sobota, 20 czerwca 2015

Rozkaz

Tytuł: Rozkaz
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: ZoroxLuffy
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Co by było, gdyby Luffy dowiedział się o poświęceniu Zoro?


ROZKAZ

Wstawał nowy dzień. Z kuchni dolatywały coraz wspanialsze zapachy, zwiastujące rychły początek śniadania – jego ulubionego posiłku. Jeżeli nie liczyć, rzecz jasna, drugiego śniadania, obiadu, podwieczorku, kolacji i przekąsek.
Luffy wiedział, że jeśli chce spróbować podkraść jakiś smakowitszy kąsek, sprzed nosa swojego szefa kuchni, to teraz ma najlepszą, jeśli nie jedyną, okazję. Z samego rana Sanji bywał zwykle w dobrym humorze i czasem przymykał oko na lepkie ręce Gumiaka. Problem w tym, że aby dostać się do kuchni, najpierw, musiałby wydostać się z łóżka. A w tym przeszkadzały mu muskularne ramiona, chciwie oplatające go w pasie. Zoro, nieczuły na coraz intensywniejszą woń wypełniającą kajutę, pozostawał w krainie snów i ani myślał o poluzowaniu uścisku. Oczywiście Luffy, swoim zwyczajem, mógłby odzyskać utraconą wolność, za pomocą siły. W końcu nie raz i nie dwa, szermierz był budzony właśnie kopem wymierzonym we własny żołądek, czy też poprzez bliskie spotkanie z podłogą, kiedy to, w kapitanie, nocne czułości zatraciły się na rzecz wielkiego kawałka mięsa, czekającego w kuchni. Tak naprawdę to tego rodzaju pobudki stanowiły element egzystencji, na jaki godził się zielonowłosy wstępując w związek z Monkey D. Luffym – człowiek, który zostanie Królem Piratów. Człowiekiem, który nierzadko zapominał, że nie wszyscy na pokładzie są z gumy. Człowiekiem, który, w niektórych przypadkach, potrafił okiełznać swój apetyt.
Przejechał opuszkami palców po bandażach ciasno oplatających ciało kochanka. W promieniach wschodzącego słońca jeszcze lepiej było widać kontrast pomiędzy bielą opatrunków a opalenizną szermierza. Nie wiedzieć, czemu na ten widok wzbierała w nim złość. Tak bardzo, że w pewnym momencie przesadził z pieszczotą. Mężczyzna jęknął, podczas gdy jego twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Luffy, pełen poczucia winy, pospiesznie zabrał dłoń. Ta noc, jak zresztą kilka poprzednich, była dla Roronoy naprawdę ciężka. A on nie chciał przysparzać mu dodatkowych cierpień. W końcu, od ostatecznej walki z Morią, podczas której na scenę wkroczył jeden z Shichibukai – Bartholomew Kuma – minęło zaledwie kilka dni. Rany, jakie otrzymał szermierz, nie zdążyły się zagoić. I, chociaż starał się tego po sobie nie pokazywać, wciąż cierpiał. Najgorzej było w nocy, gdy sen ściągał mu maskę opanowania i niezłomności, pozostawiając kruchą postać człowieka, który cudem uniknął śmierci.
Przyszły Król Piratów świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego potulnie czekał na przebudzenie ukochanego, gotów nawet zrezygnować z posiłku. W końcu to niewielkie poświęcenie w porównaniu do tego, co przeżywał zielonowłosy. Najchętniej zabrałby mu ten cały ból i wziął na siebie – bo to przecież nie do pomyślenia, żeby on był zdrów jak ryba, podczas gdy jego przyjaciel męczył się nawet oddychając. Jednak były to tylko pobożne życzenia. Na świecie nie ma nikogo, kto byłby w stanie je spełnić. To nie sprawiedliwe.
-ŚNIADANIE!!
Drgnął zaskoczony słysząc głos Sanjiego. Kucharz Słomianych Kapeluszy, co, jak co, ale płuca miał zdrowe. Nawet pomimo wieloletniego nałogowego palenia. Jednym wrzaskiem potrafił postawić na nogi cały statek. No prawie cały. Zoro nadal twardo spał. Luffy zaś, myślami, był już w jadalni. Niemal czuł smak pieczonego mięsa. Śliniaki pracowały mu pełną parą mocząc poduszkę, a żołądek wydał z siebie głośne burczenie. I dopiero to było w stanie obudzić kochanka. Widać tysiące walk i godziny spędzone na wzajemnych kłótniach nauczyły Zoro ignorować kuka. Oczywiście, jeśli ten narzucał się zbytnio. Jednocześnie szermierz stał się jakby bardziej wyczulony na samego Luffiego.
Uchylił zaspane powieki. Na jego ustach błąkał się lekki uśmiech. Jeden z tych zarezerwowanych specjalnie dla kapitana.
-Dzień dobry.
Cienie pod oczami, spierzchnięte, popękane wargi i nienaturalne rumieńce na policzkach spowodowane gorączką. Jeśli tak zaczynał się dla szermierza dzień, to na pewno nie będzie on „dobry”.
-Shishishi, dzień dobry.
Czasem w życiu trzeba robić rzeczy, których się nie chce. Czasami odpowiedzialność kapitana i kochanka w jednym ciążyła niezmiernie. Tak jak teraz. Ale jeśli okazałby choćby cień zaniepokojenia ucierpiałaby na tym duma Roronoy. On sam, za to, nic by nie zyskał.

Może i zdawał sobie sprawę, przynajmniej częściowo, z tego, co zaprzątało głowę Luffiego, lecz nie miał zamiaru wywlekać tego na światło dzienne. To miało pozostać tajemnicą. Tak jak jego umowa z Kumą. W związku czasem lepiej, jeśli druga strona nie wie za wiele.
Zabrał ręce, tym samym uwalniając kochanka z jego „więzienia” i spróbował się przeciągnąć. Nagły impuls bólu, przechodzący przez całe ciało, dał mu do zrozumienia jak złym to było pomysłem. Kropelki potu wstąpiły na jego czoło a w ustach poczuł metaliczny posmak krwi, z przegryzionej wargi. Powrót do normalnej pozycji stanowił niemal tytaniczny wysiłek. Dobrze, że przynajmniej Luffy zdążył wyskoczyć z łóżka i właśnie kończył zapinać spodnie, koncentrując się raczej na tej czynności niż na nim. W końcu śniadanie trwało w najlepsze!
-Zoro, idziesz? – Na ułamek sekundy czarne oczy pociemniały.
-Zaraz dojdę. Leć, bo ci Usopp wszystko zje. – Spróbował się nawet uśmiechnąć. Gdyby znali się, choć trochę krócej mógłby się oszukiwać, że mu wyszło. Jednak nawet, jeśli twarz Luffiego jaśniała uśmiechem a on sam żartował na temat kanoniera, to Zoro i tak wiedział.
On widział. Po raz kolejny kapitan był świadkiem jego słabości.

Siedział, na lwiej głowie, przyglądając się zachodzącemu słońcu. Kolejny nudny dzień właśnie się kończył. Wydarzenia na Thriller Bark zacierały się w jego pamięci a nowa przygoda jak na złość nie chciała ukazać się na horyzoncie. Monotonia żeglugi zaczynała działać mu na nerwy. Bo ile można robić dzień w dzień to samo? Nawet, jeśli czas upływał na przyjemnościach, to nie został piratem żeby jeść, spać czy się bawić. Oczywiście te prozaiczne czynności też były ważne, nadawały pirackiemu rzemiosłu odpowiedniego smaczku. Lecz, i tak, najważniejszą część stanowiły przygody! A tych ani widu ani słychu. Nawet żadem Król Mórz nie chciał ich zaatakować. Byłaby przynajmniej jakaś rozrywka a i zapasy mięska zostałyby uzupełnione. Dzięki czemu, być może, Sanji przestałby tak strasznie truć ilekroć podkradł jedną czy dwie porcje między posiłkami. Na samą myśl o jedzeniu zaczęło mu burczeć w brzuchu. Pomimo sporej ilości pieczonej wieprzowiny, jaką wpakował w siebie podczas kolacji. Postanowił sprawdzić czy w kuchni nie zapodziały się jakieś resztki. Kto wie, może Sanji tym razem zapomniał założyć łańcuch na lodówkę? Już miał zeskakiwać na pokład, lecz w miejscu zatrzymał go odgłos czyichś kroków. Obawiając się, że to kucharz przejrzał jego niecny plan i ma zamiar wymierzyć sprawiedliwość zanim zbrodnia w ogóle została dokonana, tym samym ratując kuchnię przed następną partią zniszczeń, schował się za grzywą figury dziobowej.  
Odgłos kroków był coraz wyraźniejszy. Z ulgą stwierdził, że to jednak nie Sanji. Kucharz poruszał się inaczej. W dodatku jego pantofle wydawały z siebie pewnego rodzaju jednostajny stukot, podczas gdy to, co słyszał przypominało raczej takie „człap, człap, człap” jakby ich właściciel nie bardzo przejmował się upływającym czasem. Tylko jedna osoba poruszała się w ten sposób. Na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Zoro! Już chciał, dosłownie, rzucić się na szermierza, lecz w tej samej chwili kroki ucichły. Ostrożnie wychylił się żeby sprawdzić, co się stało. Momentalnie żołądek zwinął mu się w ciasny supeł a ciało pokryła gęsia skórka.
Zoro stał oparty o barierkę i ciężko dyszał. Z nosa kapała mu krew, pot spływał strużkami po bladej twarzy, a ręka, którą się podtrzymywał, drżała zupełnie jakby nie mogąc znieść ciężaru właściciela.
Trwało to kilka minut, podczas których toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Z jednej strony pragnął pomóc ukochanemu, z drugiej powstrzymywały go zdarzenia z rana. Nie chciał, by Zoro wiedział, że zobaczył go w tak żałosnym stanie.
Nie mógł się zdecydować, co jest dla niego ważniejsze. Zdrowie czy duma Roronoy. Decyzja została podjęta w ułamku sekundy. Dokładnie w chwili, gdy kolano szermierza spotkało się z pokładem. Lecz zanim zdołał zeskoczyć, Zoro zebrał się w sobie. Korzystając z resztek dostępnych mu sił, dźwignął się na równe nogi, dłonią wytarł twarz z krwi i ruszył przed siebie, skupiając się na tym, by iść w miarę prosto.
Luffy został sam. Zły na siebie, zły na Zoro, na Kumę, na cały świat.

Zoro drzemał, rozwalony na całym łóżku, w objęciach trzymając poduszkę, tym samym uściskiem, którym zwykle unieruchamiał Luffiego. Kapitan Słomianych Kapeluszy, z rozczuleniem, patrzył na swojego pierwszego oficera. Nawet strużka śliny cieknąca z ust Roronoy wydawała mu się urocza. Zwłaszcza, że szermierz wyglądał normalnie. Nie jak ofiara tragicznego wypadku. Widocznie, to przed momentem było zwykłym chwilowym pogorszeniem. I teraz już na pewno będzie dobrze. Musi być. Cicho, by nie zbudzić kochanka, wśliznął się pod koc pragnąc spędzić noc wtulony w szerokie plecy. Nie docenił jednak instynktu szermierza. Ledwie materac ugiął się pod jego ciężarem, Zoro już nie spał i, lekko zamglonym, wzrokiem spoglądał mu w oczy.
-Przepraszam. – Złożył na czole krótki pocałunek. – Nie chciałem cię obudzić.
-Nic się nie stało. – Zamruczał z przyjemności. – Ale jakieś konkretniejsze przeprosiny też by się przydały.
Zrozumiał w mig. Najpierw ledwie musnął usta kochanka, by zaraz pogłębić pieszczotę. Z początku całowali się delikatnie, potem coraz bardziej zachłannie. Ich języki walczyły o dominację. Raz po raz zęby zahaczały o wargi. Z ust wydobywały się westchnienia rozkoszy. Pragnęli siebie nawzajem.
Luffy czuł jak pożądanie zaczyna wypełniać go od środka. Tak dawno ze sobą nie byli. Nie posunęli się dalej niż cmoknięcie w usta czy w policzek. Tym bardziej pragnął tego, co za chwilę miało się wydarzyć. Pragnął Zoro. Chciał by ten go posiadł. Wiele razy.
Oderwali się od siebie by zaczerpnąć tchu.
-Chcesz? – Dłoń Zoro znalazła się na klatce piersiowej Luffiego, z który z fascynacją patrzył jak guziki kamizelki, jeden po drugim, stają się zbędne. W końcu poczuł rękę kochanka na swoim brzuchu. Lata treningu uczyniły skórę na dłoniach szermierza, niezwykle twardą, a przy tym przyjemną w dotyku. Kapitan oddał się przyjemności, zwlekając z odpowiedzią. Chciał się podrażnić. Czuł zręczne palce błądzące w okolicach sutków, na szyi, podążające po linii kręgosłupa. Te same palce, które przed niecałą godziną desperacko zaciskały się na barierce Sunnego. Czując niemal fizyczny ból odsunął od siebie ukochanego.
-Nie dzisiaj – wyszeptał wbrew sobie. Tak bardzo pragnął by ten nie przestawał. Lecz to mogło tylko przynieść kłopoty. – Dobrze?
-Skoro nie chcesz, nie będę cię zmuszał. – Pocałował chłopaka w policzek. – Kocham cię i nigdy nie zrobię niczego, czego byś nie chciał.
Problem w tym, że chciał.
-Ja ciebie też kocham.
Lecz nie mógł.
- Dziękuję.
Jeszcze nigdy nie widział w niczyich oczach tak wyraźnego zawodu połączonego z ulgą i wdzięcznością. Zrobiłby wszystko, by nie musieć więcej tego oglądać.

Nerwowo rozglądał się dookoła. Znał to miejsce. Lepiej niżby tego chciał. Ale to przecież niemożliwe żeby tu był. Wypłynęli kilka dni temu! Więc dlaczego on… Nie! Oni! Byli tu wszyscy! Cała załoga… Pokonana… Wtedy zrozumiał. To był TEN dzień. Śnił. Chociaż to odkrycie w żaden sposób nie poprawiło mu humoru. Sen czy jawa, nie chciał już nigdy więcej wracać do tego przeklętego miejsca, które kojarzyło mu się, co prawda, ze wspaniałą przygodą, ale też z lękiem o życie najcenniejszego towarzysza. Zoro… Wtem coś do niego dotarło. Szermierza nie było wśród nieprzytomnych, za to Kuma wyglądał jakby się czemuś przypatrywał.

-Rozumiem.

Ten głos poznałby wszędzie! To Zoro! Siedział naprzeciw Shichibukai. Obaj mierzyli się spojrzeniem.
Chciał pobiec do ukochanego, ale nogi jakby wrosły mu w ziemię. Nie mógł wykonać nawet kroku. Zmuszony był jedynie patrzeć na rozgrywającą się przed nim scenę. Ssanie w żołądku podpowiadało mu, że nie będzie zadowolony z zakończenia. Podskórnie czuł, że zaraz wydarzy się coś złego.

-Dam ci jedną głowę.

-Co ty pieprzysz Zoro? – Nie wiedział czy wypowiedział to pytanie na głos czy jedynie je pomyślał. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

-Ale… nie jego…

Wiedział! Po prostu wiedział, co zaraz usłyszy.
-Zamknij się kretynie! Słyszysz! To jest rozkaz!! – Znów nie uzyskał żadnego efektu. Ani Zoro, ani Kuma nie zwrócili na niego uwagi. Zupełnie jakby go tu nie było. Nie istniał. A jego jedyną rolą pozostawało być biernym widzem sceny z przeszłości. Bo już dawno zrozumiał, że to nie sen. To wydarzyło się naprawdę. Kiedy oni leżeli nieprzytomni, Zoro…

-Proszę! W zamian za jego życie, weź moje!

-Nie… - Może i w tym czasie, w tej rzeczywistości nie istniał naprawdę, lecz uczucia, jakich doświadczał były prawdzie. Tak samo jak łzy płynąca mu po policzkach. – Nie… Zoro… Coś ty zrobił… - Jedno zdanie rozwiązało zagadkę, nad którą głowiła się cała załoga. Tylko czy naprawdę chciał to wiedzieć? Dreszcze przeszywały całe jego ciało. W głowie łupało. Żołądek wariował jakby za chwilę miał zwrócić kolację.
Organizm nie radził sobie z prawdą.

-Błagam!

Dziura w jego sercu rosła z każdym wypowiedzianym przez Roronoę słowem. Pragnął zatkać uszy, ale ręce również pozostawały poza jego kontrolą. Chciał zamknąć oczy. Nie mógł. Chciał obrócić głowę. Też mu się nie udało.
Osoba, która go tu wysłała, chciała mieć pewność, że nie przegapi ani sekundy z aktu poświęcenia współzałoganta. Nawet jeśli każde słowo bolało bardziej niż cios mieczem.

Tymczasem zielonowłosy nie skończył licytacji z Kumą.

-Może nie jestem jeszcze taki sławny… Ale to ja zostanę najlepszym szermierzem na świecie! Powinno wystarczyć, prawda?

Marzenie Zoro… Do spełnienia, którego dążył od lat. Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Zdanie, jakim szermierz zgodził się do niego dołączyć. „Jeśli staniesz mi na drodze w realizacji mojego marzenia – zabije cię. Czy to jasne?”
-Zoro… Zapomniałeś? – Dalej płakał skazany na oglądanie czegoś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. – Sam mi powiedziałeś, że twoje marzenie jest cenniejsze niż twoje życie. Więc, co ty teraz wyprawiasz?! – Krzyk niebędący krzykiem, niesłyszalny dla nikogo poza nim, opuszczał zmartwiałe gardło.

-A, co z twoim marzeniem? – Myśli Kumy podążały podobną ścieżką. – Czyż nie uda ci się go wypełnić? Śmierć wszystko przekreśli.
-Nie mam wyboru. To jedyna szansa, by uratować załogę. Jeśli nie umiem uratować kapitana, to gówno ze mnie, nie szermierz.

Jeśli to możliwe to poczuł się jeszcze gorzej. Z serca zostały mu krwawe strzępy. Ochłapy, jakimi pogardziłby nawet najgorszy padlinożerca. Nie zostało nic, co mogłoby bić w klatce piersiowej. Stał się pusty. Poczucie winy wypalało od środka, wywołując fizyczny ból. Każda komórka jego ciała cierpiała. Chciał wyć, wrzeszczeć, wbiec tam, pomiędzy nich i zrobić taki rozpierdol, że obaj popamiętaliby go do końca życia. Kazać Zoro odszczekać wypowiedziane właśnie słowa. On – najdumniejszy człowiek, jakiego spotkał w całym swoim życiu… Nie! To nie może być prawda!  Ktoś sobie z niego okrutnie zażartował. Próbował sobie wmówić, że patrzy na kłamstwo, lecz nie udało się. Nie tym razem. Musiał się zmierzyć z prawdą.
Łzy nieprzerwanie płynęły po policzkach rozmazując obraz. Mimo to nadal widział dwie sylwetki. Jedną, którą, w tej chwili nienawidził najbardziej na świecie i drugą, którą kochał. Najbardziej na świecie. Chociaż tam, w najdalszych zakamarkach duszy czaił się cień. Uczucie, które bał się nazwać po imieniu. Silniejsze niż miłość. Jeśli pozwoli mu rosnąć, jego związek z szermierzem rozpadnie się.

-Luffy to człowiek, który zostanie Królem Piratów!

Nie wytrzymał. Zawył. Gdyby miał jakąkolwiek władze nad swoim ciałem opadłby na kolana waląc głową o ziemię. Zoro postawił jego marzenie ponad swoje. Jeśli kiedykolwiek miał jakieś wątpliwości, co do uczuć szermierza, to właśnie zostały one rozwiane. Tylko, dlaczego w taki sposób? Czy to naprawdę musi się tak skończyć? Czy Zoro musi cierpieć? Niechciane obrazy przeskakiwały mu przed oczami: szermierz cały we krwi, panika Choppera, metry bandaża przesiąkniętego posoką, gdy lekarz próbował ratować towarzysza. I w końcu pełne bólu oblicze towarzysza z dzisiejszego ranka. Bolesna ulga wieczorem.
-Proszę… - wyszeptał bezgłośnie. – Niech ktoś coś zrobi… Błagam…
Jakby na jego życzenie powietrze przeszył trzeci głos. Również bardzo dobrze my znany.

-Czekaj, czekaj duponędzo!

-Tak! Sanji! Dogadaj mu! – Ulga, którą poczuł nie trwała długo. Tym razem to kucharz wyraził chęć poświęcenia się dla załogi. On też gotów był oddać życie, za swojego kapitana. A Luffy, usłyszawszy słowa kamrata, poczuł, pod warstwą rozpaczy, coś jeszcze. Dumę z samego siebie. Skompletował wspaniałą załogę. Jak Shanks. Zaraz jednak zrobiło mu się wstyd. To przecież on był kapitanem. Jego powinnością było bronienie załogi, a nie na odwrót! Poczucie winy opanowało go do tego stopnia, że nie miał już nawet siły przeciwstawiać się wydarzeniom. Patrzył tylko, z coraz większa gulą w gardle. Sceny następowały jedna po drugiej. Miał wrażenie, że ogląda kiepsko zmontowany film. Część zdarzeń pominięto, kilka było tak zamazanych, że niewiele mógł z nich wywnioskować. Kiedy obraz wrócił do normalności znów przytomni byli tylko Zoro z Kumą. Co więcej, szermierz odrzucił miecze – dobrowolnie pozbył się swojego skarbu. To tak jakby on wyrzucił kapelusz Shanksa. Po raz kolejny rzeczywistość wymierzyła mu cios w żołądek. Gdyby to było możliwe zwymiotowałby. Czy naprawdę jest tego wart? Chyba pierwszy raz w życiu zakwestionował wartość swojego życia.

-Jeśli zrobię coś Słomianemu to wyjdę na człowieka, który nie ma honoru.

Drgnął na dźwięk głosu Shichibukai.

-Dziękuję ci.

Czy jakiekolwiek słowa mogłyby zaboleć go bardziej?
Olbrzym ruszył w stronę jego nieprzytomnego ciała, co obudziło w nim iskierkę nadziei. Może jednak honor dla Psa Rządu nic nie znaczy?

-Zaufaj mi. Dotrzymam obietnicy.

Rozwiane nadzieje bolą najbardziej.

-W zamian za to… Pokażę ci prawdzie piekło.

Nie miał czasu zastanawiać się nad sensem tych słów, bo Kuma używszy na nim swoich mocy sprawił, że tuż obok pojawiła się ogromna bańka promieniująca rdzawą poświatą. Zdolności tego człowieka wciąż pozostawały zagadką. Do czego jeszcze jest zdolny?

-Właśnie wyciągnąłem z jego ciała ból i cierpienie. To są obrażenia, które otrzymał w walce z Morią. 

Były wręcz przerażające.

-Jeśli chcesz oddać za niego życie…

Żołądek podszedł mu do gardła a całe ciało owiał zimny dreszcz.

-Poniesiesz jego ból… W każdym znaczeniu tego słowa.

Nie… Nie… To aż nazbyt przypominało jego własne pragnienia. Coś, co jemu nie było dane, Zoro zrobi… I to dla niego…

-Oczywiście wyglądasz już na trupa, więc nie przetrwasz tego bólu. Zdechniesz.

Zoro… Wycofaj się! Zabraniam ci! To rozkaz! Rozkazuję ci przestać!

-Poczęstuj się.

Patrzył jak niewielka bańka poleciała w stronę szermierza.
-Zoro!!!

Obudził się gwałtownie siadając na łóżku. W ustach czuł suchość, chociaż ciało lepiło się od potu. Dłonie, zaciśnięte na prześcieradle drżały. Nie mógł ustabilizować oddechu. Łapał powietrze haustami, jakby za chwilę miało go zabraknąć. Sen? Czy to był sen? Czy faktycznie swój powrót do zdrowia zawdzięcza poświęceniu szermierza? Czy naprawdę Zoro gotów był oddać za niego życie?
-Zoro… - wyszeptał.
-Hej? – Czyjaś zimna dłoń spoczęła na jego czole. – Strasznie jęczałeś przez sen.
-Zoro… - Pełen obaw odwrócił się w stronę kochanka. Bandaże zniknęły, tak samo cienie pod oczami, bladość, gorączka. Znów miał przed oczami zdrowe oblicze ukochanego.
-Luffy?
Lekko tylko zniekształcone troską o niego. Ulga zalała go całego. Czyli to wszystko nieprawda! Cała walka na Thriller Bark, Moria, Kuma, poświęcenie… Nie było naprawdę!
-Zoro! – Niemal płacząc rzucił się na mężczyznę wtulając twarz w jego klatkę piersiową. – Nic ci nie jest! – Ciepło drugiego ciała, czy może być coś piękniejszego?
-No nic. – Zielonowłosy podrapał się po głowie, podczas gdy policzki z wolna przybierały kolor dojrzałych wiśni. – Ale jeśli nie przestaniesz mnie ściskać, ten stan rzeczy może szybko ulec zmianie! Auć! Odbiło ci?!
-Shishishi, przepraszam! – Tylko trochę poluzował uścisk. – Zoro?
Przekonać się, że to jest prawdziwe. Że nie śni.
-No? – Żyjąc z Luffym musiał się po prostu przyzwyczaić do dziwnych zachowań. To jedyny sposób by nie stracić resztek normalności.
-Chcę się kochać!
Spraw bym uwierzył.
-Odbiło ci?! Jest środek nocy!
-No to, co? Shishishishi, Chcę i już! 
Proszę.
-Egoista z ciebie. Dobra, chodź…
Dziękuję.

Z mgły wyłonił się statek.
Nienienienienienienienienienie…
Jakby wyjęty prosto z horroru.
Nienienienienienienienienienie…
Otoczony aurą grozy.
Nienienienienienienienienienie…
Podarte żagle łopotały na wietrze, jęki spróchniałych desek wwiercały się w mózg jakby nucąc pogrzebowe pieśni. 
Nienienienienienienienienienie…
Statek widmo.
Nienienienienienienienienienie…
Zamieszkały przez duchy poległej załogi.
Nienienienienienienienienienie…
-Luffy… - Usopp aż nazbyt wyraźnie wyobraził sobie, co może ich czekać po wejściu na ten przeklęty okręt. – Powiedz, że nie chcesz tam iść! Proszę!
Nienienienienienienienienienie…
-Kapitanie? – Robin uśmiechnęła się. Ani trochę nie udzieliła jej się panika kanoniera.
Nienienienienienienienienienie…
To nie może być prawda. Przecież… To był tylko sen! Ten statek nie ma prawa istnieć! A mimo to był tutaj. Zaklinanie rzeczywistości na nic się zdało. Statek jakby na nich czekał. Dziury w burcie zdawały się na niego patrzeć, niczym oczy dzikiego zwierzęcia. Podłużne pękniecie układało się w cyniczny uśmieszek. Ten statek żył. A on zrozumiał. Sen nie był zwykłym snem. Ktoś podarował mu wiedzę. Pokazał przyszłość. Dzięki temu wiedział jak potoczą się losy, jeśli wyda ten jeden rozkaz.
-Luffy? – Tym razem odezwał się Zoro, zaniepokojony bardziej faktem, że Monkey jeszcze nie podjął decyzji. Zwykle takowa zajmowała mu kilka sekund.
Chłopak spojrzał uważnie na szermierza. Tej nocy kochali się do upadłego. Zadrżał na samo wspomnienie. Wciąż czuł dotyk stwardniałej skóry na swoim ciele. Jeśli odpłyną nic nie stanie na przeszkodzie, by zrobili to znowu. Zostawią za sobą mroczny okręt. Brook nigdy do nich nie dołączy, nie dostanie szansy by spełnić obietnicę daną Laboonowi, nie powstrzymają Morii przed tworzeniem armii zombie, Lola, wraz z załogą, nadal będą próbowali na własną rękę odzyskać cienie… Ale też nie odniosą ran w walce z Shichibukai! A co najważniejsze, Zoro nie poświęci się dla niego! Samo wspomnienie szermierza błagającego Kumę o litość dla niego, wywołało ból w klatce piersiowej.
-Luffy? Co robimy?
Brook, Laboon, wszystkie przygody, jakie czekają ich na Thriller Bark…
-Przepraszam Zoro – wyszeptał tak cicho, by nikt z przyjaciół nie zdołał go usłyszeć. – Idziemy! – Ruszył w stronę statku widna. I tylko przez chwilę jakiś cień przesłonił uśmiech na jego twarzy.

Nareszcie! Po tylu latach, w końcu mu się udało! Skarb Gol D. Rogera – One Piece – był na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło otworzyć te skrzynię. Przejechał palcami po wieku. Pomimo upływu tylu lat, metal nadal pozostawał gładki, bez śladów rdzy. Srebrne ornamenty lśniły w promieniach zachodzącego słońca. Zaraz się przekona czy to wszystko miało sens. Czy było warto.
-Dalej Luffy! Na co czekasz?
-Dajesz Luffy!
-Pośpiesz się Luffy!
-Należy ci się Luffy.
-Zrób to Luffy!
-Luffy!
-Luffy!
Spojrzał w stronę przyjaciół. Chociaż bardzo chciał nie potrafił się cieszyć tą chwilą. Nie tak to miało wyglądać. Wśród wszystkich głosów zabrakło tego najważniejszego. Głosu człowieka, którego osobiście posłał na śmierć, a bez którego nigdy nie udałoby mu się zostać Królem Piratów.
Zrobiłem to, Zoro. Tak jak obiecałem. Czy teraz twoje poświęcenie ma sens?
Niechciane łzy zaczęły płynąć. Po raz pierwszy od tego przeklętego dnia, na Thriller Bark, kiedy to rzeczywistość minęła się ze snem. Niczego tak nie żałował jak wydanego przed laty rozkazu. I żadne tytuły czy skarby nie mogły tego zmienić. Bo obok nie było jego. Czym jest sukces bez ukochanej osoby?
-Zoro…
-Gratuluję Luffy. Dobra robota.
Zawył jak zranione zwierzę.
-Przepraszam Zoro!
Szarpnął za wieko.
 

piątek, 19 czerwca 2015

"Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy..."



No to lecim na Szczecin ;).
Ech… Jak ja nie znoszę pisać pierwszych notek… Pewnie też większość ludzi nie znosi ich czytać, ale to inna para kaloszy ;). No, ale jak mus to mus – wypadałoby przecież jakoś zacząć prawda? Kultura wymaga i takie tam. To przynajmniej spróbuję przebrnąć przez to bezboleśnie i nie nudzić za bardzo, (jeśli, rzecz jasna, ktoś tu zabłądził i chce mu się czytać te wypociny ;)).
Jestem Cas, a na tym blogu będę publikować twory swojego zrytego umysłu – czyli fanfiki :P. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdecydowana większość z nich nadaje się, w najlepszym razie, na rozpałkę do grilla, ale skoro lato, jakie jest, takie jest, to się uratowały ;).
Teksty krążyć będą głównie (a raczej tylko – przynajmniej dopóki nie wyleczę się z chorej obsesji ;)), wokół anime One Piece. Od razu ostrzegam! Znajdzie się wśród nich sporo yaoi (:D) i całkiem sporo +18 (:D :D). Żeby nie było, że nie ostrzegałam i ktoś się naciął, na coś, czego widzieć nie chciał, (ale to chyba dotyczy całej mojej „twórczości” hmmmm…).
Dobra, to by było na tyle. Nie ma, co dłużej zawracać gitarę (zwłaszcza, że i tak nie wierzę, że komuś chciało się to czytać. Ba! Że ktoś chciał tu zostać na dłużej!).
No i jak zwykle! Miałam się zmieścić w 200 słowach i dupa zbita… Ech… No nic. Jakby, kto tu był to miłego… eee… czytania??