POŚWIĘCENIE
Epilog
-Nami-san…
Nami-san…
Dziewczyna
poderwała się gwałtownie. W jej orzechowych oczach dojrzał czyste przerażenie. Wiedział,
dlaczego. Śniła. O tym, samym, co on każdej nocy. O dniu, w którym obudzili się
na Sunny’m a pokład spływał krwią. Nie ich. Zoro.
-Ja…
-Uświadomiła sobie, że nie śpi. – Ja… - Ulga, która chwilę temu zagościła na
jej twarzy została zastąpiona przez strach i poczucie winy. – Ja… Zasnęłam.
Przepraszam!
Prawie
się rozpłakała a Sanji zacisnął pięści. Nie chciał jej widzieć w tym stanie.
-Wszystko
w… - urwał. Na pewno nie było w porządku. – Nic się nie stało. – Tylko tyle
mógł powiedzieć.
Nie
uwierzyła mu. Chyba nawet go nie usłyszała, zbyt zajęta wpatrywaniem się w
nieruchome ciało spoczywające na łóżku, w gabinecie Choppera. Dopiero, kiedy przekonała
sama siebie, że mężczyzna wciąż oddycha, zwróciła się ku niemu.
-Ja…
Nie chciałam. Wiem, że powinnam czuwać, ale…
-Spokojnie.
– Starał się mówić łagodnie. – Nic się
nie stało – powtórzył mocniej zaciskając schowane w kieszeniach pięści. Nie
chciał by je widziała. By zorientowała się, że powoli wzbierał w nim gniew. Na
nią i na cały świat. Czuł to samo, co ona. Nie powinna była spać. Nie mogła.
Czy raz już niemal nie doszło do tragedii, tylko, dlatego, że oni wszyscy
pogrążeni byli we śnie?
Kapitan
musiał ich czymś odurzyć. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, iż przespali
przeniesienie z więzienia i odtransportowanie na statek? Oraz to, że obudzili się,
gdy Sunny był już na pełnym morzu? Mieli szczęście, że nikt ich nie zaatakował.
Inaczej historia Słomianych Kapeluszy miałaby krwawe zakończenie. Stanowili aż
nazbyt łatwy cel.
Jednak
nie wszystkim dany był odpoczynek w objęciach Morfeusza. Zoro nie doznał tego
zaszczytu. Podczas gdy oni smacznie spali, szermierz leżał pośród nich,
niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, jęcząc z bólu.
Gdyby
nie Chopper, który ocknął się pierwszy, a potem swoim krzykiem, zbudził resztę
Zoro mógłby…
Zgrzytnął
zębami.
Tego,
co działo się później nie chciał pamiętać. Strach, płacz, krzyk… I ta krew w
gabinecie Choppera, gdy asystował przy operacji. Właściwie to asystowali
wszyscy. Lekarz potrzebował każdej pary rąk do pomocy. Pracy było po prostu
zbyt dużo, żeby mógł poradzić sobie sam.
Jakoś
im się udało. Zoro przeżył… Ale do dzisiaj nie odzyskał przytomności. A Chopper
nie potrafił dokładnie powiedzieć, kiedy, i tak naprawdę czy, to nastąpi.
Wymieniali
się dyżurami przy nieprzytomnym towarzyszu, tak by cały czas ktoś był obok.
Na
wszelki wypadek.
-Nami-san…
- Nie chciał o tym myśleć. Wystarczyło, że przeżywał to wszystko w snach. Na
jawie koszmary nie były mu potrzebne. Ktoś przecież musiał zająć się resztą. –
Śniadanie już gotowe. – W końcu po to tu przyszedł. Żeby ją zmienić. –
Nami-san?
Dziewczyna
go nie słuchała. Zajęta była głaskaniem Zoro po głowie. Zielone włosy
wychodziły niemal garściami, rozsypując się po pościeli przy każdym jej ruchu.
-Wiesz
Sanji-kun? – Zjechała dłonią na policzek szermierza, uważając, by nie naruszyć
opatrunku chroniącego jego oczy. Czy raczej rany po oczach. Tam, pod spodem,
nie było już tych szarych tęczówek, które nie raz patrzyły na nią ze złością,
ale też ze współczuciem. A nawet z wdzięcznością. I to właśnie to ostatnie
spojrzenie najbardziej ją bolało. Bo nie zasłużyła na nie. – Czasem… Chwilami…
Tak sobie myślę, że może lepiej by było, gdyby on… - urwała nie mogąc
wypowiedzieć głośno swoich myśli. Lecz nawet, jeśli tego nie zrobiła on i tak
wiedział, co chciała powiedzieć. Jego również, wielokrotnie nachodziły te same
wątpliwości. Nie potrafił przestać myśleć o tym, co będzie później. Kiedy Zoro
się już obudzi. Jak będzie funkcjonować? Zmaltretowany fizycznie i psychicznie.
Oślepiony. Pozbawiony tego, co dla szermierza najważniejsze – rąk.
Bezwiednie
spróbował pogładzić Zoro po dłoni, tak by dodać nieprzytomnemu mężczyźnie
otuchy, jednak jego palce natrafiły na próżnię. Wtedy, wbrew sobie, spojrzał na
przyjaciela. Ciało, niemal śmiertelnie wychudzone, pokryte bandażami, zakrzepłą
krwią wypływającą z wciąż otwierających się ran oraz całą masą sińców zdawało
się być martwe. Ten widok, za każdym razem sprawiał, że pękało mu serce a
gardle rosła wielka gula utoczona z zżerającego go od środka poczucia
winy.
Nic
tak jednak nie bolało, jak widok rąk szermierza. Kończących się zdecydowanie za
wcześnie. W prawej brakowało dłoni. Kapitan postarał się o to, żeby nie było,
co ze sobą składać. I na nic zdały się wysiłki Choppera.
Lewa
zaś… Lewa kończyła się tuż powyżej łokcia.
Chociaż
nad tą Kapitan znęcał się mniej, to, tym razem, rzeczywistość postanowiła sobie
z nich zakpić. W ranę, zadaną nożem Marynarza, wdało się zakażenie. Gangrena.
Kolejny przeciwnik, z którym przyszło im się zmierzyć, w walce o życie Zoro.
Ostatecznie wygrali, lecz cena, jaką zapłacili była naprawdę wysoka. Tak
bardzo, że zastanawiał się, czy faktycznie odnieśli zwycięstwo. A może to tylko
ułuda? Cieszą się odniesionym sukcesem, podczas gdy tak naprawdę przegrali. A
główną ofiarą był właśnie Zoro?
Nami
chyba myślała podobnie, bo jej wzrok spoczął na kikucie obwiązanym białym
bandażem.
-Jak
myślisz? Dobrze zrobiliśmy?
Pokręcił
głową jakby szukając właściwych słów.
-Nie
wiem – przyznał wreszcie. Postanowił postawić na szczerość. W końcu nawigatorka
też była z nim szczera. Wątpił żeby zdecydowała się skierować te same słowa do
Luffiego albo Choppera. Szczególnie do Luffiego. Ich kapitan chyba najbardziej
przeżywał to, co się stało. Zniknął gdzieś wiecznie uśmiechnięty dzieciak, z
nieposkromionym apetytem, obwieszczający całemu światu, że zostanie Królem
Piratów. Uśmiech zastąpił posępny wyraz twarzy. W dodatku, odkąd opuścili tę
diabelską wyspę, ani razu nie usłyszał od Luffiego typowego dla niego zawołania
„Sanji! Mięsa!”. Prawdę mówiąc niepokoiło go prawie tak samo jak stan Zoro. –
Naprawdę nie wiem – powtórzył. – Od tego wszystkiego bolał go żołądek. – Ale
nie mogliśmy postąpić inaczej. Bo…
-Wiem
– przerwała mu. – Wyrzuty sumienia by nas zjadły. Chociaż wydaje mi się, że i
tak się od nich nie uwolnimy. Ale… Ja po prostu nie mogę zapomnieć tego widoku.
Kiedy one… - Przygryzła wargę jakby walcząc ze łzami.
On
też poczuł jak oczy zaczynają go piec. Obraz, o którym mówiła i jemu wrył się w
pamięć. Nic dziwnego. To oni asystowali Chopperowi podczas tej nieszczęsnej
operacji.
Odgłos piły trącej o kość wwiercał mu
się w mózg, wywołując ból w lędźwiach oraz mdłości. Każdy ruch ząbkowanego ostrza
przecinającego twardą strukturę, rozszarpującego tkanki dookoła, tak, że
wszystko zalane było krwią, pchał go ku ucieczce. Zwłaszcza, że doskonale wiedział, co Chopper
właśnie ciął. I jakie będą tego konsekwencje.
-Sanji.
Drgnął słysząc cichy, zmęczony głos
lekarza.
-Może tu wytrzeć? Nic nie widzę.
Posłusznie osuszył wskazany fragment o
mało nie wymiotując przy okazji na stół operacyjny. Powstrzymał się resztką
sił.
-Dziękuję.
Nie odpowiedział. Gdyby to zrobił na
pewno nie udałoby mu się utrzymać w sobie zawartości żołądka. Podziwiał
Choppera. On sam ledwie trzymał się na nogach a nie zrobił nawet połowy tego,
co lekarz. Renifer, od przebudzenia, bez przerwy, zajmował się Zoro. Pomagali
mu, to prawda, ale zmieniali się między sobą, podczas gdy Tony był sam. A mimo
to pracował z równym zapałem, nie poddając się zmęczeniu. Które jedyne
odzwierciedlenie miało w jego głosie.
-Nami, możesz mi podać tę srebrną tackę?
Nawigatorka, podobnie jak Sanji,
słaniająca się na nogach ze zmęczenia, poderwała się gwałtownie, co niemal nie
skończyło się dla niej tragicznie. Prawie zemdlała, gdy zakręciło jej się w
głowie. Na szczęście kucharz w porę zdążył ją złapać.
-W porządku? – Uderzyła go jej trupia
bladość. Choć sam pewnie nie wyglądał lepiej.
-Tak.
-Nami!
-Już! – Wyrwała się z jego objęć i
szybko podała Chopperowi to, o co prosił.
Na metalową tackę, z głuchym plaśnięciem
wylądowała ręka Zoro. Od łokcia do połamanych palców.
Dla Nami to okazało się zbyt wiele.
Wybiegła z sali a po chwili doszły ich odgłosy wymiotowania. Sanji miał wielką
ochotę do niej dołączyć. Teraz jego żołądek wyczyniał już po prostu cuda. Czuł
jakby miał w sobie dzikie zwierzę szukające sposobu by się wydostać.
-Sanji? – Chopper zajęty zszywaniem
powstałego kikuta nawet nie podniósł wzroku. Chciał to zrobić najlepiej jak
umiał. Żeby ta część ręki Zoro, która została, prezentowała się przynajmniej
przyzwoicie. Jeśli odpowiednio się przyłoży, szermierz, w przyszłości, będzie
mógł…
Zastygł z igłą wbitą tuż pod okrwawioną
skórą. Kogo on oszukuje. Nie ma znaczenia jak będzie się starał. Zoro i tak już
nigdy nie chwyci miecza. I nawet najpiękniejsze szycie tego nie zmieni.
-Jestem Chopper. – Wystraszył się
słysząc głos kucharza. Był pewien, że Sanji pobiegł za Nami. – Zostanę.
Spojrzał na przyjaciela. Sanji wyglądał
jakby ledwie nad sobą panował. A jego największym marzeniem było znalezienie
się daleko stąd. Z dala od tej sali. Lecz mimo to, w błękitnych oczach,
błyszczała determinacja. Postanowił dotrwać do końca.
-Wiesz, że musimy to samo zrobić z drugą?
Jeśli to możliwe, kucharz zrobił się
jeszcze bledszy.
-Tak – wychrypiał.
-Śniadanie
na stole. – Postanowił zmienić temat. Jeśli dalej będą o tym rozmawiać,
zwariuje.– Idź. Teraz moja kolej żeby z nim posiedzieć. – Uśmiechnął się
smutno.
Kobieta
wstała aczkolwiek niechętnie.
-Nie
wiem czy będę w stanie cokolwiek przełknąć. Przepraszam Sanji-kun. To, co
przygotowałeś na pewno jest pyszne, po prostu…
Machnął
ręką. Przyzwyczaił się. Ostatnio nikt z załogi nie miał apetytu. I choć bolało,
kiedy przygotowane przez niego dania pozostawały niemal nietknięte, to starał
się nie być na nikogo zły. Sam również jadł niewiele. Właściwie to tylko
dostarczał organizmowi minimum niezbędne do normalnego funkcjonowania.
Wspomnienia z więzienia, gdzie głodujący Zoro był zmuszony patrzeć jak oni
jedzą, były zbyt świeże. Dlatego nie mógł nikomu robić wyrzutów. Nawet, jeśli
marnowali jedzenie.
-Rozumiem…
Ale spróbuj zjeść, choć trochę. Musisz…
-Wiem.
Postaram się. – Pochyliła się nad szermierzem i pocałowała go w policzek.
Kiedy
wyszła Sanji usiadł na zajmowanym przez nią krześle. Oparł łokcie na kolanach,
splótł palce, po czym oparł na nich brodę. Siedział tak ze wzrokiem skupionym
na nieruchomej twarzy przyjaciela.
-I,
co gówniany szermierzu? Zostaliśmy sami… Możesz się już obudzić… Wiesz… Mam ci
tyle do powiedzenia… - Głos mu się załamał. – Zoro… wybacz mi… - Zaczął łkać. –
Tak bardzo cię przepraszam…
-Luffy?
– Usopp wślizgnął się do sali i cicho zamknął za sobą drzwi. – Możesz już iść.
Teraz moja kolej.
Kapitan
nawet na niego nie spojrzał. Nie uniósł głowy. Nie wykonał żadnego gestu
świadczącego, że w ogóle go usłyszał. Co kanonier przyjął z ulgą. Ostatnio
spojrzenie Luffiego wywoływało u niego ucisk w żołądku. Z rodzaju tych, które
pojawiają się, gdy wiesz, że wydarzy się coś złego. I Usopp naprawdę bał się
nadchodzących dni. Tygodni. Lat. Nie wiedział jak przetrwają tragedię, jaka ich
spotkała. Czy w ogóle dadzą rade to zrobić. Na każdym z nich pobyt w więzieniu
odcisnął swoiste piętno. Sanji, na przykład, przestał denerwować się z powodu
marnowanego jedzenia. On sam zaś zaczął nienawidzić sam fakt, iż widział.
Wszystkie te barwy i kształty dookoła sprawiały mu niemal fizyczny ból. Kiedy
tylko mógł zamykał się w najciemniejszym pomieszczeniu, na statku, z dala od
innych i siedział tak, nawet kilka godzin w całkowitej ciemności. Niemal w
kompletnym bezruchu, wyobrażając sobie, czy raczej katując się myślą, że od tak
teraz będzie wyglądało życie Zoro. Nieprzenikniona czerń. A to za jego
przyczyną. On był temu winny. I choć starał się uratować przyjaciela, jak
zwykle zawiódł. Znów mu nie wyszło. Raz… Raz chciał zachować się jak mężczyzna
i zrobić coś dobrego… bohaterskiego… I odebrano mu tą możliwość.
Nawet
nie zauważył, kiedy zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie utworzyły na
pobladłej skórze półksiężycowe ślady.
Nie
miał prawa nazywać się przyjacielem. Nakama. Towarzyszem. Gdyby wtedy, w Water
7, do nich nie wrócił, Zoro… Zachowałby przynajmniej oczy. Gdyby wiedział…
Nigdy nie zdecydowałby się na powrót.
Nienawiść
do samego siebie zżerała go od środka.
Najbardziej
jednak cała sytuacja uderzyła w kapitana. Luffy… Przestał być ich Luffym.
Zniknął ten dzieciak z głową pełną marzeń i szczerym uśmiechem na pogodnej
twarzy. Wyglądało jakby chłopak, w ciągu tych kilku tygodni, nie tyle dorósł,
co postarzał się tracąc przy tym sens życia. Jego oblicza ani razu nie
rozjaśnił uśmiech. Siedział ponury, niemal cały czas spędzając przy łóżku Zoro.
Nieważnie czy akurat wypadał jego dyżur czy też nie. Naprawdę rzadko opuszczał
posterunek a i tak robił to niechętnie. Prawie nie sypiał, a jak już mu się
udało, budził się zlany potem z krzykiem uwięzionym w wysuszonym gardle. Nikomu
nie mówił, co mu się śniło. Ale też nie musiał tego robić. Wiedzieli. A
przynajmniej się domyślali.
Czasem
mamrotał pod nosem coś, co brzmiało trochę jak przeprosimy a trochę jak urok.
Rzucany na osobę darzoną szczerą nienawiścią.
W takich chwilach nikt z załogi nie odważył się do niego podejść. Poza tym nikt
nie znajdował słów, którymi mógłby zwrócić się do cierpiącego kapitana. Bo
przecież Luffy nie był w swoim cierpieniu osamotniony.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Cztery…
Wydech.
On
też wypuścił z ust powietrze i wrócił do obserwowania klatki piersiowej Zoro.
Znów zaczął liczyć
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Robił
to głównie po to, by nie zwariować. I mieć poczucie, że nie siedzi tu
bezczynnie. Że, w jakiś zawiły sposób, faktycznie jest potrzebny.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wydech.
Odkąd
opuścili więzienie nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Nic go już nie cieszyło.
Potrawy Sanjiego straciły smak. I prawdę mówiąc nie czuł już głodu. Nie miał
też ochoty na zabawę, czy wygłupy. Nawet wielka głowa Sunny’ego go nie
pociągała.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Liczył
się tylko Zoro. Który cierpiał, bo on okazał się za słaby. Iż byt tchórzliwy.
Tak. Teraz mógł się do tego przyznać. Kiedy Kapitan zaproponował wzięcie na
siebie tortur za całą załogę wystraszył się. Na jeden krótki moment, lecz to
wystarczyło, by się nie zgłosił. By Zoro go ubiegł.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wydech.
A
obiecał sobie, że będzie ich chronił. Swoich cennych Nakama. Więc dlaczego, gdy
przyszło, co do czego stchórzył? Pozwolił żeby człowiek, który pierwszy mu
zaufał, tak bardzo cierpiał. W dodatku…
Ręce Zoro… To było coś, co najbardziej nie dawało mu spokoju. Podczas ich
pierwszego spotkania szermierz zapowiedział mu, że jeśli kiedykolwiek stanie na
drodze spełnienia jego marzenia, zabije go. A teraz… Kiedy z tych silnych rąk
nie pozostało nic, oprócz żałosnych kikutów, jak Zoro zdoła do zabić?
Raz.
Dwa.
Trzy.
Wdech.
Obudziła
się gwałtownie siadając na łóżku. Ciało pokryte miała lepkim zimnym potem. Z
trudem łapała oddech starając się jednocześnie zapanować nad kołaczących się w
piersi sercem. Nie mogła sobie przypomnieć gdzie się znajdowała, dlatego
usłyszawszy za sobą ruch, zareagowała instynktownie.
-Tres…
-Robin!
To ja!
Zamarła
z dłońmi wciąż gotowymi do ataku.
-Nami?
– zapytała ani na chwilę nie tracąc czujności.
-Tak.
Coś pstryknęło i wnętrze kajuty rozbłysło słabym światłem
świecy. Wystarczyło ono jednak, by Robin dojrzała twarz przyjaciółki. Oraz
resztę pomieszczenia, co całkiem
przekonało
ją, iż jest bezpieczna. Że to tylko sen. A ciemny, zimny loch został już za
nią. Należał do przeszłości.
Opuściła
ręce.
-Przepraszam.
-Nic
się nie stało. – Nawigatorka usiadł obok niej i oparła głowę o ramię
archeolożki. – Zły sen. – Bardziej stwierdziła niż zapytała.
Robin
jedynie skinęła głowę jednocześnie podciągając kolana pod samą brodę, niezdolna
wypowiedzieć choćby słowa. Nami tymczasem objęła przyjaciółkę ramieniem.
-Wiem
jak to jest… - wyszeptała mając w pamięci własne koszmary.
Przez
jakiś czas siedziały tak w ciszy, przytulone do siebie, nawzajem dodając sobie
otuchy samą obecnością. Robin drżała. Nawigatorka pociągała nosem jakby walcząc
ze łzami. W końcu archeolożka wyswobodziła się z objęć przyjaciółki.
-Muszę
już iść… Teraz moja kolej.
-Tak… - Nie chciała żeby Robin szła. Nie chciała
zostać sama, w tym wielkim pokoju, do towarzystwa mając jedynie własne myśli i
koszmary. Lecz nie odważyła się powiedzieć tego głośno. Teraz najważniejszy był
Zoro. Nie ona.
Gdy
za Robin zamknęły się drzwi ogarnął ją irracjonalny lęk. Miała wrażenie, że
zewsząd patrzą na nią te bezduszne czarne oczy Kapitana. I, że za chwile usłyszy jego głos. A on
wypowie te same słowa, które sprowadziły na Zoro kolejną dawkę cierpień.
Niemal
wybiegła z pokoju, kierując się wprost do kuchni. Jedynego miejsca na statku,
poza salą szpitalną, w którym ktoś na pewno był. Sanji. On niemal nie opuszczał
kuchni, zajęty studiowaniem przepisów i potraw odpowiednim dla Zoro. Gdy ten
się w końcu obudzi.
Szła
szybko, jakby za wszelką cenę starała się uciec wspomnień sprzed chwili. Nami
naprawdę jej współczuła. Lecz ona nie zasługiwała na to. To prawda, przyśnił
jej się koszmar. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Jednak, w
przeciwieństwie do reszty, jej sny krążyły wokół Zoro. Nie przeżywała po raz
kolejny gehenny szermierza. Nie. Gdyby tak było, nie czułaby tak potwornych
wyrzutów sumienia. To mogłaby zaakceptować. Jako karę. W niewielkim stopniu
odpowiadającą popełnionym grzechom, ale jednak. Wtedy koszmary byłyby pokutą.
Lecz nawiedzające ją sny dotyczyły bezpośrednio niej. W wizjach, jakie zsyłał
jej udręczony umysł, to zawsze ona grała główną rolę. Śniła o tym, że Kapitan…
Robił z nią to, co zaserwował szermierzowi. Oraz o wiele więcej. To ona cierpiała,
podczas gdy reszta załogi tylko patrzyła. Beznamiętnym wzrokiem. Dokładnie
takim, jakim oni uraczyli Zoro podczas jego ostatniej tortury.
Czuła,
więc się podwójnie winna. Nie dość, że szermierz cierpiał za nią, to w dodatku,
ona nie potrafi tego docenić. Stawia siebie ponad niego.
Nienawiść,
jaką odczuwała względem siebie rosła z dnia na dzień.
Czy
naprawdę ma prawo siedzieć tuż obok niego? Głaskać wychudzony policzek i
szeptać, by wreszcie się obudził? Że wszystko będzie dobrze?
Przecież
wiedziała, że to kłamstwo. Nie, gdy ktoś taki jak ona był w pobliżu.
-Nie!
– wrzasnął i cisnął trzymaną w ręce miską prosto przed siebie.
Naczynie
przeleciało przez całą kuchnię, by w końcu rozbić się na przeciwległej ścianie,
brudząc wszystko dookoła kremową mazią i kawałkami porcelany. A on stał i
patrzył jak efekt jego kilkugodzinnej pracy staje się zwykłym śmieciem. Po
chwili do wypełniającej go wściekłości zaczęło dołączać poczucie winy. Właśnie
zmarnował jedzenie. I to w najgorszy możliwy sposób.
-Kurwa!
Zaczął
zbierać resztki nieudanej potrawy.
Czy
naprawdę był aż tak żałosny? Nie potrafił ugotować zwykłego kleiku, który nie
smakowałby jak… Czy raczej po prostu smakowałby? W dodatku, swoje frustracje
wyładowywał w godny pożałowania sposób. A chciał tylko stworzyć danie, które, z
czystym sumieniem mógłby podać Zoro. Kiedy ten się obudzi…
Zacisnął
pięści ignorując kawałki porcelany wbijające mu się w skórę. Każda myśl o
szermierzu bolała. Każda próba wyobrażenia sobie jak dalej będą wyglądać ich
losy doprowadzała niemal do obłędu. A mimo to… Katował się tymi wizjami.
Przeżywał przyszłość na tysiące różnych sposobów. Raz lepszych, raz gorszych,
ale zawsze z jednym zakończeniem. Nie wyobrażał sobie, by Zoro był w stanie żyć
w ten sposób. On… Dla niego to byłoby za
dużo. Podejrzewał, że szermierz też dojdzie do takiego wniosku. I nie będzie go
winił. Więcej. Obiecał sobie, że pomoże mu. W każdy możliwy sposób. Nawet,
jeśli pozostali mieliby go znienawidzić. A wyrzuty sumienia nie opuścić aż do
samego końca.
-Powinieneś
uważać.
Pogrążony
we własnych myślach niemal stracił równowagę i kłapnął na tyłek, kiedy ktoś
dotknął jego dłoni.
-Musisz
to opatrzyć.
-Nami-san?
– zapytał głupio, lecz nawigatorka nie podniosła głowy. Dalej wpatrywała się w
drobne zadrapania pokrywające jego ręce.
-Zaczekaj…
-To
nic takiego. – Wyrwał jej się gwałtowniej niż zamierzał. – Naprawdę! – Starał
się brzmieć pokrzepiająco.
-Na
pewno? – Nie wyglądała na przekonaną.
-Tak…
I przepraszam, że musiałaś to oglądać. Miałem… - zawahał się. – Drobny wypadek.
Nawigatorka
szybkim spojrzeniem oceniła odległość, dzielącą kuchenkę od pobrudzonej ściany
i od razu domyśliła się, jakiego rodzaju wypadek Sanji miał na myśli. Nic
jednak nie powiedziała. I kucharz był jej za to wdzięczny.
-Zaczekaj
chwilę, piękna. Zaraz to posprzątam i jestem do twojej dyspozycji.
-Nie.
– Odsunęła go delikatnie acz stanowczo. – Ja się tym zajmę.
-Nie
mogę pozwolić…
-Możesz!
– Spiorunowała go wzrokiem. – I pozwolisz. Tylko… zostań ze mną. Proszę… -
Dodała a w jej oczach zalśniły łzy. – Robin jest u… Zoro… - Na sam dźwięk
imienia przyjaciela poczuła nieprzyjemne dreszcze. – A ja… nie chcę być sama.
Zostaniesz?
Poczuł
jak i jemu zbiera się na płacz, dlatego tylko kiwnął głową. Bał się, że jeśli
wypowie choćby słowo nie powstrzyma łez. A ostatnim, czego pragnął w tej chwili
to z zaczął płakać przy Nami-san. Kobieta już i tak ledwo trzymała się w jednym
kawałku. Jeśli teraz pozbawi ją oparcia ze swojej strony może się już nie
podźwignąć. Musiał być silny. Dla niej i dla reszty.
Bez
słowa zaczął parzyć herbatę.
-Jeszcze
chwila Franky.
-Nie
ma sprawy. – Chociaż starał się mówić z dobrze wyuczoną nonszalancją i
pewnością siebie to nawet on wyczuł w swoim głosie fałszywą nutę. A wszystko
przez to, czego był teraz świadkiem. Chopper, ten mały renifer, który już
nieraz pokazał mu, że nie należy go lekceważyć, zmieniał właśnie opatrunek na
plecach szermierza. I to widok jątrzących się ran pokrywających skórę mężczyzny
od karku aż po okolicę nerek, tak na niego działał. Ropne bąble, surowe mięso
prześwitujące przez nałożoną maść, kawałki skóry odchodzące wraz z kolejnymi
bandażami…
Od
tego widoku robiło mu się na przemian zimno i gorąco. A myśl, że to właśnie
prze niego on tak cierpi uwierała. Podrażniając to samo miejsce, w jego sercu,
gdzie skryło się poczucie winy związane ze śmiercią Toma. Tak samo jak wtedy,
gdyby czegoś nie zrobił, nikt by nie cierpiał. Przynajmniej nie aż tak… Dawniej
winne były jego wynalazki. Teraz chęć spełnienia jednego z marzeń. Gdyby nie
wyruszył ze Słomkowymi oszczędziłby Zoro części tortur. Lepiej mu było zostać w
Water 7. Jednak czasu nie da się cofnąć. Przekonał się o tym dawno temu.
Dlatego teraz nie pozostało mu nic innego jak tylko zrobić wszystko by ulżyć w
cierpieniu człowiekowi, który zgodził się nadstawiać za niego karku. Choć znali
się krótko i trudno było nazwać ich choćby towarzyszami, nie wspominając już o
Nakama…
-Możesz
już go położyć.
Opatrunek
został zmieniony, więc Franky najdelikatniej jak tylko mógł położył Zoro z
powrotem na łóżku. A mimo to przez twarz Zoro przemknął grymas bólu. Chopper
ugryzł się w policzek żeby nie jęknąć.
-Dziękuje
Franky.
-Nie
ma, za co. – Cyborg wycierał ręce. Renifer nawet nie zauważył, że ubrudził
mężczyznę maścią. I chyba krwią. Ale z drugiej strony to było nieuniknione. W
końcu Franky trzymał Zoro, kiedy on go opatrywał. Musiał przyznać, że pomoc
przyjaciela znacznie ułatwiała mu zadanie.
Miał zdecydowanie lepszy dostęp do pleców Zoro, kiedy ten praktycznie
wisiał na silnych ramionach cyborga. Założenie opatrunku też było w takiej
sytuacji łatwiejsze. – Pomóc w czymś
jeszcze?
Pokręcił
głową.
-Nie…
Z resztą poradzę sobie sam. – Zostały mu jeszcze ręce szermierza i kilka
pomniejszych ran. Do tego nie potrzebował pomocy. I chociaż bardzo chciał żeby
Franky został, siedzenie samemu i patrzenie na skatowane ciało jednego z
najsilniejszych mężczyzn, jakich znał, przypominało koszmar, to nie zamierzał
zatrzymywać cieśli. Wiedział, że tamten niczego nie pragnie tak bardzo jak
uciec stąd. Nie patrzeć więcej na te rany, z którymi on mierzył się cie
dziennie. – Jeszcze raz dziękuję. – Nie mógł go za to winić. To był naturalny
ludzki odruch.
-Spoko.
To ja idę. Jakby, co – wołaj! – krzyknął jeszcze i już go nie było.
Chopper
sięgnął po kolejną rolkę bandaża. Po raz niewiadomo, który zastanawiając się,
dlaczego właściwie to robi. Pomimo swojej profesji, czy może raczej dzięki
niej, całym sobą czuł bezsensowność swoich działań. Reszta pewnie nie zdawała sobie
z tego sprawy. Oni widzieli tylko te zewnętrzne obrażenia. Były poważnie, nie
przeczył, lecz… To, co ciało się wnętrz Zoro martwiło go zdecydowanie bardziej.
Obciążone stresem, głodówką i narkotykiem serce pracowało może w trzydziestu
procentach. Wątroba też ledwie dawała radę, niemal całkiem zmasakrowana prze
Twórcę Samobójców. Nerki powoli również odmawiały współpracy. Żołądek… Wątpił
by Zoro kiedykolwiek był w stanie zjeść normalny posiłek. Prawe płuco musiał w
ogóle usunąć. Zostało przebite jednym z żeber, kiedy nieśli ich na statek. Nic
dziwnego, kości szermierza łamały się pod każdym silniejszym naciskiem. To cud,
że Roronoa przeżył do ich obudzenia. Nie… Cudem było, że żył do tej pory.
Widywał wcześniej ludzi rannych, nawet śmiertelnie. Było, że umierali na stole operacyjnym,
podczas gdy on i Doktorka uwijali się w pocie czoła, żeby oszukać śmierć. Lecz
nigdy nie dane mu było zobaczyć aż takich obrażeń. U żyjącej osoby.
Podejrzewał,
że koniec był tylko kwestią czasu.
Nienawidził
się za te myśli. Tak samo, jak za fakt, że nie potrafił pomóc przyjacielowi.
Znów trafił na chorobę, wobec której był bezsilny. Po raz kolejny ktoś, kogo
podziwiał zginie przez niego.
To
bolało.
Wtem
drzwi się otworzyły. Chopper drgnął przestraszony, kiedy zobaczył, kto w nich
stoi.
-Luffy…
- Od jakiegoś czasu kapitan go przerażał. Ten jego pusty wzrok i wiecznie
zacięta mina przyprawiały go o gęsią skórkę i nawet grube futro nie pomagało.
Bał się dwóch rzeczy. Po pierwsze tego, że Luffy będzie miał do niego pretensje
o brak poprawy stanu Zoro. Był w końcu lekarzem. Miał leczyć. A póki, co nie
było efektów jego działań. Po drugie obawiał się o samego Luffiego. Że ich
kapitan w końcu zrobić coś głupiego. Coś, co bezpośrednio zagrozi jego życiu. –
Miałeś odpoczywać… - W zasadzie już to robił. Niemal nie sypiał doprowadzając
swój organizm na skraj wycieńczenia.
-Pomogę
ci. – Gumiak pozostał obojętny na przerażony wzrok Choppera. Podobnie jak na
wszystko inne. Poza Zoro. Tylko, kiedy patrzył na swojego pierwszego oficera
jego rysy łagodniały. Lub przeciwnie – tężały. W zależności, o czym w tamtym
momencie myślał.
-Nie
trzeba… Lepiej…
-Już
odpocząłem. Pomogę ci.
Powiedział
to takim tonem, że Chopper postanowił nie dyskutować. Rozkazy kapitana są
święte.
-Dobrze.
Podaj mi tamtą maść.
Obudził
go ból. Ale nie tak bezwzględny i dojmujący jak do tej pory. W porównaniu do
poprzednich razów ten mógłby nazwać jedynie ćmieniem. W dodatku otaczała go
dziwna błogość. Miękkość i ciepło. Były to uczucia, których nie zaznał,
zdawałoby się, od wieków. W dodatku wokół unosił się dziwny zapach, nie mający
nic wspólnego z odorem więzienia. Nie potrafił go zidentyfikować, dlatego
spróbował otworzyć oczy. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem. Spróbował,
więc ponownie. Kiedy i tym razem poniósł porażkę, przypomniał sobie. Zawył. Z
żalu i wściekłości. Wtedy poczuł czyjąś ciepłą dłoń na policzku i usłyszał
cichy, zaniepokojony głos.
-Zoro…
Zoro…
-Lll…
- Spróbował się odezwać, ale gardło miał tak wyschnięte, że nie wydobyło się z
niego nic poza kolejnym jękiem. Wówczas stało się coś niezwykłego. Poczuł jak
ktoś wkłada mu do ust słomkę. Pociągnął i po chwili rozkoszował się zimną wodą.
Tak pyszną, że mogłaby konkurować z najlepszym sake. Pił długo starając się
zaczerpnąć jak najwięcej życiodajnego płynu. Co nie było łatwe, bo po kilku
łykach zmęczył się na tyle, że z trudem mógł złapać oddech. Jednak osoba obok
czekała cierpliwie, podając mu wodę ilekroć znalazł w sobie siły, by pić dalej.
W
końcu uznał, że wystarczy. Wypluł słomkę. Osoba obok zrozumiała. Nie dostał
więcej. Teraz mógł się odezwać. Przekonać się, czy miał rację.
-Luffy?
-Jestem
tu… - Głos kapitana był inny od tego, który zapamiętał. Zupełnie jakby gumiak
miał w gardle wielką kluchę. – Jestem… Jestem Zoro. To Sunny… Jesteśmy na
Sunny’m! To się skończyło Zoro!
Słysząc
nazwę statku poczuł jak ogarnia go fala ulgi. Zaraz jednak strach powrócił.
-Re…szzzz…ta…
- wychrypiał. Był coraz słabszy. Powoli ogarniało go, tak dobrze mu znane
odrętwienie. Zbliżał się sen. Mimo to musiał wiedzieć. –Co…
-Oni
też tu są. Jesteśmy wszyscy! Dzięki tobie Zoro! Dzię…
Reszty
nie usłyszał. Zasnął.
Następne
przebudzenie okazało się o wiele gorsze. Ból był silniejszy i zdawał się
obejmować całe ciało. Każdą najmniejszą jego część, bez wyjątku. Nawet twarz go
bolała. A płuca przy każdym wdechu paliły żywym ogniem. Ostatkiem sił jęknął.
-Boli…
W
tej chwili nie zastanawiał się nad utraconą dumą. Chciał tylko, żeby ból
odszedł. Tak szybko jak to tylko możliwe.
-Już… - Znów usłyszał głos Luffiego. –Zoro… Już… -
Poczuł ukłucie, lecz nie potrafił dokładnie wskazać gdzie. Wraz z nim przyszła
niemal natychmiastowa ulga. Nie wiedział czy sam sobie ją wmówił, czy lek,
który podał mu kapitan, był tak silny. Ale to nie miało znaczenia. Ważniejsze,
że ból odchodził a on mógł znów odpłynąć w ten przyjazny niebyt, gdzie
rzeczywistość nie miała wstępu.
-Dziękuje
– szepnął jeszcze na koniec i pozwolił by błogość całkiem przejęła nad nim
kontrolę.
-Chopper,
kiedy on się w końcu obudzi?
-Musisz
być cierpliwy Luffy….
-Ale…
-Przecież
wiesz, że on zawsze lubił sobie pospać.
-Właśnie.
I zawsze wychodziło mu to na zdrowie, pamiętasz?
Usłyszał
jak Luffy mruczy coś pod nosem, nieprzekonany. Poza kapitańskim, udało mu się
wychwycić jeszcze głos Choppera i Usoppa. Jeśli słuch go nie mylił obok niego
znajdowała się trójka przyjaciół. Tak blisko a jednocześnie tak daleko. Słyszał
ich. Niemal czuł obecność każdego z osobna. Wyczuwał subtelny zapach,
przypisany bezpośrednio do każdego z Nakama. A mimo to… Zdawałoby się, że
znajdowali się w innym świecie, tak różnym od tego, w którym utknął on. Ich
świat nie skąpany był w czerni. Wręcz przeciwnie. Mienił się intensywnością
barw, których do tej pory niemal nie dostrzegał. Ignorował je wręcz. Dopiero,
kiedy pozostawiono mu tylko jeden kolor, zrozumiał, jakim głupcem był. Nie
chciał się jednak na tym skupiać. Jeszcze nie teraz. Najpierw musiał się
przekonać czy Luffy go nie okłamał. Czy faktycznie cała załoga bezpiecznie
opuściła więzienie.
Tym
razem nic go nie bolało, dlatego mógł w spokoju przysłuchiwać się rozmowie. Był
za słaby, żeby do niej dołączyć. Nie czuł się na siłach by powiedzieć choćby
słowo.
-Poza
tym Luffy… - Dołączył czwarty głos. Sanji też tu był. – Nie miałeś odpoczywać?
Z tego, co kojarzę trzecią dobę jesteś na nogach. – Wyraźnie wyczuwał w głosie
kucharza rozdrażnienie. I chyba niepokój. Czyżby kuk tak bardzo martwił się o
Luffiego? Czy może to przez niego Sanji… Zrobiło mu się dziwnie. Nie przywykł
do troski z jego strony. Chociaż musiał przyznać, że było to miłe uczucie.
-Nic
mi nie jest! – warknął Luffy i dokładnie w tej samej chwili Zoro poczuł jego
dłoń na swoim czole. – Nigdzie nie pójdę dopóki on się nie obudzi… - Wbrew
wcześniejszym słowom w głosie gumiaka pobrzmiewało zmęczenie. Sanji mylił się,
co do tych trzech dni. Musiało ich być o wiele więcej. Kapitan sam siebie
wykańczał.
Nie
mógł na to pozwolić.
-Chcę
być wtedy przy nim – ciągnął Luffy. – Chcę… - urwał.
-To…
jesteś… - Mówienie sprawiało mu ból. Ale nie mógł siedzieć cicho. Nie, wiedząc,
do czego może to doprowadzić. –A teraz… spierdalaj do łóżka…
Na
moment w pokoju zaległa niemal kompletna cisza, przerywana jedynie urywanym
oddechem szermierza.
-ZORO!
– W końcu kapitan odzyskał głos. – Ty… Naprawdę… Już…
-Tak…
- wychrypiał modląc się jednocześnie, żeby Luffy mu uwierzył i sobie poszedł.
Znów zaczęły ogarniać go senność i zmęczenie.
-Zoro!
Tak się cieszę!
Poczuł
jak coś mokrego skapnęło mu na policzek. Zaraz potem następne. I jeszcze
kolejne. Łzy. Luffy płakał.
-Nie
maż się… jak baba… tylko… idź… - Mówienie przychodziło mu z coraz większym
trudem.
-Ale
ja muszę ci tyle powiedzieć!
-Później…
Obiecuję… - Dodał, bo poczuł, że tak trzeba. Inaczej Luffy mu nie uwierzy. –
Porozmawiamy… później…
-Słyszysz
Luffy? – Do rozmowy włączył się Sanji. – Nawet ta Alga ma na tyle rozumu, żeby
cię wysyłać do łóżka. Idź, my przy nim posiedzimy.
Zoro
nie usłyszał odpowiedzi kapitana. Zamiast tego skrzypnęło odsuwane krzesło.
-Dobrze.
Pójdę… - Gumiak wydawał się być pokonany, lecz mimo to w jego głosie,
pobrzmiewała pewna radość. Podszyta strachem. – Ale wrócę później Zoro. –
Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy była to obietnica czy groźba.
Nim
zdecydował się na którąś z wersji trzasnęły drzwi. Westchnął z ulgą. Bez
Luffiego wszystko było prostsze. Nie wiedział skąd, jednak był pewien, że
Sanji, Chopper i Usopp pozwolą mu spać.
-Jak
się czujesz? – To pytanie zadał kucharz wycierając mu z twarzy łzy kapitana.
-Słabo.
Chcę spać.
-Śpij.
– Chopper chyba się uśmiechał. Przynajmniej tak mu się zdawało, gdy starał się
skupić na głosie renifera. – W razie, czego będziemy tu. Obok.
-Dziękuję…
- Już miał pozwolić sobie odpłynąć w ramiona Morfeusza, gdy przypomniał sobie o
jednej rzeczy. Najważniejszej. Jak w ogóle mógł o niej zapomnieć?! – Sanji? –
Kucharz go nie okłamie. Tylko w jego odpowiedź był skłonny uwierzyć.
-Tak?
– Serce podeszło mu do gardła. Bał się pytania, które mogło za chwilę paść.
-Co
z resztą?
Zalała
go ulga tak wielka, że niemal nie roześmiał się w głos.
-W
porządku Zoro. Nic im nie jest. Udało ci się uratować wszystkich. – Podszedł do
łóżka i zrobił coś, co wprawiło w osłupienie wszystkich pozostałych. Pocałował
Zoro w czoło. – Dziękuję.
W
ten sposób budził się jeszcze kilkukrotnie. Zawsze zbyt słaby, by wytrzymać w
pełnej świadomości więcej niż kilka minut. I zawsze w towarzystwie Luffiego.
Kapitan zdawał się nie odstępować go ani na krok, lecz kiedy go o to spytał
chłopak wykręcił się od odpowiedzi. A on nie naciskał. Nie miał na to siły.
Czasem
kapitanowi towarzyszył ktoś z załogi. Dzięki temu przekonał się, że ani Luffy
ani Sanji go nie oszukali. Naprawdę
wszyscy przeżyli. Nami, Robin i Franky również. Cała trójka zareagowała płaczem
na jego chwilowe obudzenie. Co dziwne, to właśnie cyborg był z nich wszystkich
najgłośniejszy.
Uśmiechnął
się do wspomnień. Teraz potrafił pozostać świadomy odrobinę dłużej, lecz nadal
odpływał w niebyt, zbyt często by nie martwić tym Choppera. I przy okazji
reszty załogi. Ciężko mu było też zebrać myśli. Gubił się w dniach,
wydarzeniach… Kilka razy powtarzał to samo tej samej osobie. Poza tym ciągle
miał wrażenie, że to wszystko dookoła to tylko sen a on zaraz się obudzi. I
nic, co przeżył, od chwili wylądowania na tej przeklętej wyspie, nie będzie
prawdą. Dlatego zawzięcie unikał wszelkich tematów związanych z jego zdrowiem.
Próbował nie myśleć o otaczającej go czerni. O dziwnym mrowieniu w prawej dłoni
i lewej ręce. O piekących plecach. O… wszystkim, co wiązało się z Kapitanem. Nawet,
jeśli mężczyzna nawiedzał go w snach. Po takim koszmarze budził się zlany
potem, z szybko bijącym sercem wywołując panikę u tego przyjaciela, który
akurat pełnił dyżur przy jego łóżku. Szybko się zorientował, że towarzysze
ustalili coś na wzór grafiku, by ani na chwile nie zostawić go samego. Był im
za to wdzięczny. Panicznie bał się samotności. Miał wrażenie, że jeśli tylko
oni go opuszczą, z otaczającego mroku, wyłoni się Kapitan. Ze swoim batem. I
strzykawką. To ostatnie przyjąłby z radością. Tak. Wciąż był uzależniony.
Brakowało mu tego narkotyku. Nie aż tak jak w więzieniu, ale jednak. Pragnął
znów poczuć to znajome ukłucie i ból rozchodzący się po całym ciele. Co było
dziwne, bo normalnego bólu bał się panicznie. Przy każdej zmienia opatrunków,
zaciskał zęby modląc się, by leki przeciwbólowe, jakimi go szprycowano,
wytrzymały.
Kiedy
opowiedział, urywanymi zdaniami, o tym Chopperowi, ten nie okazał zdziwienia.
Stwierdził, że odtruwanie jeszcze trochę potrwa. Ale zrobi wszystko, żeby mu
pomóc.
To
był jedyny raz, gdy przyznał przed sobą i przed kimś, że wszystko, przez co
przeszedł było prawdą. Więcej nie chciał na ten temat rozmawiać. Z nikim.
Była
tylko jednak rzecz, łącząca go z wydarzeniami na wyspie, której nie mógł
ignorować. Głód. To uczucie zdominowało go całkowicie. Nie było chwili, by o
nim nie myślał. Uporczywe ssanie w żołądku towarzyszyło mu nieprzerwanie. Nigdy
nie zdołała się najeść do syta. Sanji tego pilnował. W takich chwilach
nienawidził kucharza. Podobnie zresztą jak całej reszty załogi. Miał wrażenie,
że specjalnie go głodzą. Że spodobało im się patrzenie jak się męczy.
Gdzieś
tam, w środku, rozumiał ich zachowanie. Nie był głupi. Wiedział, że nie mogą
pozwolić mu jeść tyle, ile by chciał. Że to niebezpieczne dla jego zdrowia czy
nawet życia, jednak… Kiedy żołądek kurczył się boleśnie, po kolejnej
miniaturowej porcji, logiczne argumenty przestawały być takie logiczne. Ciało
miało gdzieś tłumaczenia mózgu i za wszelką cenę próbowało dostać, to czego
pragnęło.
-Jeszcze…
- wysapał, kiedy kucharz zabrał łyżkę. – Sanji… Proszę…
Nauczony
doświadczeniem odwrócił wzrok, by nie patrzeć na przyjaciela. Ta pełna rozpaczy
twarz i tak go prześladowała. Wiedział, że jeśli spojrzy w nią jeszcze raz…
może się złamać. A wtedy… Nawet nie chciał myśleć o konsekwencjach. Już i tak
zwiększył porcję do maksimum. Każdy kolejny kęs po prostu rozerwie Zoro
żołądek.
-Nie…
- szepnął. – To starczy. Zobaczysz. Zaraz…
-Nie…
Kłamiesz.
W
tych słowach było tyle wyrzutu i nienawiści, że aż się cofnął. Wiedział, że
Zoro ma do niego żal, jednak nie spodziewał się tak jawnej wrogości. Chociaż
chyba powinien. Tak samo jak oni wszyscy. W końcu przez nich szermierz tak
cierpi… Dlatego postanowił przyjąć cała sytuację na przysłowiową klatę. Odłożył
pustą miskę na stolik a sam usiadł na łóżku, tuż obok Zoro.
-Nie
kłamię – powiedział cicho jednocześnie głaszcząc mężczyznę po włosach.
Przyjaciel nie wykonał żadnego ruchu, świadczącego o tym, że zachowanie
Sanjiego mu się nie podoba. Kucharz wiedział, że tak będzie. Zdążył zauważyć,
że każdy dotyk, nawet lekkie muśnięcie, sprawiało Zoro przyjemność. Zupełnie
jakby rekompensował sobie w ten sposób samotność, jakiej doznał w więzieniu. –
Zaraz…
-Nie…
Nigdy tak nie jest. – Słyszał po głosie, że szermierz bliski był płaczu. –
Zawsze mówisz, że wystarczy a nigdy tak nie jest – powtórzył. – Ja… Jestem
głodny Sanji! Cały czas… - dodał ciszej, chyba zmęczony swoim wybuchem.
Poczuł
jakby uderzono go pięścią w żołądek. Nie zdawał sobie sprawy z cierpień
towarzysza. Był pewien, że kiedy on wychodzi, Zoro odczuwa już sytość. Że
naprawdę wystarczają mu porcje, jakie dla niego przygotowywał. Nawet przez myśl
mu nie przeszło, że mogłoby być inaczej. Że szermierz odczuwał to samo, co on
wiele lat temu, kiedy jego własna głupota uwięziła jego oraz staruszka na tej
cholernej wyspie. I prawdę mówiąc nie chciał o tym wiedzieć. Wolałby żyć w
błogiej nieświadomości Bo… naprawdę nic nie mógł zrobić. Zwiększenie porcji nie
wchodziło w rachubę.
-Zoro… - urwał nie bardzo wiedząc, co właściwie ma
powiedzieć. – Ja… nie mogę… dać ci więcej…
-Luffy
by dał…
No
tak… Luffy. Bezwiednie dotknął policzka, na którym pysznił się świeży
opatrunek. Ostatnio kapitan dość dosadnie pokazał, do czego jest zdolny, jeśli
chodzi o Zoro. Nie zawahał się nawet przed zaatakowaniem jego i Choppera.
Renifer, na szczęście, zdążył się uchylić, za to on oberwał prosto w twarz z
oficerskiej pięści. Wtedy też szermierz domagał się większej porcji. I podobnie
jak teraz, nie mogli spełnić tej prośby. Luffy tego nie zrozumiał. Zwyzywał ich
i rzucił się z pięściami. Szczęście w nieszczęściu stanowiła obecność Nami-san.
Naprawdę żałował, że kobieta była świadkiem tak prymitywnego zachowania ich
kapitana, jednak to właśnie ona zdołała przemówić mu do rozumu. I sprawić, że
nikt nie doznał poważniejszych obrażeń. Od tego czasu Luffy miał zakaz wstępu
do sali w trakcie posiłków Zoro. Oczywiście gumiak próbował się jeszcze kłócić,
ale pozostali byli nieugięci. I chyba, w końcu, kapitan przyjął ich argumenty.
Albo tylko tak im się wydawało, bo nadal chodził jakby obrażony.
A teraz, przez głupie zachowanie tego idioty
on stanął przed nie lada wyznawaniem.
-To
prawda… - przytaknął w końcu. – Luffy pozwoliłby ci zjeść więcej…
-To,
dlaczego ty nie? Nienawidzisz mnie?
Jeśli
do tej pory czuł się źle to teraz nie znajdował nawet słów żeby wyrazić pogardę
względem odczuwaną względem siebie. Jak mógł pozwolić, żeby Zoro posądzał go o
nienawiść? Nie rozumiał. W głębi duszy wiedział, że szermierz wcale tak nie
myśli. To głód przez niego przemawiał. Głód, ból i te wszystkie uczucie skumulowane
w zmaltretowanym ciele. Mimo to… Złość na samego siebie uderzyła z niezwykła
mocą.
-Nie
Zoro. Nie nienawidzę cię. Gdybym mógł zrobiłbym wszystko żebyś poczuł się
lepiej. Zależy mi na tobie. Naprawdę. Dlatego nie mogę ci dać więcej. Po
prostu… Nie przeżyjesz większej dawki, uwierz mi.
Nie
uwierzył. Widział to po jego minie. Nawet, jeśli większą jej część zakrywały
bandaże i tak świetnie potrafił odczytywać emocje szermierza.
-Proszę.
– Nadal nic. Żadnej zmiany. – Wybacz Zoro. Po prostu nie mogę… - Teraz miał
ochotę zrobić dwie rzezy. Przytulić przyjaciela i… uciec. Wiedząc, że na to
pierwsze nie ma prawa, plecy szermierza wciąż pokrywały niezagojone rany a
każda zmiana pozycji wiązała się z nieznośnym bólem. Dlatego obrócił się na
pięcie i uciekł z pokoju, ścigany zawodzeniem człowieka, nad którym kontrole
przejął głód. A może tylko mu się zdawało?
Dni
mijały. Każdy kolejny podobny był do następnego. Stan Zoro praktycznie nie
poprawiał się, przez co wszyscy na statku chodzili podminowani. Co jakiś czas
wynikały z tego powodu drobne kłótnie, czasem ktoś rzucił jakąś zjadliwą uwagę,
lecz były to raczej sytuacje marginalne. Przez większość czasu po prostu
milczeli. Mijali się bez słowa, rozmowy przy stole stały się tylko
wspomnieniem. Jedyne uwagi, jakie zdarzyło im się wymienić dotyczyły obranego
kursu lub stanu szermierza. Na żarty czy przekomarzanie nikt nie miał ochoty.
Tak jakby łącząca ich więź, z dnia na dzień się wypalała. Spoiwo łączące
Słomianych Kapeluszy traciło na sile.
Czasem,
gdy Zoro spał a on nie mógł zmrużyć oka, z obawy przed koszmarami, albo tym, że
nie usłyszy wołania przyjaciela, kiedy ten będzie go potrzebował, rozmyślał nad
tym. Może i nie był zbyt bystry, ale zdołał zauważyć, że załoga, którą
kompletował z takim zapałem, rozpadała się. A on nic nie robił żeby złożyć ją
ponownie. Choć powinien. Był kapitanem. To na jego barkach spoczywał obowiązek
trzymania wszystkich razem. Tylko, że… jakoś nie miał do tego serca. Nie, kiedy
patrzył na Zoro. Na jego obcięte ręce, zabandażowane oczy. Kiedy wsłuchiwał się
w chrapliwy, urywany oddech przyjaciela… Wtedy, znów, przypominał sobie ich
pierwsze spotkanie. Czy jeśli przez niego szermierz został pozbawiony szansy na
spełnienie swojego marzenia, to on ma prawo dążyć do realizacji własnego? Z
dnia na dzień miał coraz większe wątpliwości.
Tak
było i dzisiaj. Jednak tym razem ktoś przeszkodził mu w rozmyślaniach. Drzwi do
sali otworzyły się i stanął w nich Usopp.
-Luffy…
- Kanonier niepewnie wszedł do środka. – Teraz moja kolej.
Kapitan
wzruszył ramionami, jakby dając do zrozumienia, że nie przeszkadza mu
towarzystwo. W przeciwieństwie do przyjaciela, który nadal stał w drzwiach
przestępując z nogi na nogę.
-Nie
powinieneś iść? – spytał ostrożnie.
-Zostanę.
Znalazł
się w nieciekawym położeniu. Bo jak tu wywalić za drzwi własnego kapitana? Z
drugiej strony Chopper wyraźnie dał mu do zrozumienia, że Luffy powinien
odpocząć. Poza tym chciał zostać z Zoro sam. Miał nadzieję, że szermierz obudzi
się podczas jego warty i będą mogli porozmawiać. No przynajmniej on będzie mógł
powiedzieć przyjacielowi, co leży mu na sercu. Podziękować i przeprosić za to,
że okazał się zbyt słaby, by mu pomóc. A jeśli obok będzie siedział Luffy…
Nigdy nie zdecyduje się na tak szczera rozmowę, w obecności kogokolwiek z
załogi.
-Chopper
powiedział… - Spróbował jeszcze raz, ale brutalnie mu przerwano.
-Nie
jestem zmęczony! – Doskonale wiedział, co takiego lekarz przekazał Usoppowi.
Zanudzał go tym od kilku dni. Że niby powinien więcej sypiać, odpoczywać… Z
tym, że on nie odczuwał ani zmęczenia ani potrzeby snu. Jedyne, czego chciał to
siedzieć przy Zoro.
Zamilkł
nie wiedząc, po jaki argument mógłby teraz sięgnąć. I czy był w ogóle sens
używać jakiegokolwiek. Kiedy Luffy coś sobie postanowi żadna siła nie mogła
zmusić go do zmiany zdania. Jeśli chciał siedzieć przy Zoro, to będzie
siedział. Chyba, że sam Zoro zechce żeby było inaczej. Tylko szermierz miał
siłę przebicia zdolną skruszyć, dziecięcy czasem, upór kapitana. Nie
podejrzewał jednak, że przyjaciel stanie po jego stronie. Na pewno wolał, by
był przy nim właśnie Luffy. W końcu znali się najdłużej. Szermierz zawdzięczał
kapitanowi życie… Więc jak mógłby wybrać spośród nich dwojga – właśnie jego?
Tchórza. Zakałę załogi. Nie… To niemożliwe.
Dlatego
postanowił nic nie mówić. Zamiast tego usiadł na krześle, po drugiej stronie
łóżka i splótłszy dłonie utkwił wzrok w twarzy przyjaciela.
Czuł
się już trochę lepiej. Niewiele, lecz wystarczająco, by nie móc już ignorować
sygnałów wysyłanych do mózgu przez własne ciało. Z całą mocą odczuwał
oplatający go mrok. I tą bezsilność, gdy próbował otworzyć nieistniejące już
oczy. Miał ochotę wyć. Powstrzymywała go jedynie obecność przyjaciół. Nie tylko
dlatego, że nie chciał ich martwić… Bardziej jednak chodziło o to, by dalej
wierzyli, że jest tak słaby jak na początku. Jak najdłużej pragnął zachować w
sekrecie poprawę swojego stanu. Nie bardzo potrafił, nawet przed samym sobą, wyjaśnić,
dlaczego. Po prostu… Czuł, że tak właśnie powinno być.
Jednak
jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Myśl o niej przerażała bardziej niż ślepota.
Była gorsza nawet niż ten ciągły głód. Czy sny, w których wciąż i wciąż na nowo
był gwałcony przez Kapitana i jego przydupasów. To coś było na tyle ważne, że
gotów był przyznać się do lepszego samopoczucia. Byleby tylko dostać
odpowiedzieć. Jego ręce. Po przebudzeniu wielokrotnie próbował nimi poruszyć.
Zawsze bezskutecznie. A mimo to… czuł je. Bolały go. Piekły. Niekiedy miał
wrażenia jakby rażono je prądem. Cały czas pozostając obojętnymi na jego próby
wykonania choćby najmniejszego ruchu.
Musiał się dowiedzieć, dlaczego. Musiał o to zapytać. Ale nie byle, kogo.
Długo zastanawiał się nad odpowiednią osobą. Kimś, kto powie mu prawdę, nie
spróbuje oszukiwać, czy zmieniać temat. Wbrew pozorom nie było to takie proste.
Wiedział, że większość załogi będzie chciała oszczędzić mu bólu. Po
przeanalizowaniu wielu za i przeciw w końcu się zdecydował. Dlatego kiedy
usłyszał głos Usoppa poczuł jednocześnie radość i strach. Mogłoby wydawać się
dziwne to, że liczył uzyskać prawdę od kłamcy, ale miał wrażenie, że tylko
kanonier się na nią zdobędzie. Pod warunkiem, że Luffy wyjdzie. Naprawdę nie
chciał prowadzić tej rozmowy w obecności kapitana. A nie zanosiło się na to, by
gumiak, z własnej woli, opuścił pokój. Wiedząc, że na następna okazję zostania
sam na sam z Usoppem przyjdzie mu trochę poczekać, a niepewność zżerała go od
środka, odezwał się:
-Luffy?
-Tak?
– Aż podskoczył słysząc głos przyjaciela. Był pewien, że Zoro śpi. Usopp chyba
też, bo zaskoczony wpatrywał się w zielonowłosego.
-Zrobisz
coś dla mnie?
-Wszystko!
– Zadrżał. Takie pytanie nie wróżyło nic dobrego.
-Zostawisz
nas samych?
Jego
pytanie wywołało ciszę. Obaj mężczyźni chyba przestali w ogóle oddychać,
zaskoczeni i, w przypadku Usoppa, przerażeni. Luffy zaś poczuł się urażony. Słyszał
to w jego głosie, kiedy, po dłuższej chwili, gumiak, zdecydował się odezwać.
-Jasne
– mruknął.
Zrobiło
mu się głupio. Nie chciał żeby tak wyszło. Innej drogi jednak nie było.
-Ale
mogę przyjść później? – zapytał jeszcze Luffy wstając.
-Tak.
Proszę… - dodawał czując, że faktycznie tego chce. Bo nie ważne, jaką prawdę
dostanie od Usoppa chciał potem móc się z nią zmierzyć w towarzystwie kapitan.
-To
do później. – Pogłaskał go po policzku i wyszedł. Nie odszedł daleko. Usiadł
tuż za drzwiami. Nie po to, by podsłuchiwać. Po prostu chciał być jak najbliżej
Zoro. Nawet, jeśli szermierz wyrzucił go z sali. Czuł się z tym podle a mimo
to, żal, jaki jeszcze chwilę temu w nim szalał, teraz zaczął przygasać. Jeśli
przyjaciel nie chciał go przy sobie, to znaczy, że miał ku temu powód. Powinien
być wdzięczny, że w Zoro w ogóle chce z nim rozmawiać. Że go nie nienawidzi.
Zostali
sami a Usopp miał wrażenie, że jakaś lodowata szponiasta łapa zaciska się wokół
jego gardła. Ledwie mógł oddychać. Serce biło mu jak oszalałe. Co mogło być tak
ważne, że zielonowłosy postanowił pozbyć się kapitana. Czego od niego chciał?
Powiedzieć mu, że nie nienawidzi? Wypomnieć nieudaną próbę ratowania? Wyśmiać
żałosny akt bohaterstwa? Nawet, jeśli
tak, to miał do tego pełne prawo. Nie zamierzał się bronić ani, tym bardziej,
usprawiedliwiać. Chciał tylko jednego. Zanim to wszystko nastąpi, pragnął
podziękować.
-Zoro…
Ja…
Szermierz
mu przerwał.
-Moje
ręce. Co z nimi?
Umilkł
nie tego się spodziewając.
-Co…
-Powiedz.
Proszę.
Wiedział,
że to pytanie kiedyś padnie. Prędzej czy później szermierz będzie musiał
zmierzyć się z rzeczywistością, jednak nigdy nie podejrzewał, że to właśnie
jego o to zapyta. Był ostatnią osobą, jaka nadawała się do tej rozmowy.
Chopper, Luffy a nawet Sanji na pewno poradziliby sobie lepiej. Dlaczego więc
Zoro spytał jego? Chciał, tak jak wcześniej kapitan, usłyszeć kłamstwo? Czy
może… wiedział, że w tej kwestii nie zdoła go okłamać? Nawet gdyby chciał.
-Prawa…
- zaczął i urwał, ale widząc napięcie na twarzy przyjaciela znalazł w sobie
siłę, by kontynuować. – W prawej – zaczął znowu. – Chopper… Musiał odjąć dłoń.
Twarz
Zoro zmieniła się w kamienną maskę. Co ani trochę mu nie pomagało.
-Lewa…
- Mimo to musiał mówić dalej. – Z nią było gorzej. Chopper próbował, naprawdę…
Ale… - Przełknął ślinę. – Kończy się tutaj. – Najdelikatniej jak mógł pogłaskał
kikut nie mogą wydusić z siebie ani słowa więcej.
Przez
chwilę nic się nie działo. Jakby do Zoro nie dotarły przekazane przez
przyjaciela wiadomości. W końcu jednak
się odezwał.
-Łokieć…
-Trochę
wyżej.
To
wystarczyło, by szermierz zaczął płakać. Szlochał płaczem pozbawionym łez,
zanosząc się kolejnymi spazmami, w których pobrzmiewał taki żal, że Usoppa
momentalnie przeszły dreszcze. Sam również miał ochotę dać upust łzom oraz kumulującemu
się w nim napięciu. Zamiast tego usiadł na łóżku i delikatnie przytulił
przyjaciela. Nie przejmował się teraz jego plecami, połamanymi żebrami czy też
resztą obrażeń. Czuł, że w właśnie w tej chwili Zoro tego potrzebuje.
Fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Dlatego tulił go, głaskał po głowie i
słuchał płaczu płynącego prosto ze zranionej duszy. Czy postąpił słusznie? Był
pewien, że tak. Choć ta pewność ulatniała się z niego, z każdym jękiem
przyjaciela.
Nie
miał nawet jak go pocieszyć. Bo, co w takiej sytuacji mógłby powiedzieć? Nie
martw się, odrosną? Kurwa! To nawet nie było żałosne. Miał ochotę dać sobie w
twarz za sam fakt, że taka myśl pojawiła mu się w głowie.
W
końcu Zoro się uspokoił. Czy raczej zmęczony płaczem i szokiem zasnął. A może
zemdlał? Nie wiedział. Grunt, że już nie płakał.
Ostrożnie
ułożył przyjaciela na łóżku, po czym ruszył ku drzwiom. Chciał zawołać Luffiego
i poprosić żeby kapitan wziął jego dyżur. On… nie wyobrażał sobie być tutaj,
kiedy szermierz znów się obudzi. Tym razem z wiedzą, jaką mu przekazał.
Kiedy
wyszedł stanął twarzą w twarz z resztą załogi. Ich ściągnięte strachem oblicza
kazały mu podejrzewać, iż słyszeli krzyki Zoro. I tylko wyraźny rozkaz kapitana
powstrzymał ich przed wparowaniem do sali.
Popatrzył
na przyjaciół, rejestrując tysiące niemych pytań, którymi chcieli go obrzucić.
Nie zamierzał im na to pozwolić.
-Powiedziałem
mu o rękach – rzucił sucho i odszedł nim reszta zrozumiała, co tak naprawdę się
stało. Nim dotarły do ich konsekwencje tych kilku słów.
-Luffy?
Minęło
kilka dni, od kiedy Zoro dowiedział się prawdy o swoich rękach. I to były
pierwsze słowa, jakie wypowiedział od tamtego dnia, dlatego Luffy bał się tego,
co mógł usłyszeć. Do tej pory nikt nie próbował wyciągać szermierza ze stanu apatii,
w jaki zapadł. Doszli do wniosku, że sam musi poradzić sobie z nabyta wiedzą.
Zdecydować, co dalej. Oni, nie ważne jak bardzo by chcieli, nie mogli mu pomóc.
-Tak?
-Ja…
Nie dam rady.
-Rozumiem. – I faktycznie tak było.
-Przepraszam.
-Nie,
Zoro. To ja przepraszam. Wybacz mi.
Ściskał
w ręku strzykawkę wypełniona przezroczystym płynem. Dokładnie wymierzył dawkę,
pamiętając słowa Choppera o tym, co się stanie, jeśli poda Zoro za dużo.
Renifer patrzył mu wtedy głęboko w oczy, jakby domyślając się jego planów. Z
trudem zachował kamienne oblicze. Nie mógł wtajemniczać reszty. To on był
kapitanem i to na jego barkach spoczywała ta odpowiedzialność. Zdecydował się,
że to zrobi. Nawet, jeśli w ten sposób zsyłał na siebie dożywotnie wyrzuty
sumienia.
Wziął
głęboki oddech, po czym otworzył drzwi do pokoju.
-Cześć.
-Dzień
dobry kapitanie. – Robin odłożyła książkę. – Śpi – powiedziała domyślając się
pytania cisnącego się na usta przyjaciela.
Ten
tylko kiwnął głową.
Kobieta
posłała mu smutny uśmiech i wyszła. Trochę za szybko. Jakby czuła, że jej
obecność jest teraz niepożądana.
-Zoro?
– Luffy usiadł na krześle wciąż ściskając strzykawkę.
-Cześć.
– Szermierz sapnął. – Kiedy?
-Dzisiaj…
Jeśli chcesz…
-Tak.
-Jesteś
pewny? – Choć bardzo się starał głos mu zadrżał.
-Luffy…
- Zoro zmieszał się. – Jeśli to za dużo…
-Nie.
Zrobię to. Obiecałem ci. Tylko powiedz: jesteś pewny?
-Tak
– powiedział z całą mocą, na jaką go było stać. – Przepraszam, że cię do tego
zmuszam…
-Nie…
Nie masz za, co przepraszać. Jestem ci to winny…
Na
moment zamilkli.
-A
reszta? – Pierwszy odezwał się szermierz.
-Zrozumieją.
Na pewno.
-A
ty? – Chciał wiedzieć.
-Też
rozumiem. Masz… - zająknął się. – Masz do tego prawo.
-Dziękuję
Luffy.
Nic
nie na to nie odpowiedział.
-Zrób
to.
-Taaa…
- Wyjął strzykawkę. Ręce mu się trzęsły, kiedy zdejmował nakładkę z igły i
pochylając się nad przyjacielem, szukał widocznej żyły. Chopper mówił, że
najlepiej zrobić to w taką grubą, wtedy środek uspokajający szybciej zacznie
działać. Tylko nie powinien przekraczać dawki, bo serce Zoro tego nie
wytrzyma. W ręku trzymał właśnie
dwukrotność tego, co pozwalał aplikować lekarz. I miał zamiar wstrzyknąć
przyjacielowi wszystko. Wtedy śmierć przyjdzie w postaci snu. Zoro po prostu
zaśnie.
Wreszcie
znalazł. Już miał się wbić, kiedy ktoś złapał go za rękę i mocno pociągnął.
-Nie!
Zaaferowany
nie usłyszał jak w pokoju zjawiła się reszta załogi. Sądząc po ich minach
wiedzieli, co planował. Kurwa – pomyślał. Zawalił na całej linii. Teraz nie
miał szans, by dotrzymać obietnicy złożonej przyjacielowi.
-Luffy…
-Wy!
Nie rozumiecie?! On…
-Daj
nam się chociaż pożegnać.
Te
słowa skutecznie go uciszyły. Przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
-Wy…
Wiedzieliście? – Zamiast niego odezwał się Zoro.
-Domyśleliśmy
się. Luffy jest beznadziejny w dochowywaniu sekretów. – Sanji starał się żeby
zabrzmiało to lekko, lecz gardło miał tak ściśnięte, że każde słowo kłuło go
niczym sztylet.
-I…
- szermierz wydawał się jeszcze bardziej zdziwiony niż przed chwilą. – Nie
powstrzymaliście go?
-Nie.
– Do rozmowy włączyła się Nami. – Nie mogliśmy. – Podeszła do przyjaciela. –
Zoro… Rozumiemy… Jeśli tego chcesz, uszanujemy twoją decyzję… Tylko… - urwała,
żeby zapanować nad łzami. Nie chciała płakać. Jeszcze nie teraz. – Pozwól nam
się pożegnać.
-Właśnie.
– Usopp też miał problemy z opanowaniem płaczu. – To byłoby nie fair z twojej
strony gdybyś odszedł tak bez pożegnania.
-Ja…
- Zoro czuł, że i on zaraz się rozpłacze. – Przepraszam was… Po prostu…
-Nie.
– Sanji mu przerwał. – To my powinniśmy cie przeprosić. I… Słuchaj cholerny
szermierzyno… Zoro… Będzie mi ciebie brakowało. Tych naszych kłótni też… Nie
byłeś taki najgorszy. Żegnaj przyjacielu. – Pocałował mężczyznę we włosy.
-Ty
też brewko… Trzymaj się. I opiekuj się nimi.
-Masz
to jak w banku.
Następna
była Nami.
-Zoro…
Przepraszam za wszystko. I dziękuję. –
Może i chciał powiedzieć więcej, lecz ściśnięte gardło skutecznie jej to
uniemożliwiło. Zamiast tego pocałowała przyjaciela w usta. To był delikatny,
subtelny pocałunek. Zupełnie jakby żegnała kochanka, który nie zdążył nim
zostać.
Robin
zdobyła się na tylko na krótkie:
-Dziękuję.
I
też złożyła na wargach szermierz pocałunek. Ten był głębszy, jakby kobieta
gestem próbowała oddać to, czego nie mogły wyrazić słowa.
Usopp,
chyba pierwszy raz w życiu, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, dlatego
tylko przytulił Zoro, z trudem panując nad łzami.
Franky
czuł się bardzo nie na miejscu. Za krótko znał się z szermierzem, żeby w pełni
uczestniczyć w tak ważnej dla nich wszystkich chwili, jednak nie mógł pozwolić,
żeby ten człowiek odszedł a on mu nie podziękował.
-Dziękuje.
Brachu… jesteś suuuper!
Chopper
całym maleńkim ciałkiem przylgnął do Zoro, jako jedyny nie hamując łez.
-Zoro…
Ja… Przepraszam! Powinienem móc… umieć…
-Ciiii…
- szermierz go uspokajał. – Zrobiłeś naprawdę dużo Chopper. Dziękuję.
-Będę
tęsknił.
-Ja
też.
Został
już tylko Luffy. Kapitan myślał, że wszystko potoczy się inaczej. Szybciej. A
on… Zdoła zachować twarz. Tak się jednak nie stało. Kiedy pozostali żegnali
Zoro, łzy, które tak starał się powstrzymać zaczęły płynąć. I teraz, łykając
je, jedna po drugiej, nachylił się nad przyjacielem mocno go ściskając.
-Przepraszam
Zoro. Zawaliłem, jako kapitan… Nie dałem rady… Powinienem…
-Luffy…
-To
moja wina. To ja cię wciągnąłem do załogi. Zmusiłem żebyś ze mną popłynął.
Gdyby nie ja… Miałbyś szanse pełnić swoje marzenie. Przepraszam cię za to Zoro.
I dziękuję, że mimo wszystko postanowiłeś wyruszyć w morze z takim idiotą jak
ja… Jesteś jednym z moich cennych Nakama… Będzie mi ciebie brakowało.
-Mi
ciebie też Luffy… Nie ważne gdzie… Będę za wami tęsknił… Dziękuję za wszystko…
Żegnajcie… - Uśmiechnął się.
To
był znak. Pożegnanie skończone. Luffy drżącymi dłońmi zrobił przyjacielowi
zastrzyk. A potem czekali, w kompletnej ciszy, obserwując jak klatka piersiowa
Zoro porusza się coraz wolniej, by w końcu całkiem znieruchomieć.
Roronoa
Zoro. Łowca Piratów. Szermierza Słomianych Kapeluszy. Odszedł.
KONIEC
_____________________________________________________________________
Ok... No to koniec... Kto obstawiał takie zakończenie?? A kto ma mnie ochotę za nie zabić?? Kolejka jest tam, po lewej ;).
Trochę mi smutno, że to już koniec, a z drugiej strony cieszę się. To było chyba najtrudniejsze opowiadanie w mojej karierze... Przyznaję, bez bicia, że Poświęcenie zmaltretowało mnie psychicznie... Czasem słabiej, czasem mocniej, ale jednak. Nie pisało się tego łatwo, dlatego tym bardziej jestem z siebie dumna, że jednak dociągnęłam to do końca. I dziękuję wszystkim, którzy komentowali i zachęcali mnie do dalszej pisaniny :). Teraz pewnie tego żałujecie, co?? Przyznać się :).
Ja z efektu końcowego jestem nawet zadowolona. A wy, co myślicie?? Tak o całości??
I tak! Wiem! Pewnie znów zjebałam Frankiego!