No i oczywiście WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO ZORO!
Niech Ci nigdy nie zabraknie gorzałki, przeciwników do szlachtowania i miejsca do spania :D.
Z okazji urodzin Glona zapraszam na "krótki" szocik z Zoro i Lawem w rolach głównych ;).
Tytuł: Rocznica
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: LawxZoro+Luffy
Ograniczenia wiekowe: +18
Info/Uwagi: Co się stanie kiedy pozwoli się Luffiemu zaplanować rocznicową randkę?
ROCZNICA
-Proszę
powiedz, że on żartuje.
-Niestety,
chyba nie… - Zoro przeniósł wzrok z załamanego Lawa, który wyglądał jakby
właśnie spełniły się jego najgorsze koszmary, na szczerzącego się Luffiego.
Chłopak w ogóle nie zdawał sobie sprawy, jakie emocje właśnie obudził w
chirurgu. I, z całą pewnością, nie była to wdzięczność. Zoro mógł się założyć o
wszystkie trzy katany, że jego chłopak obmyśla w tej chwili bardzo złożony plan
jak odpłacić dzieciakowi pięknym za nadobne.
A w realizacji pewnie nie obędzie się bez wielu ostrych narzędzi.
W
sumie, w nim też zaczęła kiełkować taka myśl. I rosła wprost proporcjonalnie do
czasu, w którym musiał słuchać psychodelicznej muzyczki rozbrzmiewającej
dookoła. Chociaż… Sami byli sobie winni. Wiedzieli, jaki jest Luffy. I, że można
się po nim spodziewać wszystkiego. Więc, co im do jasnej kurwy, odwaliło, żeby
pozwolić temu idiocie zaplanować ich rocznicową randkę? A no tak… Obiecali mu…
Zaraz po tym, jak sprawił, że do rocznicy, w ogóle mogło dojść. Ostatnio… Cóż.
Mieli trochę problemów i gdyby nie interwencja bruneta każdy z nich byłby
teraz, niezbyt szczęśliwym, singlem. Dlatego, kiedy Luffy, w zamian za pomoc,
domagał się możliwości zorganizowania im tej nieszczęsnej rocznicy, zgodzili
się. Pewni, że trafią do jakiegoś baru typu „płać raz i jedz ile chcesz”. Nawet
przez myśl im nie przeszło… TO!
WESOŁE
MIASTECZKO!
Pełne
wrzeszczących dzieciaków, karuzeli od patrzenia, na które mogło zrobić się
niedobrze, sztucznie uśmiechniętych ludzi… A najgorsza, z tego wszystkiego,
była chyba właśnie ta muzyczka.
Zoro
miał wrażenie, że zaraz przez nią oszaleje. Kiedy zerknął na Lawa, okazało się,
że nie on jeden. Lekarz też przypominał człowieka bliskiego obłędu.
Tylko
Luffy się śmiał.
-Fajnie
tu, nie?
-Nie!
– wrzasnęli obaj a chłopak spojrzał na nich jakby urwali się z najwyższej
możliwej choinki.
-Co
wam się nie podoba? – spytał szczerze zdziwiony. – Jest pyszne jedzenie, można
sobie pojeździć Kolejką Górską, albo Młotem… Ustrzelić jakiegoś pluszaka… No i
ta muzyka jest świetna! – Zaczął się kiwać w rytm melodii. – Idealne miejsce na
randkę!
Law
był pod wrażeniem. On w żaden sposób nie potrafił odnaleźć w tym jazgocie
rytmu.
-Jak
ci się tak podoba, to zaproś tu Hancock – mruknął zastanawiając się
jednocześnie, czy dzień, w którym spotkał Monkey D. Luffiego nie był
przypadkiem, najgorszym w jego życiu. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wtedy
też poznał Zoro. I jakoś przeszła mu ochota na dalsze rozważania. Tak dla
bezpieczeństwa dopiero, co odbudowanego związku.
-A,
po co? – Monkey zaniechał wygibasów i teraz patrzył zdezorientowanym wzrokiem
na Lawa. Chirurg stwierdził, że nie chce mu się tłumaczyć. Nie, jeśli naprawdę
ma spędzić resztę dnia w tym piekle na ziemi.
-Nieważne.
– Machnął ręką.
-Luffy…
- Zoro naprawdę próbował to wszystko sobie wyobrazić. Jedyne, do czego doszedł
to radość z faktu, że spotyka się z lekarzem. Law na pewno zna setki sposobów,
na to by zabić się szybko i bezboleśnie. – Naprawdę jesteś pewien, że to
odpowiednie miejsce, dla dwóch, dorosłych facetów?
-A,
czemu, by nie?
No
tak. Dla Luffiego świat jest prosty. Nie ma w nim miejsca na nietolerancję,
społeczną niechęć czy jakiekolwiek uprzedzenia. Jeśli on coś akceptował znaczy
wszyscy inni też nie powinni mieć zastrzeżeń. Kiedyś był mu wdzięczny za taką
postawę. To dzięki niej pozostali zaakceptowali jego homoseksualizm. Ale teraz
miał wrażenie, że Monkey trochę za bardzo utknął w swoim świecie, zbytnio
oderwał się od rzeczywistości.
-Choćby,
dlatego, że roi się tu od rozpiszczanych nastolatek?!
-Oj,
daj spokój. Nie jest tak źle.
Jakby
dla obalenia jego słów, minęła ich właśnie grupka pięciu dziewczyn a odgłosy,
jakie wydawały, mogły być porównywane tylko do sprzężenia zwrotnego wywołanego
przez mikrofon i głośnik dużej mocy.
Jednak nawet to nie odebrało Luffiemu humoru i pewności siebie.
-Poza
tym mieliście nie marudzić!
-Nie
przypominam sobie. – Law świetnie pamiętał rozmowę, podczas, której zgodził się
na to szaleństwo. Chociaż… Zamiast na Luffym marudzącym po drugiej stronie
słuchawki skupiony był na Zoro, który doskonale potrafił skoncentrować jego
uwagę na sobie. I na swoich sprawnych ustach wyczyniających cuda z najbardziej
strategicznym miejscem ciała każdego mężczyzny. On nie był wyjątkiem. Możliwie
więc, że w momencie, gdy cała krew odpłynęła mu z głowy do główki, chlapnął
coś, czego wcale powiedzieć nie chciał.
-A
właśnie, że tak! Powiedziałeś, że zgadzacie się na wszystko i nie będziecie
marudzić, tylko mam się rozłączyć! Bo zajęci jesteście…
Popatrzyli
po sobie niezbyt pewnie.
-Tego
to już mi nie powiedziałeś – mruknął z wyraźnym wyrzutem Zoro.
Law
nie miał nic na swoją obronę toteż grzecznie milczał. Wychodziło na to, że ten
dzień stanie się koszmarem z jego winy. Ale żeby nie było! Zoro też miał w tym
swój udział. I to całkiem udany…
-No
i przecież obiecaliście!
Jeśli
wcześniej próbowali, to akurat z tym argumentem nie mogli polemizować. W końcu
obietnica rzecz święta.
-Dobra…
- Westchnienie, jakie wydobyło się z gardła Lawa wyrażało pełne pogodzenie z
losem. – Niech ci będzie.
Zoro
tylko kiwnął głową, już obliczając czas do zamknięcia Wesołego Miasteczka.
Z
miną skazańców ruszyli ku wejściu, kiedy Luffy zagrodził im drogę.
-Co
znowu?!
-Zapomnieliście
o biletach! – Uśmiechnięty chłopak wręczył każdemu z nich pliczek kolorowych
świstków papieru z logiem lunaparku. – I jeszcze przygotowałem dla was listę!
Koniecznie musicie tego wszystkiego spróbować. – Wcisnął niemiłosiernie
pogniecioną kartkę Zoro z miną jakby powierzał mu swój największy skarb.
Zielonowłosy, trochę wbrew sobie, spojrzał na nią i musiał przyznać, że spis
atrakcji, był naprawdę imponujący. Jeśli się miało dziesięć lat! Albo umysł
dziesięciolatka, jak w przypadku Luffiego.
Zdołał się jednak zmusić do uśmiechu. Niech ta małpa ma.
-Dzięki.
Wtedy
wzrok bruneta spoczął na Lawie. Ten westchnął.
-Dzięki
Mugiwara-ya.
-Shishishi!
Nie ma, za co! Zoro! Trao!
Spojrzeli
na chłopaka z obawą. Co ten idiota znowu wymyślił?
-Dobrej
zabawy!
Na
końcu języka miał już stwierdzenie, że w tej sytuacji to niemożliwe, ale Law
pociągnął go za ramię, prostu w stronę wielkiej różowej bramy z górującym nad
nią klaunem, w tęczowej peruce.
-Nie
dyskutuj – mruknął. I miał rację.
Pokazali
wejściówki staremu bileterowi, który patrzył na nich nieco podejrzliwie. Nie
dziwili mu się. Dwóch dorosłych facetów w lunaparku? To aż za bardzo trąciło
pedofilią. Mimo to nie mieli kłopotów z dostaniem się do środka. Niestety.
Za
bramą muzyka zdawała się być jeszcze głośniejsza a fakt, że zaraz po wejściu
zderzyli się z jakimś napakowanym cukrem siedmiolatkiem, wcale nie poprawił
humoru żadnemu z nich.
Trafalgar
z niesmakiem otrzepał spodnie chcąc pozbyć się z nich resztek popcornu
dzieciaka.
-Zaraz
stąd znikamy – zawyrokował, na co Zoro tylko pokręcił głową.
-Nie
da rady. – Dyskretnie wskazał partnerowi najbliższy toi toi, zza którego wystawał
spory kawałek słomkowego kapelusza. Skradanie było sztuką, której Monkey D.
Luffy nie potrafił opanować.
-I
on tak cały dzień…
-Jak
go znam to tak… Więcej. Jeśli nie odbębnimy tej jego listy będzie nam jęczeć
przynajmniej do zimy.
Wziąwszy
pod uwagę fakt, że właśnie zaczął się lipiec, Law dokonał, w głowie, szybkiej
kalkulacji.
-Daj
tę listę.
Szybko
przebiegł wzrokiem po wypisanych pozycjach, tylko przy dwóch prosząc Zoro o
odszyfrowanie bazgrołów Luffiego. Sam był lekarzem, ale jego pismo, przy tym,
mogło uchodzić za kaligrafię. Kiedy skończył nie wyglądał na zadowolonego.
-Nie
wygląda to dobrze.
-Wiem.
-Trzeba
było kazać mu iść do diabła – warknął zły. Znów dał się podejść temu gówniarzowi. I pomyśleć, że sam zabiegał
o ich spotkanie… Zaczynał się zastanawiać, czy był wtedy zdrowy na umyśle.
-Trzeba
było – zgodził się Zoro, czym jeszcze bardziej zdenerwował partnera.
-Mam
ci przypomnieć, kto mnie rozpraszał podczas rozmowy?
-A
ja mam ci przypomnieć, czym? – Roronoa oblizał wargi.
Na
sam ten widok Law poczuł jak po plecach przebiegają mu dreszcze ekscytacji. W
sumie… Jak dobrze pokombinują to jeszcze uda im się uratować rocznicę.
-To
groźba czy obietnica? – Uśmiechnął się.
-A,
co byś wolał? – Znów oblizał wargi, tym razem trochę wolniej. Lecz nie na tyle,
by wzbudzać zainteresowanie ludzi dookoła.
-Nad
takimi pytaniami trzeba się dobrze zastanowić… - Chciał dodać coś jeszcze, ale
przerwało mu kaszlnięcie od strony toalety. Na tyle głośne, że kilkoro ludzi
zatrzymało się i z niepokojem patrzyło na niebieską budkę.
-Może
trzeba mu pomóc?
-A,
co jeśli to jest zaraźliwe?
-Proszę
pana!
Korzystając
z zamieszania Zoro wraz z Lawem ulotnili się, licząc, że tłum niemożliwi
Luffiemu dalsze podążanie ich tropem. Głupi jednak nie byli. Wiedzieli, że
prędzej czy później Monkey ich dorwie. W końcu sam sporządził listę miejsc,
które mieli odwiedzić. Dlatego opuszczenie terenu zabawy nie wchodziło w grę.
-Co
tam jest pierwsze? – zapytał Zoro, kiedy oddalili się na tyle, że nie docierały
już do nich odgłosy zamieszania, jakie wywołał Luffy.
-Gabinet
Luster – odczytał Law. – To chyba tam… - Wskazał na prawo, ale Zoro już szedł w
lewo. – Zoro!
Mężczyzna
odwrócił się.
-Co?
-Gdzie
ty leziesz?!
-Do
Gabinetu Luster.
Czasem
naprawdę się zastanawiał jak można mieć tak złą orientację w terenie. Zwykle
wtedy miał ochotę wyciągnąć mózg z czaszki Roronoy i trochę w nim pogrzebać
szukając anomalii. Oczywiście w ramach nauki, w żaden sposób nie czerpałby z
tego przyjemności.
Zamiast
tego, w końcu trepanacji czaszki u żywej osoby, jest nielegalna a Zoro przyda
mu się jeszcze na chodzie, złapał zielonowłosego za kołnierz.
-To
nie tam.
Roronoa
spalił buraka. Zawsze się gubił. I zawsze było mu przez to wstyd. Choć… Czasem
miewało to swoje dobre strony. Gdyby nie ci ludzie zaproponowałby Lawowi, by
ten, w taki razie, prowadził go za rękę. Teraz jednak pozostało mu tylko
dreptać za partnerem licząc, że uda mu się nie zboczyć ze ścieżki.
Jakoś
zdołał tego dokonać, lecz teraz doszedł do wniosku, że wolałby się zgubić.
-Ludziom
to naprawdę się podoba?
Law
tylko wzruszył ramionami. Jego odbicie zrobiło to samo, lecz z powodu swojej
karykaturalnej postaci efekt był dość niepokojący. Na tyle, by zmusić Roronoę
do ponownego spojrzenia w lustro. Ze szklanej tafli spoglądał na niego drugi
Zoro – niemiłosiernie wysoki, chudy, z długimi zakrzywionymi kończynami.
Odbicie Trafalgara wcale nie wyglądało lepiej. Z tą różnicą, że chirurg na
swoje nie patrzył. Zamiast tego utkwił spojrzenie w bandzie dzieciaków
robiących głupie miny do lustra obok. Zaśmiewali się przy tym niemal do łez.
-Zawyżamy
średnią wiekową – zauważył.
Nic
nie odpowiedział tylko pociągnął mężczyznę dalej. Te wszystkie odbicia, tysiące
oczu postaci jak z horrorów, patrzące na niego swoimi wykrzywionymi twarzami…
Czuł się przez to dość niekomfortowo. Nawet bardziej niż wtedy, gdy
przekroczyli bramę wesołego miasteczka.
Zatrzymali
się dopiero w połowie atrakcji.
-Czekaj!
– Law wyrwał rękę z uścisku partnera. Nie żeby to było nieprzyjemne, ale nie
mogli tak wyjść na zewnątrz. Dzieciaki może i taki widok nie ruszył, ale ich
rodziców… Cóż oni na pewno nie byliby zachwyceni. Poza tym zostawała jeszcze
jedna kwestia.
-Jeśli
za szybko stąd wyjdziemy Migiwara-ya nam nie daruje.
Zoro
tylko kiwnął głową. Nie miał złudzeń. Luffy już pewnie uwolnił się od
nadmiernego zainteresowania tłumu i zaczaił się gdzieś w okolicy.
-Masz
rację. To, co robimy?
-Skoro
i tak musimy tu być, to chociaż zobaczmy, o co tyle szumu. – Podszedł do
pierwszego lepszego lustra i, ku zdziwieniu Zoro, na jego usta wkradł się
delikatny uśmiech. Zaskoczony Roronoa podszedł do mężczyzny i również się
uśmiechnął.
-Wyglądamy,
jakby nas Sanji przez miesiąc z kuchni nie wypuszczał…
-Właśnie
wyobraziłem sobie Mugiware w takiej formie – Law już całkiem jawnie się
uśmiechał. – To chyba byłoby spełnienie jego marzeń.
-Jeśli
tylko kuk przyrządzałby mu mięso, to tak.
Obaj
zachichotali jednocześnie przyglądając się powierzchni lustra, na którym ich
odbicia, przypominające wielkie balony, trzęsły grubymi brzuchami.
Chwile
jeszcze pokręcili się po pomieszczeniu sprawdzając inne zwierciadła, lecz żadne
nie przykuło już ich uwagi.
Uznawszy,
że odbębnili swoje i zmitrężyli wystarczającą ilość czasu, wyszli. I niemal od
razu rzuciła im się w oczy czerwona kamizelka. Jej właściciel, schowany za
straganem z balonikami był święcie przekonany, że kolorowe sznurki, na których
te się trzymały, czyniły go niewidzialnym. Nawet tego nie skomentowali.
-Co
teraz?
Law
spojrzał na listę.
-Tunel
Strachu – skrzył się, w czym Zoro dopatrzył się szansy na słowną utarczkę.
-Boisz
się?
-Czego?
– Uniósł brew. – Trupów i szkieletów mam w pracy pod dostatkiem. A kilka wiedźm
też się znajdzie. – Przypomniał sobie o recepcjonistce i aż nim wstrząsnęło.
Żeby ukryć własną słabość rzucił. – No chyba, że ty…
-Nigdy!
– przerwał mu. – Chodźmy. – Zoro
prychnął, po czym ruszył, o dziwo, w dobrą stronę. Lawowi nie zostało nic
innego jak tylko podążyć za nim. Był ciekaw reakcji swojego partnera. Czyżby
właśnie odkrył jakąś mroczną tajemnicę Roronoy?
O
ile przy Gabinecie Luster kręciły się głównie dzieciaki, to Tunel Strachu
przyciągał raczej starszych odwiedzających. Co wcale nie oznaczało, że
większość z nich skończyła choćby liceum. No i tłum, w głównej mierze składał
się z zakochanych par. Liczących na możliwość bezkarnego poprzytulania się w
ciemności, gdy druga połówka przestraszy się plastykowego pająka. Dziewczyny
chyba zamierzały udawać strachliwe dzieci, bojące się własnego cienia, byleby
tylko znaleźć oparcie w ramionach swoich dzielnych rycerzy. Którym pewnie starczyłoby
pogrozić większym nożem, żeby zostawili miłości swojego życia i uciekali gdzie
pieprz rośnie. Przynajmniej tak podejrzewał Law, zmęczony słuchaniem ciągłych
„misiaczków”, „słoneczek” i innych „pysiów”. Jeśli Zoro kiedykolwiek się tak do
niego odezwie skróci go o głowę. Po minie partnera wnioskował, że tamten myślał
podobnie. Mówiła mu to groźnie uniesiona brew mężczyzny i dłoń przeszywająca
powietrze na wysokości, gdzie zwykle znajdowały się jego ukochane trzy katany.
Zaczął
się zastanawiać, czy, gdyby urodził się hetero, żeby zaliczyć w liceum musiałby
przechodzić przez takie piekło… Tak jak ci wszyscy chłopcy tutaj… Gdyby faktycznie tak było raczej zostałby
prawiczkiem aż do studiów. A możliwe, że nawet dłużej. Na szczęście teraz
posucha mu nie groziła. Pod warunkiem, iż dzisiejszy dzień nie uczyni z niego
impotenta. A im dłużej słuchał ćwierkania zakochanych, tym bardziej stawało się
to prawdopodobne. Dlatego z ulgą przyjął pojawienie się człowieka z obsługi.
Przymknął nawet oko na całkiem nierealistyczny strój kościotrupa, w jaki
mężczyzna był ubrany. Nie zirytował go też głupi uśmiech. Ani spojrzenie, jakim
zostali z Zoro obrzuceni.
-Witam
wszystkich miłośników strachów! – Pomimo szczupłej postury, głos miał niczego
sobie. Bez trudu przekrzyczał rozchichotane nastolatki. – Zaraz przeżyjecie
najbardziej mrożącą krew w żyłach przygodę waszego życia!
Niemal
słyszał to prychnięcie Zoro. Sam też był raczej sceptyczny, jeśli chodzi o
wrażenia, jakie wywoła w nich ta przejażdżka. Obaj wiele w życiu widzieli. W
dodatku przyszło im towarzyszyć Luffiemu podczas obiadu w wegańskiej
restauracji. Po tym żaden horror im nie straszny.
Tymczasem
mężczyzna dalej zachwalał swoją atrakcję, jakby była ona głównym punktem całego
lunaparku.
-Nie
zapomnicie tego do końca życia! No to, kto odważy usiąść pierwszy?! – Wskazał
ręka stojące obok wagoniki. Każdy czarny z wymalowanym duchem, który bardziej
śmieszył niż straszył.
Albo
gadanina pracownika tak podziałała na wyobraźnię młodych ludzi, albo po prostu
chcieli zagrać w jego gierkę, bo nikt się nie ruszył.
-No,
co? Nie ma chętnych? Nie znajdzie się nikt odważny? – Przebrany kościotrup
popatrzył po zgromadzonych aż w końcu skupił wzrok na Lawie. – A może pan…
Nie
zdążył dokończyć, bo chirurg sam się ruszył zajmując miejsce w pierwszym
wagoniku, tuż obok Zoro. Który, mając
dość nic nie wartej paplaniny po prostu wsiadł i czekał. Inni, przejęci
spektaklem go nie zauważyli. Kierownik zamieszania również toteż miał teraz
dość nietęgą minę.
-Dobrze…
- kaszlnął. – Mamy pierwszych śmiałków! – Bardzo starał się wrócić do roli, ale
kiepsko mu Szlo. – Kto następny?
Teraz,
kiedy cała atmosfera poszła się paść, nastolatki nie miały problemu z
zajmowaniem miejsc. Wkrótce wszyscy znaleźli się już w kolejce.
-Zapinamy
pasy… I w drogę!
Ruszyli
z piskiem zardzewiałych kółek. I Zoro był pewien, że to będzie najstraszniejszy
moment całej wycieczki.
Wewnątrz
panowały wręcz egipskie ciemności. Korzystając z okazji, Roronoa złapał Lawa za
rękę. Przyjemniej było tak jechać, czując jego bliskość. Nawet mając za plecami
piszczące nastolatki, do przestraszenia których, jak widać, wystarczyła zwykła
ciemność. Był pewien, że Trafalgar rzuci w jego stronę jakimś zjadliwym
komentarzem, ale nie. Chirurg tylko wzmocnił uścisk, jakby i jemu sprawiało to
przyjemność.
Wtem,
w suficie otworzyła się jakaś klapa i zalał ich deszcze plastykowym pająków.
Wagoniki za nimi niemal utonęły we wrzasku. Głównie dziewczyn, ale dało się też
słyszeć kilka męskich głosów. W tym jeden bardzo znajomy?
-Mugiwara-ya?
– spytał Law.
Zoro
zajęty tarciem oka, w które trafił jeden z rekwizytów wzruszył ramionami. Zaraz jednak okazało się, że Trafalgar miał
rację. Wystarczyło, że po obu stronach zapaliły się czerwone światełka mające
imitować oczy wstających z trumien wampirów. Wszyscy ponownie wrzasnęli. W tym
ktoś zdecydowanie głośniej niż reszta.
-Tak,
to Luffy. – Roronoa pokiwał głową. – Cholera. Nie pomyślałbym, że tu wejdzie…
-A
ja mam nadzieję, że mu się nie podoba – stwierdził mściwie chirurg.
-Menda
jesteś, wiesz?
-Za
to mnie kochasz.
-Za
to akurat najmniej.
-Ale
jednak.
Zajęci
przekomarzaniem się, pozostali całkiem obojętni na wyskakujące znienacka
kościotrupy, upiorne hałasy wydobywające się z ukrytych głośników oraz na coraz
głośniejsze krzyki pozostałych uczestników wycieczki po nawiedzonym domu.
Prawdę mówiąc nawet nie zauważyli, kiedy przejażdżka dobiegła końca i znaleźli
się z powrotem na zewnątrz. Wysiadając z wagonika, z ciekawości spojrzał po
pozostałych. Luffy jakimś cudem zdołał się zmyć. Co nie znaczyło, że nie
pozostawał na widoku. Kryjówka za koszem na śmieci nie plasowała się w
pierwszej trójce trudno dostrzegalnych miejsc. Poza tym wyglądało na to, że
tylko oni całkiem zlali sobie grozę Tunelu. Reszta gości wyglądała, na co
najmniej przestraszoną. Wszyscy byli bledsi niż na początku a kilka dziewczyn
nawet się popłakało.
-Ktoś
dzisiaj nie zaliczy… - Usłyszał tuż przy uchu.
-A
tobie jedno w głowie.
-Nie
mi. Im. – Law wskazał na chłopaków najbardziej przerażonych dziewczyn.
Wyglądali jakby ich świat właśnie się zawalił. – Jak myślisz? Po co się tak
wykosztowali?
-Jakby
chcieli się ruchać wystarczyłaby im romantyczna kolacja przy świecach.
-Zapamiętam.
– Law uśmiechnął się tak, że Zoro postanowił zmienić temat.
-Chodźmy
dalej. I mam nadzieję, że to nie jest Tunel Miłości… Bo przysięgam, że pójdę po
tego kretyna i wpakuje go tam na kopach!
-A
ja się przejdę po Hancock… - Trafalgar sprawdzając listę jednocześnie wyobrażał
sobie właśnie tę scenkę. – I w sumie można by mu się tak odgryźć… Trzeba nad
tym pomyśleć.
-Mówisz
poważnie?
-Jak
najbardziej. – Kiwnął głową. – Dobra.
Według tego debila teraz czas na jedzenie. – Naprawdę nie chciał tego mówić. –
A konkretniej na słodkie przekąski.
Zoro
jęknął. Może to wydawać się dziwne, ale nie lubił słodkich rzeczy. Czekolada,
karmel, czy o zgrozo, wata cukrowa, nieodmiennie sprawiały, że jego kubki
smakowe chciały popełnić samobójstwo. Ale Luffy nie potrafił tego zrozumieć. I
za wszelką cenę starał się go naprostować.
-Chodź.
– Law czuł się trochę nieswojo. Z jednej strony chciał pocieszyć partnera, z
drugiej… Fizyczny kontakt, przy takiej ilości ludzi… Dlatego postanowił
rozegrać to inaczej. – Coś wymyślimy.
-Masz.
– Podał mu papierowy rożek po brzegi wypełniony białymi kulkami. – Nic mniej
słodkiego nie mieli.
-Dzięki.
– Popcorn tolerował. Jeśli oczywiście nie był karmelowy. Ten nie był. Wbrew
ogólnie przyjętej opinii Law dobrze go znał i nawet bywał dla niego miły. –A
ty, co… - Niemal zakrztusił się kukurydzą. – Serio?
Zamiast
odpowiedzi dostał widok wyprostowanego środkowego palca chirurga. Wytatuowane
„A” aż biło po oczach. Lecz to nie powstrzymało go przed cynicznym uśmiechem.
-Aż
tak boisz się marudzenia Luffiego?
Law
pewnie by coś odpowiedział, gdyby ust nie wypełniała mu różowa wata cukrowa.
Która zdążyła wejść mężczyźnie nawet do nosa, oraz rozprzestrzenić się po
włosach. Czarna koszulka też nosiła ślady inwazji. Trafalgar próbował za
wszelką cenę okiełznać różowe nitki, ale szło mu, co najmniej kiepsko. Im
bardziej starał się odczepić od siebie watę, tym więcej jej kawałków go
oblepiało.
-Jesz
jak dzieciak! – Zoro zaśmiewał się do łez. I nawet świadomość, że przyjdzie mu
później zapłacić za ten akt wesołości, nijak nie potrafiła zdusić rosnącego w
nim rozbawienia całą sytuacją. Zwłaszcza, kiedy Law posłał mu mordercze
spojrzenie. Przynajmniej w zamyśle miało być, bo trudno brać na poważnie kogoś,
kto ma wąsy z waty cukrowej. – Ty tak na
serio, czy się zgrywasz?
Świetnie
znał odpowiedź. Law był bodajże ostatnią osobą na świecie, gotową wygłupiać się
w ten sposób. Tym bardziej śmieszyła go porażka, jakiej zaznał w tym starciu.
-Zamknij
się – warknął chirurg, kiedy już przełknął większą cześć tego, co znalazło się
w jego ustach. – To jest obrzydliwe… I cholernie niezdrowe…
Przemilczał
tą ostatnią uwagę. Trafalgar miewał czasami ataki i popisywał się wiedzą
lekarską nawet, gdy przyszło mu opuścić ukochany gabinet.
-To
wywal to. Albo udaj, że upuściłeś. Wtedy Luffy się nie czepi. – Zaczął ściągać
z włosów mężczyzny różowe pasemka. – Cholera! To się lepi! – Pomachał gwałtownie
dłonią chcąc zrzucić z siebie część waty.
-Co
ty nie powiesz?
Jednak
Zoro już go nie słuchał. Mężczyzna wstał z ławki, na której zamierzali
przeczekać ten punkt programu i zrobił coś, o co Law nigdy by go nie
podejrzewał. Z własnej woli podszedł do kobiety pchającej wózek ze śpiącym
niemowlakiem, po czym zaczął z nią rozmawiać. Było to o tyle niezwykłe, że
Zoro, podobnie jak on, raczej unikał kontaktów z obcymi, jeśli nie wymagała
tego praca.
-Przepraszam…
- Czuł się jak kretyn. Już sam fakt, iż zaczepiał młodą matkę, wydawał mu się
niestosowny nie mówiąc o prośbie, z jaką zamierzał wyskoczyć.
-Tak?
– Kobieta spojrzała na niego przelotnie niemal od razu koncentrując spojrzenie
gdzieś w okolicy jego kolan, czyli tam gdzie, według niej, powinno znajdować
się dziecko. Widocznie od razu założyła, że rozmawia z ojcem, który spędza miłe
popołudnie z własną pociechą. Nie zauważywszy żadnego małego człowieka jej mina
momentalnie stężała. I Zoro był pewien, gdyby dał jej, choć cień podejrzenia,
nie zawahałaby się przed trzepnięciem go torebką, czy nawet wzywaniem
pomocy. Musiał działać szybko.
-Ma
pani może pożyczyć mokrą chusteczkę?
Kobieta
jakby się rozluźniła. O coś takiego mógł prosić tylko ojciec. Widocznie matka
wraz z dzieckiem znajdowali się gdzieś niedaleko.
-Oczywiście.
– Uśmiechnęła się w taki sposób, że zrobiło mu się głupio. Nawet nie wiedział,
dlaczego. – Proszę. – Podała mu całe
opakowanie.
Zażenowany
próbował wyciągnąć jedną chusteczkę, co było o tyle trudne, gdyż wciąż trzymał
ten nieszczęsny popcorn, ale kobieta mu przerwała.
-Proszę
wziąć wszystkie. Mam tego cały zapas. – Poklepała torbę wiszącą na rączce
wózka. – Dzieci uwielbiają się brudzić, prawda?
Nie
pozostało mu nic innego jak tylko kiwnąć głową. I przemilczeć fakt, że dzieciak,
dla którego on potrzebował chusteczek ma już trzydziestkę na karku.
-Dziękuję.
– Wydukał.
-Nie
ma, za co. – Kobieta uśmiechnęła się. Po czym odeszła z poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku. A on mógł wrócić do Lawa. Który faktycznie postanowił
skorzystać z jego rady, bo resztka waty cukrowej spoczywała teraz na ziemi,
pomiędzy jego nogami i nijak nie nadawała się do jedzenia. Uznał, że lepiej
tego nie komentować.
-Masz.
– Rzucił mu chusteczki. – Wytrzyj się.
Niby
powinien się odgryźć, ale gest Roronoy wydał mu się teraz nawet uroczy, więc
tylko spalił buraka i zaczął obmywać twarz licząc, że zapach dziecięcego pudru
szybko się ulotni.
Tymczasem
Zoro konsumował swój popcorn. Robił to bez większego zapału. Lunaparkowe żarcie
było ohydne.
-Chcesz?
Trafalgar
pokręcił głową. Zoro tylko westchnął i niby przypadkiem upuścił resztkę
kukurydzy prosto na watę cukrową Lawa. Zza budki z hot-dogami dało się słyszeć
przeciągły jęk.
-Chyba
mu się nie podoba, że marnujemy jedzenie. – Law zdołał się już wytrzeć i teraz
siłował się z zamknięciem opakowania. – Wcześniej zrobił to samo.
Zielonowłosy
westchnął.
-Niech
się lepiej zajmie swoimi hot-dogami. – Podniósł ich, nienadające się do
spożycia, przekąski i wyrzucił je do kosza na śmieci. – Dam głowę, że właśnie
objada się, co najmniej czwartym. – Z powrotem klapnął na ławkę.
-Nie
wątpię.
Przez
chwilę siedzieli w ciszy chcąc odsunąć jak najdalej moment, w którym przyjdzie
im zmierzyć się z dalszą częścią listy Luffiego.
-Wiesz…
- Pierwszy postanowił odezwać się Zoro. – Naszła mnie ochota na lody…
Law
zgrzytnął zębami.
-Co?
– warknął wściekły. – To ja się męczę z tą cholerną watą, żeby ci… - urwał
napotkawszy spojrzenie partnera. Wtedy też do niego dotarło, że lody, o których
wspomniał nie miały nic wspólnego z tymi sprzedawanymi tuż obok. Ani tym
bardziej z przekąskami z listy Mugiwary. – Ty chyba nie…
Zoro
oblizał lubieżnie wargi. Ten widok sprawił, że poczuł ucisk w spodniach.
-Tutaj?
-Może
nie dokładnie w tym miejscu, ale… - Brodą wskazał przeciwległą część lunaparku.
Stała tam stara wiedeńska karuzela. Nawet z tej odległości chirurg był w stanie
odczytać napis przyczepiony do jednej z kolumn.
„NIECZYNNE
Z POWODU REMONTU.
PRZEPRASZAMY”.
Mógł
się tylko domyślać, że owy remont oznaczał po prostu zjebanie się maszyny. Co
jemu akurat pasowało. Karuzela stała na uboczu, z dala od innych atrakcji a
kartka skutecznie odstraszała potencjalnych przechodniów. Nikt nie chciał
tracić czasu na niedziałającą zabawkę.
-Co
ty na to? – Usłyszał tuż przy uchu i momentalnie przeszył go dreszcz. Zoro
specjalnie zniżył głos, wiedząc, że to go podnieca.
-Idziemy!
– Zadecydował. Zresztą nie miał innego wyjścia. Jego ciało, już zdążyło przyjąć
potencjalne rozważania wyobraźni za pewnik i zareagować w odpowiedni sposób.
Przez, co chodzenie przychodziło mu z trudem gdyż erekcja boleśnie uciskała na
materiał jeansów. Mimo tej niedogodności pokonali dystans w iście olimpijskim
tempie. Zwolnili dopiero tuż przed karuzelą i, uważając by nie zawracać
niczyjej uwagi, schowali się za nieczynną atrakcją.
Tutaj
chyba nawet hałas był mniejszy. Albo po prostu mu się zdawało a jego percepcja
została zaburzona przez krew buzującą mu w żyłach.
Naraz
poczuł ręce Zoro na swojej talii. I naszły go wątpliwości.
-A
jak Migiwara-ya nas przyłapie?
Roronoa
wzruszył ramionami, poczym pocałował go. Namiętnie i zachłannie. Od razu
wślizgując się językiem do jego ust. Automatycznie oddał pocałunek starając się
tez przejąć kontrolę. Cholera! To on był górą w tym związku!
Chwilę
całowali się, walcząc o dominację. Ich języki splatały się ze sobą dając obojgu
maksimum przyjemności. W końcu oderwali się od siebie.
-To
dostanie bolesną nauczkę i przekona się, że podglądanie jest złe – wydyszał
zielonowłosy odpowiadając tym samym na pytanie, którego chirurg już prawie nie
pamiętał. – Zresztą to chyba niezła kara za wmanewrowanie nas w ten bajzel? –
Patrzył na partnera, który z trudem łapał powietrze. Znał ten wyraz twarzy. Law
był nieźle napalony. Właściwie nie musiał tego robić, ale i tak położył dłoń na
jego kroczu, chcąc sprawdzić czy faktycznie ma rację. Miał. Erekcję Trafalgara
wyczuwał nawet przez spodnie. Uśmiechnął się.
– Coś trzeba na to poradzić. – Klęknął. Teraz jego twarz znajdowała się
dokładnie na wysokości jego krocza. Już zabierał się za rozpinanie rozporka,
kiedy Law złapał go za ramiona.
-Czekaj!
A jak ktoś z obsługi…
-To
wywalą nas stąd w trybie pilnym. – Nie czekając na odpowiedź rozpiął zamek i
guzik, po czym zsunął delikatnie spodnie Lawa, tym samym uwalniając jego penisa
z krepującego go materiału. – Patrz. Już
jesteś mokry – powiedział pocierając palcem o główkę, tylko po to by zaraz go
oblizać.
Law
poczuł, że to jego limit. W tej chwili nie obchodziło go czy ktoś może ich
zobaczyć ani to, że resztę dnia prawdopodobnie spędzą na komisancie tłumacząc
się z gorszenia zarówno dorosłych jak i dzieci. Teraz liczyło się tylko jedno.
-Zamknij
się i zrób to.
Zoro
nie trzeba było tego powtarzać. Wziął go od razu całego do ust a lekarz poczuł
ja otula go przyjemne ciepło. Aż jęknął. Żeby nie zrobić tego ponownie zagryzł
zęby na swojej dłoni, drugą kładąc na zielonych włosach kochanka. W tym czasie
Zoro zawzięcie pracował ustami, doskonale wiedząc jak wywołać u Trafalgara
pożądane. Poruszał głową w tempie, jakie chirurg lubił, intensywnie liżąc człon
jego penisa. Chwilami zasysał się na coraz bardziej purpurowej główce. Czy
nawet ją podgryzał, chcąc doprowadzić partnera do szaleństwa. Do tego, by
jęczał. I doszedł z jego imieniem na ustach. Jednak ten uparcie odmawiał
wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Mocniej tylko zagryzał włożoną do ust
dłoń.
Widząc,
że jego starania nie przynoszą rezultatów zaczął drażnić jądra partnera dłonią
jednocześnie przyspieszając. Teraz poruszał głową w tempie, która on lubił, a
przy którym Law ledwo mógł ustać na nogach. Szczęście, że chirurg stał plecami
do karuzeli i teraz mógł się o nią oprzeć, bo inaczej zapewne obaj wylądowaliby
na ziemi. Chłód metalu, przedzierający się przez cienką koszulę, tylko
spotęgował doznawane odczucia. Law jęknął.
Gdyby
mógł, uśmiechnąłby się z wyższością. Zamiast tego, przyspieszył jeszcze
bardziej, teraz już pieszcząc jądra partnera obiema dłońmi. Na kolejną reakcję
nie musiał długo czekać.
-Zoro…
Ja zaraz…
Wiedział.
Czuł pulsowanie członka w ustach oraz to charakterystyczne drżenie bioder
ukochanego. I wcale nie zamierzał się z tego powodu odsuwać, co sugerował mu
Law, zawzięcie próbując odepchnąć jego głowę od swojego krocza. On jednak
przyssał się jeszcze bardziej a kiedy Trafalgar wystrzelił grzecznie połknął
wszystko. Na wszelki wypadek ssąc jeszcze główkę, by nie uronić ani kropli. W
tym czasie jego facet starał się odzyskać oddech.
W
końcu wstał i pocałował wciąż oszołomionego chirurga.
-Jesteś
chory – warknął tamten zapinać spodnie, jednocześnie oglądając się, czy nikt na
niech nie patrzy. O dziwo nawet charakterystyczny słomiany kapelusz, który
towarzyszył im od rana, zniknął.
-Nie
mów, że ci się nie podobało.
-Podobało…
- Jeśli powie, że nie, Zoro gotów wziąć to do siebie i odmówić przy następnej
sposobności zrobienia mu dobrze. Poza tym… Faktycznie było wspaniale! A
świadomość tego, że robią to w miejscu publicznym podniecała jeszcze bardziej.
Na tyle, że znów poczuł jak robi się twardy. Drugi raz jednak ryzykować nie
chciał. Dlatego postanowił zmienić temat. I to szybko, bo już widział jak Roronoa
spogląda na jego krocze. – Chodźmy… Mamy listę do odbębnienia. – Ruszył przed
siebie.
-A
rewanż?
-W
domu!
Westchnął.
Miał nadzieję na trochę dłuższą chwilę sam na sam. W dodatku to wszystko
niemiłosiernie go podnieciło i naprawdę ucisk między nogami stał się nie do
zniesienia. Jednak Law chyba faktycznie nie miał zamiary kontynuować, dlatego
przywołał w myślach najmniej podniecającą rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
Kiedy penis stwierdził, że wcale nie ma ochoty na bycie dotykanym, zwłaszcza po
serii obrazów z różowym jednorożcem w roli głównej, ruszył za partnerem.
-Gdzie
teraz?
-Strzelnica.
– Trafalgar nawet nie spojrzał na kartę.
Okazało
się, że kiedy oni byli zajęci byli sobą, strzelnica przeżywała prawdziwe
oblężenie. Nagle wszyscy postanowili wygrać jakiegoś pluszaka. Spotkali nawet
kilka par z Tunelu Strachu. Dziewczyny już wyglądały dużo lepiej, ale jasne
było, że wybaczą swoim chłopakom dopiero, kiedy ci sprezentują im największą
dostępną maskotkę. Wielu z chłopaków uznało wręcz, że to kwestia honoru i
zostawiali na stoisku miesięczne kieszonkowe. Dlatego też, dopchanie się do
budki zajęłoby im, co najmniej godzinę. Nie mieli zamiaru tracić tyle czasu. Im
szybciej odbębnią wszystko z listy tym szybciej będą mogli wrócić do domu i
świętować rocznicę w odpowiedni sposób.
-Myślisz,
że tamto się liczy?
Law
podążył wzorkiem tam gdzie wskazał mu Zoro i ujrzał budkę, również oferującą
całe stado maskotek. Z tą różnicą, że tutaj, aby je zdobyć nie strzelało się z
kiepskiej, jakości repliki strzelby tylko próbowało zbić metalowe kanki na
mleko za pomocą baseballowych piłek. Kolejną różnicą był fakt, iż do tego
stoiska nie dobijały się tłumy.
-Zasada
jest ta sama. – Wzruszył ramionami. – Więc technicznie rzecz biorąc spełnimy
wymagania Mugiwary…
-Dlaczego
nie mówisz do niego po imieniu? – Zoro już szedł w stronę samotnego stoiska.
Trochę się zastanawiał, czy owa samotność nie ma nic wspólnego z jakimś
wymyślnym kantem, przez który kanek po prostu nie da się zbić.
-Bo
nosi słomkowy kapelusz.
Po
dostaniu takiej odpowiedzi wolał nie wnikać. Zamiast tego zwrócił się do
człowieka obsługującego atrakcję.
-Ile?
Mężczyzna
podniósł wzrok znad czytanej gazety i spojrzał na nich wzrokiem tak zmęczonym
życiem, że obaj poczuli nagle nieodpartą chęć położyć się do trumny.
-Piątkę
za trzy rzuty – głos też nie ociekał energią czy optymizmem. Przypominał raczej
człowieka, który lada chwila odejdzie z tego świata.
Jeśli
do tej pory bawił się kiepsko, z jednym wyjątkiem, to teraz czuł jak cały ten
dzień mości sobie miejsce w jego prywatnym rankingu najgorszych wspomnień.
Gdzieś w okolicach pierwszej piątki. Chcąc mieć to jak najszybciej za sobą
położył na ladzie pieniądze i odebrał piłki.
-Masz.
– Podał je Lawowi. – Twoje szanse na trafienie w cokolwiek są większe.
Chirurg
tylko pokiwał głową. W sumie racja. Posiadanie tylko jednego oka dość
skutecznie zaburzało percepcję i chociaż, na co dzień Zoro radził sobie dość
dobrze, to w takich sytuacjach, wiedział, że nie odniósłby sukcesu. To zabawne.
Byli razem dość długo a on nadal nie wiedział, w jaki sposób Roronoa stracił
oko. Kiedy się poznali zielonowłosy już nosił bliznę na twarzy i uparcie
strzegł tajemnicy jej powstania. Nawet Migiwara-ya nie potrafił z niego
wyciągnąć tej historii. Chwilami uwierała go ta myśl. Czuł, że Zoro nie do
końca mu ufa. Nie chciał się jednak teraz nad tym głowić. Zwłaszcza, że był to
jeden z tematów, który prawie doprowadził do ich rozstania. Dlatego po prostu
rzucił piłką licząc, że dalsze wydarzenia pozwolą mu skupić się na czymś innym.
Trafił.
Dwie z pięciu kanek upadły z brzdękiem na podłogę.
-Czyli
to nie kant. – Usłyszał cichy szept Zoro i nie mógł się nie uśmiechnąć. Jego
facet ogląda zdecydowanie za dużo głupich seriali. Zamachnął się i rzucił
ponownie. Reszta pojemników podążyła za poprzednimi.
-Brawo.
– W głosie pracownika na próżno było szukać prawdziwego uznania. – Wygrał pan
główną nagrodę. – Podał mu maskotkę
przedstawiającą wielkiego renifera ubranego w fioletowe spodenki oraz czerwoną
pelerynę. Na głowie miał przedziwny różowy kapelusz z białym iksem na środku.
Najdziwniejszy był jednak nos zwierzaczka. Nijak nie pasował on do reszty.
Widocznie komuś w fabryce się przysnęło i puścił wybrakowy egzemplarz z…
niebieskim nosem.
-Dzięki.
– Przynajmniej teraz wiedzieli, dlaczego nikt tu nie przychodził.
-To
pan to wygrał, niech se pan sam sobie dziękuję.
Z
taką logiką nie było sensu się spierać.
Z trudem odebrał maskotę od sprzedawcy. Renifer sięgał im obu do pasa.
-Masz.
– Podał maskotkę Zoro. – Prezent.
-Dzięki.
– Zaczął się zastanawiać, co ma do cholery zrobić z tym czymś. I tak już
wyglądali głupio i nie na miejscu a jeśli zaczną paradować z maskotę wzrostu
pięciolatka, to już przegną całkowicie. Gdyby Luffy nie udawał ninjy i nie
chował się za pobliską karuzelą, po prostu wcisnąłby jemu ten chłam i
szczęśliwy poszedł dalej. Wtem poczuł jak ktoś mu się przygląda. A konkretniej
im. Razem z Lawem, w tej samej chwili, spojrzeli na małą, może dziesięcioletnią
dziewczynkę, uczesaną w dwa kucyki, która zawzięcie świdrowała ich spojrzeniem.
Jej fioletowy dres i okulary słoneczne ułożone na czole mogły sugerować raczej
kiepski gust. Mimo to ciarki przechodziły im obu po plecach, kiedy tak na
siebie patrzyli we trójkę.
-Fajny
renifer. – Stwierdziła w końcu mała i Zoro poczuł, że to sugestia. Bardzo
delikatna. Następna może już taka nie być. Właśnie zamierzał otworzyć usta i
powiedzieć małej, że jeśli chce maskotkę to on jej ją da. Tylko niech sobie
potem stąd pójdzie, kiedy dziecko odezwało się ponownie. – Jesteście gejami czy
pedofilami?
Obaj
zamarli nie wiedząc, co powiedzieć. Na pewno żaden z nich nie spodziewał się
usłyszeć takiego pytania z ust dziecka. Pierwszy rezon odzyskał Law. Przynajmniej
na tyle, by zdołać się odezwać.
-A
ty w ogóle wiesz, co znaczą te słowa?
-Jasne!
– Mała krzyknęła oburzona. – Gej to taki pan, co lubi innych panów. A pedofil
to taki pan, który robi krzywdę dzieciom. Jesteście tu razem, więc albo to
randka, albo… - urwała jakby szukając odpowiednich słów w swoim ubogim jeszcze
słowniku. – O! Polujecie na dzieci! – Niewątpliwie podsłuchała gdzieś ten
zwrot. A Law miał nadzieję, że nie krzyknęła na tyle głośno by kogoś
zaalarmować. Ale nawet pracownik obsługujący budkę, w której wygrali renifera
nie wydawał się w żaden sposób przejęty. Więc może inni też nie zwrócili na
nich uwagi. Z drugiej strony mała
trafiła w sedno. Prostszych definicji nie słyszał. No i pomimo prostoty oba zagadnienie zostały
idealnie opisane. Prawie.
-Dlatego
– i wyglądało na to, że jeszcze nie skończyła, – jeśli jesteście pedofilami
będę krzyczeć. A jak gejami to spoko. –
Wzruszyła ramiona. – To jak?
-Może
najpierw powiesz, gdzie są twoi rodzice? – Stwierdził, iż chęcią pozbędzie się
tej małej wiedźmy. Zwłaszcza, że im dłużej trwała ta rozmowa tym wzrastało
niebezpieczeństwo uznania ich za pedofil przez większą część gości.
-Zgubili
się. – Nie wydawała się przejęta tym faktem. – Ale pewno się znajdą. To jak? –
powtórzyła.
Musieli
odpowiedzieć. Inaczej dziecko nigdy się do nich nie odczepi. A co gorsza
faktycznie może zacząć krzyczeć.
-Jesteśmy
gejami… - wyszeptał Law cały płonąc rumieńcem w kolorze dojrzałej wiśni. – A to
jest randka… - Mówiąc to czuł się naprawdę głupio. Cholera! Mugiwara-ya mu za
to zapłaci!
Dziewczyna
spojrzała to na jednego to na drugiego, by w końcu wycelować palce w Zoro.
-Udowodnij!
-Co?!
-Udowodnij!
-Jak?!
– Roronoa czuł, że odpowiedź nijak mu się nie spodoba. I rzeczywiście.
-Pocałuj
go! – Tym razem wskazała na Lawa. Obaj, jak na komendę spłonęli potężnym
rumieńcem.
-Co?!
Tutaj? Teraz?! – Czy oni właśnie dali się zmanipulować dziesięcioletniemu
dziecku? Już chyba niżej nie mogli upaść.
-Tak!
- Dziewczynka tupnęła nóżką.
Do rozmowy postanowił włączyć się Law.
-Wiesz…
To chyba nie najlepszy pomysł. – Uważnie dobierał słowa. Wiedział, że jeśli
zostawi tę rozmowę Zoro, obaj mogą skończyć na komendzie. Niekoniecznie z
oskarżeniem o pedofilię a raczej za próbę morderstwa… - Ludziom może się to nie
spodobać…
-To
się schowajcie. – Widać dziecko miało gotowe rozwiązanie na każdy ich problem.
– O tam! – Wskazała na tył budki. – I tak tam nikt nie chodzi. No idźcie. Bo będę krzyczeć!
Słysząc
taką groźbę nie mogli odmówić. Posłusznie poszli we wskazane miejsce a
dziewczyna za nimi. Kiedy już upewnili się, że nikt ich nie widzi, Zoro uraczył
partnera szybkim, ale też namiętnym pocałunkiem. Nie chciał, żeby ta mała
wiedźma miała jakiekolwiek wątpliwości. Jej jednak wystarczyłby chyba zwykły
całus.
-Fajnie.
– Uśmiechnęła się.
-Zadowolona?
– Law chciał żeby ten dzień się w końcu skończył.
Dziewczynka
chciała coś powiedzieć, ale wtedy cała trójka usłyszała czyjś spanikowany głos.
-Kureha!
KUREHA!!
-O!
To mój tata! Muszę iść! Fajnie było was poznać! I naprawdę fajny renifer. – Odwróciła
się na pięcie gotowa pobiec do rodzica, który wygląda jakby za chwilę miał
dostać zawału. Wielki cylinder przekrzywił mu się tak bardzo, że lada chwila
miał spaść a siwe włosy rozwiały się w każdą możliwą stronę. – Wygląda
zabawnie. – Kureha zachichotała. – No to cześć!
-Czekaj!
– Zatrzymał ją Zoro. – Masz. – Wręczył jej pluszowego renifera. – Może dzięki
temu nie powie tacie o ich spotkaniu.
-Dzięki!
– krzyknęła uradowana i pobiegła do ojca.
-Naprawdę
wołałbym trafić do piekła…
Law
spojrzał na partnera szeroko otwartymi oczami.
-A
to nie jest piekło?
-Możliwe…
A jeśli tak to jeden z najniższych kręgów…
Wyszli
zza stoiska pocieszając się myślą, że najgorsze za nimi. To, że się mylili
dotarło do nich w momencie, gdy tylko spojrzeli na mężczyznę obsługującego
budkę. Jego mina mówiła wszystko.
-No,
no… Tak przy dziecku? – Pierwszy raz nie brzmiał na zmęczony życiem emeryt. W
jego głosie pojawiło się nawet coś na wzór… ekscytacji to za dużo powiedziane,
ale pewnego zainteresowania to na pewno.
Przez
chwilę miał nadzieję, że facet po prostu ich wywali. Mógł nawet puścić
wiązankę, byle tylko pomógł im uwolnić się z tego koszmaru. Przecież, jeśli
zostaną wyrzuceni Luffy nie będzie mógł mieć do nich o to pretensji. Jednak jak
szybko się pojawiła tak szybko zgasła iskierka nadziei. Mężczyzna mruknął
tylko:
-Macie
jaja.
I
znów zagłębił się w gazecie, z westchnieniem oznaczającym, co najmniej koniec
doczesnego żywota.
-Co
to miało być? – spytał Lawa, lecz ten tylko pokręcił głową.
-Nie
wiem. Chodźmy.
-Zaczekaj.
– Sam nie wiedział, co go naszło. Ale poczuł, że po prostu musi to zrobić.
Inaczej… Cała ta zabawa w randkę nie miałaby sensu. Położył na ladzie pieniądze
a zdziwiony mężczyzna podał mu piłki.
Rzucił.
Nie
miał nawet, co się porównywać do lekarza. W trzech rzutach udało mu się zbić
dwie kanki. Chyba wyłącznie z litości dostał w nagrodę breloczek z małym
polarnym niedźwiedziem ubranym w pomarańczowy kombinezon. Zawstydzony, bez
słowa, podał swoją nagrodę partnerowi, pewien, że ten wyśmieje go od razu. Zamiast
tego Law po prostu przyjął prezent i, jakby to była najbardziej naturalna rzecz
pod słońcem, przyczepił sobie do kluczy.
-Chodźmy.
Teraz nas czeka Kolejka Górska.
Niby
udawał, że wszystko jest w porządku, ale gest Zoro rozczulił go. Rzadko, komu
udawało się go wprowadzić w taki stan. Nie był człowiekiem, któremu miękły
kolana na widok małych kotków czy piesków. Nie wzruszały go romantyczne filmy.
Ziewał podczas finałowej sceny Titanica.
A wystarczyło, żeby jeden głupi facet dał mu tandetną maskotkę i zaraz poczuł
drapanie w gardle. Cholera! Tak nie powinno być! Musi lepiej nad sobą panować.
Bo teraz najbardziej chciał, nie uciec z tego przeklętego lunaparku, a chwycić
Zoro za rękę. Tak zwyczajnie. Dlatego nawet cieszył się z kolejnej atrakcji,
jaką zaplanował im Mugiwara-ya. Może trochę ekstremalnych przeżyć pozwoli mu
uspokoić rozszalałe serce. Albo raczej przestawić je na strach o własną
egzystencję na tym padole łez i rozpaczy.
Liczba
ludzi, chcących przejechać się Kolejką Górską, przekroczyła ich najśmielsze
oczekiwania. Nawet przy strzelnicy nie było tylu osób.
-Trochę
sobie poczekamy – mruknął Zoro. Law nie odpowiedział, bojąc się, że jego głos
może zdradzić kłębiące się w nim emocje. A za żadne skarby nie chciał, by
Roronoa wiedział jak bardzo jego gest nim wstrząsnął.
Jedynym
plusem długiej kolejki był fakt, iż przynajmniej na chwilę, uwolnili się od
wszechobecnych dzieciaków. Tę atrakcję preferowali zdecydowanie starsi goście
lunaparku. Kilkoro zdawało się nawet przewyższać ich wiekiem. I to niemal
dwukrotnie, dzięki czemu nie wyglądali najdziwniej ze wszystkich. To zaszczytne
miano przypadło trójce mężczyzn w średnim wieku, którzy stali przed nimi.
Wyglądali jakby urwali się nie z tej bajki, co trzeba. Najwyższy z nich –
blondyn o uśmiechu psychopaty, bez przerwy chichotał i nabijał się z
towarzyszy.
-Zbladłeś
nieco, Crocuś… Powiedz… Boisz się?
-Spierdalaj
Doflamingo – odburknął średni brunet z poprzeczną blizną na twarzy. Starał się
mówić pewnie, ale faktycznie, dziwna bladość skóry aż biła po oczach. – Jestem
tu tylko, dlatego, że przegrałem zakład.
Blondyn
ponownie zachichotał.
-Tak,
tak. Wiem. A ty Mihawk? Cieszysz się na myśl o przejażdżce?
Najniższy
z całej trójki, opanowany czarnowłosy mężczyzna westchnął ciężko i spojrzał na
towarzysza najbardziej niesamowitymi oczami, jakie Zoro kiedykolwiek widział.
Przypominały ślepia jakiegoś dzikiego ptaka… Jastrzębia.
-Chcę
tylko żebyś dał mi już spokój.
-Dobra,
dobra! Tak jak obiecałem! Jedna przejażdżka i masz mnie z głowy.
Mihawk
nie skomentował.
Zoro
przełknął ślinę. Z jakiegoś powodu ten mężczyzna go… niepokoił. Tak to dobre
słowo. Samo patrzenie na niego sprawiało, że ciarki chodziły mu po
plecach. Bijąca od niego aura jakby
tłumiła jego samego. Czuł, że mężczyzna jest w jakiś sposób lepszy od niego.
Nie potrafił tego logicznie wytłumaczyć.
Spojrzał
an Lawa, ciekaw czy on też tak reaguje na nieznajomego. Jednak jego facet
całkiem olał Mihawka całą uwagę skupiając na blondynie. Po jego minie
wnioskował, że był w jeszcze większym szoku niż on sam.
-Nie
podoba mi się ten facet – mruknął i odruchowo złapał Zoro za rękę, jakby
szukając wsparcia z jego strony. Na szczęście ścisk, jaki panował w kolejce
skutecznie pozwolił im się zakamuflować i nikt nie zwrócił uwagi na ten drobny
gest.
Czując
zdenerwowanie partnera postanowił zażartować, by chociaż w ten sposób
rozładować atmosferę.
-To
raczej dobrze. Wolałbym żeby obcy faceci nie mącili ci w głowie.
Law
chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał, bo posłał zielonowłosemu mordercze
spojrzenie i chciał wyrwać rękę. Jednak Roronoa trzymał ja mocno.
-Dobra,
przepraszam… Wiem, o czym mówisz… - Znów spojrzał na Mihawka. – Dokładnie.
Trafalgar
zauważył to spojrzenie i nieco się uspokoił. Teraz wiedział, że ukochany nie
robił sobie z niego żartów. Poza tym miło było tak stać trzymając się za ręce.
Naprawdę to lubił. Zwłaszcza, ze rzadko mieli ku temu okazję.
Przez
koszmarną trójkę, czy raczej dwójkę, bo Crocuś na żadnym z nich nie zrobił
wrażenia, oczekiwanie na przejażdżkę okazało się koszmarem. Law podskakiwał
przy każdym wybuchu śmiechu Doflamingo a Zoro nie mógł oderwać wzroku od
Mihawka. Mięśnie miał przy tym napięte do granic możliwości. Dlatego kiedy, w
końcu, mogli usiąść w wagoniku, odetchnęli z ulgą. Udało im się nawet pamiętać
o tym, by puścić swoje ręce w odpowiednim czasie. Los jednak nadal z nich kpił,
bo przyszło im jechać w jednej kolejce z upiornym trio. Z tym, że oni wybrali
środkowy wagonik a Doflamingo i spółka pierwszy.
-Kurwa!
– warknął Law.
Szybko
okazało się jednak, że kilka pętli mogących wywrócić żołądek do góry nogami
wystarczy, by zapomnieć i o blondynie i o brunecie.
Wagonik
mknął z niezwykłą prędkością. Wykonywał zwroty w momencie, gdy w ogóle się tego
nie spodziewał. Przez co kilkukrotnie niemal nie krzyknął pewien, że zaraz
wypadną z toru. Na szczęście, za każdym razem, nim głos opuścił jego gardło,
wracali na w miarę prostą drogę. Dzięki czemu, jemu udało się zachować resztki
godności. Law przecież nie dałby mu życiu, gdyby zaczął krzyczeć. Tak jak
faceci przed nimi. Ten nazywany Crocusiem darł się wniebogłosy, podczas gdy
Doflamingo śmiał się jak szalony. Autentyczny świr.
Nagle
poczuł jak partner przytula się do niego. Zaskoczony spojrzał w jego stronę i
momentalnie tego pożałował. Law był po prostu zielony! A przez to i jemu zebrało
się na wymioty.
-Hej!
– krzyknął próbując przekrzyczeć pęd powietrza. – Nie rzygaj mi tu!
-Spierdalaj!
– Pomimo nieciekawego odcienia skóry w głosie Trafalgara dało się wyczuć
autentyczną radość. Tak jakby szalona przejażdżka naprawdę mu się podobała.
Jeśli faktycznie tak było, to on poczuł się zdecydowanie lepiej. Bardzo chciał,
żeby jego partner dobrze się dzisiaj bawił. Bo, choć się do tego nie
przyznawał, ten dzień był dla niego ważny.
Końcu
jazda dobiegła końca. Z niemałym trudem opuścili wagonik. Nogi im się trzęsły a
w głowie wirowało.
-Mój
błędnik jeszcze tam gdzieś jest – mruknął Law wskazując na kolejkę, kiedy o
mało kogoś nie potrącił.
Nie
wiedząc, czym jest błędnik, postanowił przemilczeć tę uwagę. Zamiast tego
oglądał scenę, jaką Crocuś urządził Doflamingo.
-Ty
jesteś pojebany! – Mężczyzna wyglądał jakby przed chwilą zwrócił śniadanie. –
Wynoszę się stąd! – Dołączył do Mihawka, który, po prostu, bez słowa, opuścił
towarzyszy. Pomimo prób zachowania się z godnością szedł jak człowiek niepewny
swojego stanu opojenia alkoholowego.
-Jak
myślisz… - zaczął, ale Law mu przerwał.
-Nawet
nie chcę wiedzieć. Chodź gdzieś usiąść.
Tak
po prawdzie to chciał zaproponować jeszcze jedną przejażdżkę, lecz w tej
sytuacji postanowił sobie darować.
Na
pobliskiej ławce spędzili dobre pół godziny, głównie milcząc. Ale nie była to
cisza, która któremukolwiek by przeszkadzała. Nie należała też do tych
powstałych, gdy skończą się tematy do rozmów. To była ich cisza. Taka, która pojawia się, kiedy dwie bliskie osoby po
prostu są razem. Żaden nie czuł potrzeby
jej przerywania bezsensowną gadką. W domu, potrafili przesiedzieć tak całe
godziny, lecz tutaj gonił ich czas. Niechętnie wstali i ruszyli dalej
skrupulatnie skreślając z listy zarówno karuzelę łańcuchową, która żadnemu nie
przypadła do gustu, dmuchany zamek, gdzie wpuszczono ich chyba tylko ze względu
na niewielkie zainteresowanie dzieciaków i samochodziki.
-Co
teraz? – Zoro rozcierał ramię, którym uderzył o bok samochodziku. Jakiś
napakowany cukrem i diabli wiedzą, czym nastolatek, wziął sobie za punkt honoru
wjechać w nich maksymalną możliwą ilość razy.
-Diabelski
Młyn… I to by było na tyle! – Szczęśliwy zmiął kartę, po czym wrzucił ją do
kosza. – Kurwa. Zszedł nam na tym cały dzień.
Zoro
westchnął. Zajęci próbą zachowania życia i zdrowych zmysłów nawet nie
zauważyli, kiedy nastał wieczór. Miało to pewne zalety. Po pierwsze większość
dzieciaków opuściła już Wesołe Miasteczko i zrobiło się trochę ciszej. Poza tym
ich ostatni cel wiele zyskiwał akurat przy tej porze dnia.
Diabelski
młyn był największą, jeśli chodzi o wielkość a nie o popularność, atrakcją
lunaparku. Ozdobiony morzem lampek, na tle ciemnoniebieskiego nieba, lśnił
niczym drugi księżyc. Mógł wywołać piorunujące wrażenie. Jeśli oczywiście nie
było się zmęczonym facetem, któremu ktoś dzisiaj zafundował traumę do końca
życia.
-Hej.
– Podając pracownikowi Miasteczka bilety, Law drgnął. – A gdzie Mugiwara-ya?
Zoro
rozejrzał się nerwowo dookoła. Faktycznie! Zgubili gdzieś Luffiego!
-Jak
się zastanowić… ostatni raz widziałem go przy strzelnicy. – Wsiedli do gondoli.
Pech ich nie opuszczał. Z całej palety barw, jakie nosiły na sobie wagoniki,
ich była różowa. Nie mieli nawet siły tego komentować.
-Proszę
dobrze zamknąć drzwi! – Pracownik popatrzył groźnie na chirurga, która z miną
cierpiętnika zasunął zasuwkę.
-Szczęśliwy?
-Życzę
miłej zabawy. – Miast odpowiedzieć burknął standardową formułkę.
-Chyba
nie spodobał mu się nasz… pokaz. – Wrócił do tematu Luffiego.
-Myślisz,
że nas widział? – Nagle ta myśl zaczęła mu przeszkadzać.
-Na
pewno.
Umilkli.
Gondola
poruszała się wolno, tak że przez niewielkie okienko, mogli bez problemu
podziwiać panoramę Tokio.
Tysiące
migoczących świateł skrytych gdzieś w dole, coraz cichsza muzyka dochodząca z
oddali i ciepło drugiego ciała… Zoro poczuł, że nawet trochę mu się ten dzień
podoba. Położył głowę na ramieniu partnera a ten objął go ramieniem.
-Długo
będziemy tak jechać?
-Z
czterdzieści minut.
-To
mamy chwilę czasu dla siebie… - To powiedziawszy Trafalgar złączył swoje usta z
ustami Roronoy. Uśmiechnął się nieznacznie czując jak partner odpowiada mu
niemal od razu. Uwielbiał to! Ciepło ukochanego, jego język pieszczotliwie
badający podniebienie i zęby… zadziornie
przygryzające dolną wargę. Tylko Zoro potrafił całować tak, że było to
jednocześnie słodkie i drapieżne. Żałował, że nie są teraz w domu i nie może mu
się odwdzięczyć za dzisiejszą chwilę przyjemności. Ledwie o tym pomyślał
gondola zakołysało i… stanęli w miejscu.
-Co
jest? – Zielonowłosy oderwał się od partnera i niecnie wyjrzał przez okno. Cały
Diabelski Młyn pogrążony był w ciemności.
Na dole, przy panelu sterowania stał jakiś człowiek z megafonem.
-Prosimy
zachować spokój! – krzyczał starając się uspokoić siedzących w atrakcji gości.
Chociaż sam wyglądał jakby zaraz miał dostać zawału. – Mamy drobne problemy
techniczne! Postaramy się jak najszybciej uruchomić mechanizm i bezpiecznie
sprowadzić państwa na dół! Prosimy pozostać w swoich wagonikach i nie wychylać
się!
-Świetnie! - Opadł z powrotem na miejsce. – Teraz diabli
wiedzą ile przyjdzie nam tutaj czekać! – Nie było szans, żeby ktoś pomógł im
zejść nim ponownie uruchomią Diabelski Młyn. Karuzela zatrzymała się dokładnie
w chwili, gdy oni dojechali do szczytu. Teraz znajdowali się w najwyższym
punkcie całej konstrukcji Takiej drabiny na pewno żaden z pracowników nie
trzymał w kieszeni. Ani w pudełku z napisem „na specjalne okazje”.
-Skoro
mamy trochę czasu… - Law przysunął się bliżej kochanka jednocześnie kładąc mu
dłoń na kolanie. – Co ty na to, by wykorzystać go… dogłębnie. I twórczo? –
Przesunął rękę wyżej, tak że teraz spoczywała na udzie Roronoy.
-Ty…
chyba… nie…
-Właśnie,
że tak. – Znów go pocałował, tym razem całkiem przejmując kontrolę i od samego
początku zmuszając Zoro by ten mu uległ.
Przyzwyczajony
do pozycji, jaką zajmował w związku, oponował tylko przez chwilę. Potem poddał
się napierającemu ciału partnera. Lubił to. Law, będąc górą niezwykle go
nakręcał. Miał w sobie coś drapieżnego i… niesamowicie podniecającego. Do tego
stopnia, że zapomniał o sytuacji, w jakiej się znajdowali. Przypomniał sobie o
tym dopiero, kiedy gondolą zakołysało. Odepchnął kochanka, który tak się
rozochocił, że zdążył już wsunąć mu dłonie pod koszulkę.
-Kurwa!
Zwariowałeś?!Zboczeniec!
-Ja?
Mam ci przypomnieć, co TY robiłeś dzisiaj?! Tu przynajmniej nikt nas nie
zobaczy…
-Ale
mogą usłyszeć!
-To
po prostu musisz być cicho. Zresztą, co ty się taki strachliwy zrobiłeś?
I
jak miał mu powiedzieć, że to, co było wcześniej i to, co jest teraz to dwie
zupełnie różne sytuacje? Wtedy czuł większą kontrolę nad tym, co się działo.
Teraz rzeczywistość nie pozostawiała mu żadnego pola manewru. Podobnie jak Law,
który wcale nie zamierzał przestawać. I miał gdzieś jego sprzeciwy.
-No
chodź… Będzie fajnie. – To mówiąc ścisnął sutek Roronoy a ten jęknął. –
Przecież wiem, że chcesz… - Językiem zaczął krążyć po szyi kochanka zostawiając
mokre ślady. Pieścił delikatną skórę tuż przy uchu, od niechcenia przygryzając
płatek. Całował drgające jabłko Adama, rozkoszując się jękami, jakie Zoro usilnie
starał się w sobie zatrzymać. Jednocześnie, jedną ręką drażnił sutki kochanka.
Ściskał je i pocierał na zmianę. Druga dłoń, zaś, wylądowała na pośladka
Roronoy, by tak pieszcząc, doprowadzać mężczyznę do szaleństwa.
Czując
przyjemność dosłownie atakującą go z trzech stron, nie mógł zrobić nic, jak
tylko ulec. Żeby dać Lawowi lepszy dostęp do siebie, usiadł na kolanach
chirurga, przodem do niego, szeroko rozkładając nogi. Tym samym jasno
wskazując, że czeka na pieszczoty również między nimi. Trafalgar jednak nie
zamierzał tak łatwo spełniać wszystkich zachcianek ukochanego. Zamiast
zainteresować się jego kroczem, podsunął koszulkę Zoro, która nagle wydała mu
się nie na miejscu, po czym przyssał się do jednego z sutków. W rytm jęków
partnera na zmianę ssał go i podgryzał, jednocześnie, uwolnioną dłonią pieścił
wypukłą bliznę przecinająca cały tors jego mężczyzny. W ten sposób nakręcał się
jeszcze bardziej. Blizny zawsze go pociągały. Podniecały lepiej niż jakikolwiek
afrodyzjak. A ta Zoro szczególnie. Sama myśl, że mężczyzna mógł przez nią
umrzeć… Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Bo w końcu chodziło o JEGO Zoro. Z
drugiej strony blizna była świadectwem siły zielonowłosego. Że mimo wszystko
przeżył. Dlatego uwielbiał ją jeszcze bardziej. Przypominała mu z jak
niezwykłym mężczyzną się związał.
Zajęty
własnymi myślami i pieszczeniem ciała Roronoy nawet nie zauważył, kiedy partner
postanowił sam zacząć działać i teraz bezczelnie odpinał jego rozporek.
-Zostaw!
– warknął i zdzielił zielonowłosego po łapach. – Nie ruszaj… Nie musisz.
-Ale…
-zaprotestował słabo. Dłoń Trafalgara właśnie znalazła drogę do wnętrza jego
spodni i ugniatała twarde pośladki.
Miast
odpowiedzieć pocałował go ponownie, w ten sposób miażdżąc wszystkie argumenty.
Miał
ochotę na jeszcze trochę gry wstępnej, ale pamiętał, że awaria mogła zostać w
każdej chwili usunięta. Dlatego, niechętnie, posunął się dalej. Nadal całując
Zoro rozpiął mu spodnie z zamiarem zerwania ich jednym ruchem. Jednak
rzeczywistość z niego zakpiła. W gondoli było zbyt mało miejsca, żeby mógł
sobie z tym poradzić samemu.
-Pomóż
mi… -wysapał czując jak cała sytuacja z minuty na minutę podnieca go jeszcze
bardziej. Uciska w spodniach wzmagał się z minuty na minutę i chciał jak
najszybciej temu zaradzić.
Zoro
bez słowa zdjął z siebie spodnie. Żeby tego dokonać musiał zejść z kolan Lawa,
co bardzo mu się nie podobało. Chociaż uwolniony penis, już w pełnym wzwodzie
miał na ten temat inne zdanie. A kiedy poczuł na sobie zimną, wprawną dłoń,
poruszającą się w ulubionym rytmie, nic więcej do szczęścia nie było mu
potrzebne. Roronoa jednak nie zamierzał tej części siebie. On miał ochotę na
więcej.
-Zdejmij…
spodnie… - wysapał, bo mówienie przychodziło mu z trudem. Law właśnie zaczynał
masować jego jądra. Jeszcze chwila i nie da rady ustać na nogach.
Starając
się nie przerywać pieszczot zsunął swoje jeansy do kostek. To samo zrobił z
bokserkami w trupie czaszki. Na ten widok Zoro nie mógł się nie uśmiechnąć.
Nawet pomimo sytuacji. Kupił te gacie bardziej, jako złośliwy przytyk niż faktycznie
chciał zrobić kochankowi przyjemność. A okazało się, że trafił w dziesiątkę i
Trafalgar naprawdę ucieszył się z prezentu. Za to on teraz cieszył się widząc,
że penis kochanka również stał się twardy. Tak samo jak i jego. Znów wgramolił
się, bez krzty gracji, nie pozwalała mu na to bolesna erekcja i Law, który bez
przerwy go pieścił jeżdżąc dłonią w górę i w dół oraz pocierając czubek placem,
chirurgowi na kolana. Teraz ich członki stykały się ze sobą. Miał ochotę
chwycić oba i nadać pieszczotom ulubione tempo. Wiedział jednak, że na to nie
mają czasu. Nie, jeśli faktycznie chce dać się przelecieć swojemu facetowi w
gondoli Diabelskiego Młyna. Przesunął się, tak by przyjąć najwygodniejsza
pozycję, do tego, co planował. Trafalgar chyba przejrzał jego zamiary, bo
zabrał dłoń z jego członka i chciał przesunąć ją w stronę odbytu.
-Nie.
– Powstrzymał go. – Nie chcę tego.
-Będzie
bolało.
Pokręcił
głową dając tym samym do zrozumienia, że ma to gdzieś.
-Mam
cię ujeżdżać? – spytał za to.
-A
chcesz?
Nie
odpowiedział. Za miast tego osunął się nakierowując swój otwór na penisa
kochanka. Przez jego twarz przemknął grymas bólu, lecz Law szybko zajął jego
uwagę, czym innym. Po raz kolejny go pocałował i znów zaczął przesuwać ręką
wzdłuż członu spragnionego dotyku penisa.
W
końcu Trafalgar znalazł się w nim cały.
-W
porządku?
-Tak.
– Wiedział, że powinien zaczekać aż ciało przyzwyczai się do nowej sytuacji a
mimo to… Zaczął unosić i opuszczać biodra. Penis w jego wnętrzu poruszał się
cudownie wypełniając każdy kawałek ciasnego wnętrza a kiedy opadał trafiał
prosto w prostatę, potęgując uczucie przyjemności. W dodatku Law ciągle
pobudzał jego członka dostosowując swój rytm do tego, jaki on narzucił. Z każdą
chwilą przyjemność rosła a on przyspieszał chcąc poczuć jak najwięcej i jak
najmocniej. Dyszał ciężko opierając głowę o ramię ukochanego. Który również
miał problem ze złapaniem tchu.
Kochali się mocno, agresywnie i z pełnym oddaniem do
drugiej osoby. Zupełnie ignorując świat dookoła. Jęczeli sobie w usta podczas
pocałunków, krzyczeli, kiedy
ekstaza
osiągnęła szczyt w postaci białego płynu oblewającego ich krocza i klatki
piersiowe.
Zoro
z trudem zsunął się na siedzenie, czując jak część spermy z niego wypływa.
Zadrżał. Uwielbiał to uczucie.
-Kurwa!
Jesteśmy nienormalni.
Law
tylko się uśmiechnął.
-Szczęśliwej
rocznicy…
-Taa…
Wszystkiego najlepszego.
Spojrzeli
po sobie i zachichotali. Zupełnie jak nie oni.
-Jak
myślisz? Słyszeli nas? – Roronoa ukrył twarz w dłoniach uświadamiając sobie, że
tak faktycznie mogło być.
-Myślę,
że powinniśmy się ubierać! – Wskazał na oświetlone okno.
Początkowo
nie skojarzył Dopiero, kiedy gondola drgnęła zrozumiał. Światło. Przywrócenie
zasilania. Diabelski Młyn ruszył.
-Cholera!
W
pośpiechu zaczęli się ubierać. Co nie było takie łatwe zważywszy na warunki i
fakt, że Zoro odczuwał pewien dyskomfort w dole pleców. Na szczęście podczas
igraszek udało im się nie ubrudzić wnętrza gondoli ani swoich ubrań.
Przynajmniej nie na tyle, by nie zdołali tego ukryć.
Udało
im doprowadzić się do porządku dosłownie w ostatniej chwili. Trafalgar kończył
właśnie zapinać spodnie, kiedy wagonik zatrzymał się i ktoś z obsługi otworzył
drzwi.
-Bardzo
przepraszamy! – Wysoki chudy mężczyzna ubrany w głupawe okulary serduszka,
granatowy płaszcz ze złotymi obszyciami i kapelusz z wielkim rondem, kłaniał
się przed nimi. – Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosimy!
-Nic
się nie stało. – Zoro wygramolił się z gondoli próbując jednocześnie nie
jęknąć, kiedy ból się nasilił.
-Spotkacie
się z moim prawnikiem. – Trafalgar najwidoczniej nie miał zamiaru odpuścić
obsłudze lunaparku. – Nie daruję wam tego. – To mówiąc wyminął osłupiałych
pracowników i ruszył prosto przed siebie. Roronoa, maskując uśmiech podążył za
nim.
-Jesteś
okropny.
-Wiem.
Chociaż… To chyba była najlepsza atrakcja tego dnia.
-Jak
chcesz to w domu możemy zrobić powtórkę.
-Mówisz?
– Poruszył sugestywnie brwiami.
-Jak
będziesz grzeczny i będziesz omijał wyboje w drodze powrotnej.
Chciał
coś odpowiedzieć, ale rozmowę przerwał im głośny krzyk!
-Oiiiii!!!
Trao! Zoro!
Ku
nim biegł uradowany Luffy. Chłopak wyglądał jakby, co najmniej wygrał na
loterii.
-Znalazł
się.
Zoro
nie był pewien, czy partner powiedział to z ulgą czy może raczej kierowało nim
odmienne uczucie.
-Hej!
– Tymczasem Luffiemu udało się pokonać dzielący ich dystans i teraz patrzył na
nich błyszczącymi z ekscytacji oczami. – I jak wam się podobało?!
Momentalnie
został zgromiony wzrokiem.
-No,
co wy?! Na pewno było fajnie! A przynajmniej Diabelski Młyn powinien wam się
spodobać – Coś w głosie bruneta zaniepokoiło Roronoę. Tak jakby Luffy rzucał
właśnie jakąś aluzją. Co było o tyle niespotykane, że praktycznie niemożliwe. A
jednak. Monkey miał wypisane na twarzy, że skrywa jakąś tajemnicę.
-Coś
ty wykombinował? – warknął.
-Niiiicccc…
- Chłopak zaczął gwizdać. Co nieodmiennie oznaczało, że będzie kłamał. I wtedy dopiero Zoro zauważył plątaninę kabli
wystającą z kieszeni przyjaciela. A jak się dobrze zastanowi to panel
sterowania Diabelskiego Młyna był otwarty, kiedy odchodzili. I jego wnętrze
pełne było takich właśnie kabli… -
Luffy…
-No,
co?
-Migiwara-ya!
– Law też musiał to zobaczyć. – Zabiję cię!
-Shishishi!
Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy!
A na koniec art, który zainspirował mnie do umieszczenia Mihasia, Dofka i Crocusia w tym opowiadaniu.