańka promieniująca rdzawą
poświatą. Zdolności tego człowieka wciąż pozostawały zagadką. Do czego jeszcze
jest zdolny?
-Właśnie wyciągnąłem z jego ciała
ból i cierpienie. To są obrażenia, które otrzymał w walce z Morią.
Były
wręcz przerażające.
-Jeśli chcesz oddać za niego życie…
Żołądek
podszedł mu do gardła a całe ciało owiał zimny dreszcz.
-Poniesiesz jego ból… W każdym
znaczeniu tego słowa.
Nie…
Nie… To aż nazbyt przypominało jego własne pragnienia. Coś, co jemu nie było
dane, Zoro zrobi… I to dla niego…
-Oczywiście wyglądasz już na trupa,
więc nie przetrwasz tego bólu. Zdechniesz.
Zoro…
Wycofaj się! Zabraniam ci! To rozkaz! Rozkazuję ci przestać!
-Poczęstuj się.
Patrzył
jak niewielka bańka poleciała w stronę szermierza.
-Zoro!!!
Obudził
się gwałtownie siadając na łóżku. W ustach czuł suchość, chociaż ciało lepiło
się od potu. Dłonie, zaciśnięte na prześcieradle drżały. Nie mógł ustabilizować
oddechu. Łapał powietrze haustami, jakby za chwilę miało go zabraknąć. Sen? Czy
to był sen? Czy faktycznie swój powrót do zdrowia zawdzięcza poświęceniu
szermierza? Czy naprawdę Zoro gotów był oddać za niego życie?
-Zoro…
- wyszeptał.
-Hej?
– Czyjaś zimna dłoń spoczęła na jego czole. – Strasznie jęczałeś przez sen.
-Zoro…
- Pełen obaw odwrócił się w stronę kochanka. Bandaże zniknęły, tak samo cienie
pod oczami, bladość, gorączka. Znów miał przed oczami zdrowe oblicze
ukochanego.
-Luffy?
Lekko
tylko zniekształcone troską o niego. Ulga zalała go całego. Czyli to wszystko
nieprawda! Cała walka na Thriller Bark, Moria, Kuma, poświęcenie… Nie było
naprawdę!
-Zoro!
– Niemal płacząc rzucił się na mężczyznę wtulając twarz w jego klatkę
piersiową. – Nic ci nie jest! – Ciepło drugiego ciała, czy może być coś
piękniejszego?
-No
nic. – Zielonowłosy podrapał się po głowie, podczas gdy policzki z wolna
przybierały kolor dojrzałych wiśni. – Ale jeśli nie przestaniesz mnie ściskać,
ten stan rzeczy może szybko ulec zmianie! Auć! Odbiło ci?!
-Shishishi,
przepraszam! – Tylko trochę poluzował uścisk. – Zoro?
Przekonać
się, że to jest prawdziwe. Że nie śni.
-No?
– Żyjąc z Luffym musiał się po prostu przyzwyczaić do dziwnych zachowań. To
jedyny sposób by nie stracić resztek normalności.
-Chcę
się kochać!
Spraw
bym uwierzył.
-Odbiło
ci?! Jest środek nocy!
-No
to, co? Shishishishi, Chcę i już!
Proszę.
-Egoista
z ciebie. Dobra, chodź…
Dziękuję.
Z
mgły wyłonił się statek.
Nienienienienienienienienienie…
Jakby
wyjęty prosto z horroru.
Nienienienienienienienienienie…
Otoczony
aurą grozy.
Nienienienienienienienienienie…
Podarte
żagle łopotały na wietrze, jęki spróchniałych desek wwiercały się w mózg jakby
nucąc pogrzebowe pieśni.
Nienienienienienienienienienie…
Statek
widmo.
Nienienienienienienienienienie…
Zamieszkały
przez duchy poległej załogi.
Nienienienienienienienienienie…
-Luffy…
- Usopp aż nazbyt wyraźnie wyobraził sobie, co może ich czekać po wejściu na
ten przeklęty okręt. – Powiedz, że nie chcesz tam iść! Proszę!
Nienienienienienienienienienie…
-Kapitanie?
– Robin uśmiechnęła się. Ani trochę nie udzieliła jej się panika kanoniera.
Nienienienienienienienienienie…
To
nie może być prawda. Przecież… To był tylko sen! Ten statek nie ma prawa
istnieć! A mimo to był tutaj. Zaklinanie rzeczywistości na nic się zdało.
Statek jakby na nich czekał. Dziury w burcie zdawały się na niego patrzeć,
niczym oczy dzikiego zwierzęcia. Podłużne pękniecie układało się w cyniczny
uśmieszek. Ten statek żył. A on zrozumiał. Sen nie był zwykłym snem. Ktoś
podarował mu wiedzę. Pokazał przyszłość. Dzięki temu wiedział jak potoczą się losy,
jeśli wyda ten jeden rozkaz.
-Luffy?
– Tym razem odezwał się Zoro, zaniepokojony bardziej faktem, że Monkey jeszcze
nie podjął decyzji. Zwykle takowa zajmowała mu kilka sekund.
Chłopak
spojrzał uważnie na szermierza. Tej nocy kochali się do upadłego. Zadrżał na
samo wspomnienie. Wciąż czuł dotyk stwardniałej skóry na swoim ciele. Jeśli
odpłyną nic nie stanie na przeszkodzie, by zrobili to znowu. Zostawią za sobą
mroczny okręt. Brook nigdy do nich nie dołączy, nie dostanie szansy by spełnić
obietnicę daną Laboonowi, nie powstrzymają Morii przed tworzeniem armii zombie,
Lola, wraz z załogą, nadal będą próbowali na własną rękę odzyskać cienie… Ale
też nie odniosą ran w walce z Shichibukai! A co najważniejsze, Zoro nie
poświęci się dla niego! Samo wspomnienie szermierza błagającego Kumę o litość
dla niego, wywołało ból w klatce piersiowej.
-Luffy?
Co robimy?
Brook,
Laboon, wszystkie przygody, jakie czekają ich na Thriller Bark…
-Przepraszam
Zoro – wyszeptał tak cicho, by nikt z przyjaciół nie zdołał go usłyszeć. –
Idziemy! – Ruszył w stronę statku widna. I tylko przez chwilę jakiś cień
przesłonił uśmiech na jego twarzy.
Nareszcie!
Po tylu latach, w końcu mu się udało! Skarb Gol D. Rogera – One Piece – był na
wyciągnięcie ręki. Wystarczyło otworzyć te skrzynię. Przejechał palcami po
wieku. Pomimo upływu tylu lat, metal nadal pozostawał gładki, bez śladów rdzy.
Srebrne ornamenty lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Zaraz się przekona
czy to wszystko miało sens. Czy było warto.
-Dalej
Luffy! Na co czekasz?
-Dajesz
Luffy!
-Pośpiesz
się Luffy!
-Należy
ci się Luffy.
-Zrób
to Luffy!
-Luffy!
-Luffy!
Spojrzał
w stronę przyjaciół. Chociaż bardzo chciał nie potrafił się cieszyć tą chwilą.
Nie tak to miało wyglądać. Wśród wszystkich głosów zabrakło tego
najważniejszego. Głosu człowieka, którego osobiście posłał na śmierć, a bez
którego nigdy nie udałoby mu się zostać Królem Piratów.
Zrobiłem to, Zoro. Tak jak
obiecałem. Czy teraz twoje poświęcenie ma sens?
Niechciane
łzy zaczęły płynąć. Po raz pierwszy od tego przeklętego dnia, na Thriller Bark,
kiedy to rzeczywistość minęła się ze snem. Niczego tak nie żałował jak wydanego
przed laty rozkazu. I żadne tytuły czy skarby nie mogły tego zmienić. Bo obok
nie było jego. Czym jest sukces bez
ukochanej osoby?
-Zoro…
-Gratuluję Luffy. Dobra robota.
Zawył
jak zranione zwierzę.
-Przepraszam
Zoro!
Szarpnął
za wieko.