czwartek, 19 maja 2016

Poświęcenie: Rozdział 6

Na początku chcę przeprosić każdą duszyczkę, jeśli oczywiście takowa istnieje, za tak długą przerwę. Spowodowaną brakiem czasu, weny a przede wszystkim motywacji i chęci. Innymi słowy Cas nawaliła na całej linii... W dodatku ten rozdział pisało mi cholernie trudno a ponad połowa powstała na haju spowodowanym lekami przeciwbólowymi (co za kretyn wymyślił ból zębów?! ;(). Więc jego jakość określam jako dno i pięć metrów mułu. 
Tak czy inaczej przepraszam za nieobecność rozdziałów.
Przepraszam za błędy.
I przepraszam za jakość.

POŚWIĘCENIE

Rozdział 6.

...

Świetnie znał zapach więzienia. Kwaśny odór starego potu, krwi, ludzkiego moczu i odchodów zmieszany z wonią nienawiści oraz strachu. W takim miejscu nie mogło wydarzyć się nic dobrego. Nigdy. Był o tym przekonany a życie wielokrotnie potwierdziło jego opinię. Tym bardziej nie mógł uwierzyć w to, co widział. Raz po raz rozwierał i zaciskał pięści, mląc cisnące mu się na usta niewybredne przekleństwa pod adresem wszystkich dookoła. Najbardziej jednak zły był na siebie. Bo to jego poczynania doprowadziły do zaistniałej sytuacji. Tylko on ponosił tu winę. Nikt inny. Za bardzo zaufał doświadczeniu, zbyt mocno próbował manipulować psychiką więźniów. Dał im iskierkę nadziei, która nigdy nie miała rozżarzyć się intensywniejszy ogniem. A teraz proszę. Jego knowania obróciły się przeciw niemu. Ze złością uderzył pięściami w uda.

Łzy płynęły po jej policzkach żłobiąc jasne bruzdy na brudnej od kurzu twarzy. Rozmazywały też widok, w który wpatrywała się od kilku minut, jakby ze wszystkich sił starając się uwierzyć, że… to prawda. Że dzisiaj…
Zoro będzie wolny.
A oni nie usłyszą jęków bólu. Nie będą świadkami kolejnej porażki szermierza.
Nie dzisiaj.
Bo dzisiaj…

Strzałka trafiła w ścianę. W wolną przestrzeń dokładnie pomiędzy listem gończym jego i Usoppa. W pierwszym odruchu odetchnął z ulgą. Zaraz po tym jak serce na nowo zaczęło mu bić. Bowiem zatrzymało się w chwili, gdy uświadomił sobie, że tym razem może paść na niego. Kiedy jednak tak się nie stało miał ochotę wyć z radości. Ale tylko przez moment. Później zrozumiał, że to wcale nie było dobre. Każdy kolejny dzień zwłoki przedłużał cierpienia szermierza, a pozorna ulga dzisiaj, sprawi, że jutro tortury staną się jeszcze dotkliwsze.
Dlatego nie rozumiał radości przyjaciół, tych błysków w ich oczach, nieśmiałych uśmiechów… Czy oni naprawdę byli aż tak głupi? Wzdrygnął się uświadomiwszy sobie, że właśnie pomyślał o najbliższych sobie ludziach.
Spojrzał w stronę Zoro, lecz na szermierzu obecne wydarzenia zdawały się nie robić wrażenia. Leżał na podłodze, zwinięty w kłębek, wciąż nagi, pokryty zakrzepłą i świeżą krwią, zaschniętym nasieniem Marynarzy, brudny, trzęsący się niczym w gorące. Z oczami zaszłymi mgłą. Które mimo wszystko podążały za Kapitanem. Rejestrowały każdy jego ruch. Chwilami nawet czaiło się w nich coś, czego Sanji nie potrafił nazwać, a co napawało go przerażeniem.
-Musimy dobrze wykorzystać dzisiejszy dzień. – Usłyszał tuż obok i jego zdziwienie było ogromne, kiedy okazało się, że ich autorem był Luffy. Zdumiony uniósł brew.
-Musimy mu dzisiaj pomóc. Opatrzyć. Tam mówi Chopper.
Mógł się domyślić, że gumiak nie wpadł na to sam.
-A… - zaczął, lecz urwał widząc zaciętą twarz kapitana.
-Co? – spytał Luffy.
„A nie lepiej pozwolić mu umrzeć?” pomyślał, lecz nie odważył się powiedzieć tego na głos. Sam bał się śmiałości, z jaką ta myśl pojawiła się w jego głowie.
-A jak chcesz to zrobić? – zapytał zamiast tego. Liczył, że Luffy nie zwróci uwagi na ton jego głosu.
Gumiak jednak zbyt zaabsorbowany był sceną, jaka miała właśnie miejsce przed celą Zoro.

-I, co panie Roronoa? – Klęknął by móc spojrzeć więźniowi prosto w oczy. –Twoje sławne szczęście chyba, w końcu, znów się do ciebie uśmiechnęło. – Musiał bardzo nad sobą panować żeby nie wybuchnąć i nie trzasnąć mężczyzny w, i tak już poobijaną, twarz. – Co ty na to? Hę?

Uniósł lekko głowę wkładając w to maksimum wysiłku. Świat zawirował a potem utonął w czerwieni, kiedy ledwie zasklepione rany ponowne się otworzyły.

Powinien się wkurzyć, lecz zamiast tego czuł coś na kształt podziwu. I może szacunku. Roronoa wciąż walczył! Po tym wszystkim nie poddał się!  Miał ochotę krzyczeć z radości.  Tak wspaniałego więźnia jeszcze nie miał. Każdy w końcu się łamał, szermierz nie stanowił wyjątku, jego też to czekało, lecz czas, jaki potrzebował żeby tego dokonać był naprawdę imponujący.
Teraz mężczyzna próbował coś powiedzieć. Bawiło go patrzenie jak otwierał i zamykał usta niczym ryba wyrzucona na brzeg. Wreszcie mu się udało, a jego głos bardziej przypominał zwierzęcy skrzek niż ludzką mowę. Był tak różny, tak niewyraźny, że początkowo nie zrozumiał, czego Roronoa od niego chciał.
-Co? – zapytał ze śmiechem. Patrzenie jak mężczyzna podejmuje kolejną próbę stanowiło całkiem niezłą rekompensatę za stracony dzień. – Słucham cię, mój drogi.
Zoro nie zareagował na zaczepkę, co znów popsuło mu humor.

-D… - Gardło piekło żywym ogniem, w głowie łupało od natłoku dźwięków, nawet jego własny głos był torturą. To jednak nic w porównaniu z dręczącym go pragnieniem. Pożądaniem wręcz. To ono zmusiło go dziś do otwarcia oczu, pozwoliło świadomości utrzymać się na powierzchni przez ten cały czas, gdy Kapitan losował kolejnego członka załogi. Jednak wynik dzisiejszej loterii go nie interesował. Cała jego uwaga skupiona była na dłoniach mężczyzny. Kiedy nie ujrzał w nich tego, co pragnął oblał go zimny pot. Panika czaiła się tuż obok, jeszcze przyczajona, lecz skradająca się coraz bliżej i bliżej, ilekroć uświadomił sobie, że dłonie Marynarza są puste i nie ma w nich…
Teraz, kiedy z takim wysiłkiem próbował wydobyć z siebie głos, wciąż miał nadzieję, że mężczyzna zaraz się roześmieje i z tryumfalnym okrzykiem „Mam cię!” wydobędzie spodni…
…strzykawkę…
…pełną brunatnej cieszy…
…narkotyku, którego pożądało jego ciało.
Tak chciał znów poczuć ten ból. Pragnął go. Jego brak skutkował jeszcze większym cierpieniem. Ciało trzęsło się na samą myśl o zabójczej substancji. Nawet umysł przestał walczyć. Teraz w głowie miał tylko jedną myśl: zastrzyk. Dostać go. Jak najszybciej.
Dlatego spróbował ponownie.
-Daj… mi… go… - wychrypiał i poczuł jak głowa opada mu na twardą podłogę. I chociaż ból wstrząsnął czaszką ani na chwile nie stracił mężczyzny z oczu. – Bła… błagam…

Stało się to, czego się obawiał. Uzależnienie wzięło górę, zdominowało Zoro. Powinien wiedzieć, że tak będzie. Był przecież lekarzem. Ludzki organizm nie miał przed nim tajemnic, znał jego słabości i silne strony, wiedział jak reaguje na róże substancje… Więc skąd to zaskoczenie? Dlaczego do samego końca miał nad nadzieję, że może… Chyba nadal nie wyzbył się tej dziecinnej naiwności. Wiary w szczęśliwe zakończenia.
Ze złością wytarł nos i oczy. Płacz to ostatnia rzecz, na jaką mógł sobie teraz pozwolić.
-Luffy… - zaczął, ale gumiak go nie słuchał. I nie tylko jego. Widział, że Sanji też próbował dotrzeć do kapitana, lecz ten był całkiem głuchy na słowa kucharza. Stał z zaciśniętymi pięściami. Spomiędzy palców lała się krew, lecz mężczyzna ignorował gorące stróżki. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia. Jego zęby zgrzytały o siebie, a wzrok pełen był nienawiści. Nagle owładnął nim strach. Widywał już takiego Luffiego. Zwykle przed jakąś samolubną głupią deklaracją, obietnicą skopania komuś dupy. Jeśli i tym razem ich kapitan się nie powstrzyma i rzuci wyzwanie Marynarzowi… Nawet nie chciał myśleć, jakie miałoby to konsekwencje dla Zoro. Na szczęście ten potwór w ludzkiej skórze póki, co nie zwracał na nich uwagi. Mieli chwilę, by poskromić gumiaka.

To „błagam” było niczym cios wymierzony prosto w żołądek. Niemal zgiął się w pół czując fizyczny ból. Nigdy nawet nie pomyślał, że usłyszy takie słowa z ust zielonowłosego. Ani tym bardziej, że zabolą go one tak bardzo. Oddałby wszystko, nawet All Blue, byleby tylko móc cofnąć czas i nie pozwolić Zoro na samodzielne obdarcie się z dumy. Którą przecież tak pielęgnował. Czy naprawdę wystarczyło trochę chemii, żeby przestała ona mieć znaczenie? Żeby przestało mieć znaczenie całe dotychczasowe życie szermierza? Wiedział, że w tym momencie był niesprawiedliwy, ale tylko w ten sposób mógł zachować resztki zdrowego rozsądku, nie poddać się rozpaczy. A musiał być silny. Dla Nami-san, Robin-chwan, dla Choppera, który teraz wyglądał jak skrzywdzone dziecko… Musiał trwać dla swojej załogi. Teraz on i Luffy byli za nich odpowiedzialni. Przeniósł wzrok na kapitana i w jednej chwili zrozumiał, że pozostał sam.
-Uspokój się debilu! – powiedział najgłośniej jak mógł, nie ryzykując zwrócenia na nich uwagi Marynarza. – Słyszysz?
Wiedział, że nie. Luffy już nikogo nie słyszał. Wszedł w ten swój „stan nienawiści” zarezerwowany tylko dla naprawdę paskudnych skurwieli. W tej chwili dla gumiaka liczyło się tylko to, by spuścić łomot aktualnemu wrogowi. Problem w tym, że od tego dzielił go kawał porządnej stali i kajdanki z kairoseki. Większym problemem było jednak to, że gdyby teraz spróbował… Rzucił krótkie spojrzenie w kierunku Zoro.  Kurwa mać! Musiał uspokoić Luffiego. Na tyle, na ile było to możliwe w aktualnej sytuacji. Nawet, jeśli będzie musiał mu przywalić. I samemu dostać od niego po gębie.
-Pieprzony obżartuchu! Daj sobie na wstrzymanie! – Chwycił kapitana za kołnierz podartej koszuli i obrócił w swoją stronę. – Cokolwiek chcesz zrobić, nie wolno ci! – Miał wrażenie, że gada do ściany. – Rozumiesz? – Zaczął nim trząść i robił to tak długo, aż chłopak nie spojrzał na niego przytomniej.  – Nareszcie! – prychnął puszczając go.  – Panuj nad sobą – dodał z wyraźną ulgą. Którą dane mu było się cieszyć zaledwie chwilę. Bo nim na dobre odwrócił się od bruneta, w więzieniu rozbrzmiał szyderczy śmiech.

Świat przesłoniła mu czerwona mgiełka i poczuł jak zaczyna tracić nad sobą kontrole. Wiedząc, że nie może sobie pozwolić na wybuch wściekłości zacisnął pięści tak mocno aż popłynęła krew. Ale to na niewiele się zdało. Wściekłość postępowała, zabierając ze sobą, coraz więcej jego zdrowego rozsądku, więcej niego. Jeszcze chwila i pozostanie tylko skorupą wypełniona szałem, mającą jeden cel. Cel, który, gdyby nie okoliczności, bardzo by mu się podobał. Bowiem o niczym tak nie marzył jak o skopaniu dupy Kapitanowi. Ale nie był tak głupi, żeby nie wiedzieć, że jeśli teraz da się ponieść pragnieniu to, Zoro będzie cierpiał. Mocniej zacisnął pięści. Do nosa doszła słodkawa woń krwi. Miast uspokoić, jeszcze bardziej go zdenerwowała. Chyba zbyt często miał okazję ją poczuć. Przed oczami, skąpane w czerwonej poświacie, mignęły mu sceny z ostatnich kilku dni. Wściekłość w nim zabulgotała, całkiem spychając w niebyt trzymające się na powierzchni resztki świadomości. Ostatnią trzeźwą myślą, było pragnienie by ktoś go powstrzymał. I wtedy poczuł jak czyjeś silne dłonie potrząsają nim z pasją godną lepszej sprawy a przed oczami, wolna od czerwieni zmaterializowała się twarz Sanjiego. Kucharz wyglądał jakby gotów był go zabić. I w sumie mu się nie dziwił. Jeszcze chwila i… Nawet nie chciał myśleć, do czego mógłby doprowadzić.  Jak wiele zła przyniósłby jego szał. A to wszystko za sprawą jednego wypowiedzianego, przez Zoro słowa.
„Błagam”.
Nigdy wcześniej nie słyszał by szermierz mówił w ten sposób, by płaszczył się przed kimkolwiek. Nawet podczas ich pierwszego spotkania, kiedy śmierć czaiła się tuż za rogiem, Zoro w żaden sposób nie ukorzył się przed żadnym z Marynarzy. A teraz…
Znów poczuł ja wzbiera w nim złość. Na wszelki wypadek odwrócił głowę próbując myśleć o czymś innym. Bo drugi raz Sanji mógł nie mieć tyle szczęścia.

Początkowo nie zrozumiał, o co chodziło Roronorze. Dopiero, kiedy zobaczył, że oczy mężczyzny z nadzieją, której już dawno nie powinno w nich być, wpatrują się w jego dłonie, pojął wszystko. I nie mógł się nie uśmiechnąć. Ten cholerny doktorek miał rację! Czyli może nie będzie musiał całkowicie skreślać dzisiejszego dnia?
Ubawiony sięgnął do kieszeni, ani na moment nie spuszczając wzroku z więźnia. Coś mu mówiło, że za jego plecami też kroi się niezłe widowisko, ale na razie postanowił to zignorować.
-Tego chcesz? – spytał w tryumfalnym geście wyciągając strzykawkę pełną brunatnej cieczy. Zawsze nosił ze sobą mała dawkę narkotyku, tak na wszelki wypadek. I jak widać słusznie. Bo pragnienie, pożądanie wręcz, jakie w ułamku sekundy pojawiło się na brudnej twarzy Roronoy przegnało rozczarowanie spowodowane dzisiejszym wynikiem ruletki. – Jesteś najlepszy.– Wątpił, by mężczyzna go słyszał. Teraz całym światem pirata był ten niewielki przedmiot w jego dłoni.

Nigdy nawet by nie pomyślał, że można czegoś tak pragnąć. Nagle jego dotychczasowe dążenia przestały mieć znaczenie. Kuina, Jastrzębiooki, tytuł Najlepszego… One wszystkie zbladły przy tym jednym. Tak niepozornym. Dla niego wartym więcej niż wszystkie skarby Grand Line razem wzięte.
-T… - Przełknął ślinę a później wysapał przez ściśnięte gardło. – Tak…
Patrzył jak Marynarz bawił się strzykawką. Przelewał płyn od ścianki do ścianki, potrząsając nią, z zachwytem dziecka wpatrując się w powstałe bąbelki. Lecz wciąż miał na niego oko. Zdawał sobie z tego sprawę, ale miał to gdzieś. Niech się gapi. Niech myśli, co chce. Niech oni też myślą, co chcą. Nie obchodziło go to, dopóki istniała szansa, że ostra igła wbije się w jego ciało. Na samą myśl, zrobiło mu się gorąco. Nie mógł dłużej czekać.
-Proszę…

Jeśli myślał, że nie może być lepiej, to właśnie musiał zweryfikować swoje poglądy.
Z udawaną troską spojrzał najpierw na strzykawkę a później na Zoro.
-Ale nie mogę ci tego dać. – Zasępił się sztucznie a serce zabiło mu mocniej na widok tej mieszaniny strachu, panicznego wręcz lęku i rozczarowania malującej się na twarzy więźnia. – Wiesz… Doktorek powiedział, że nie wolno – ciągnął tym samym tonem, który nagle wydał mu się podwójnie zabawny. – Poza tym ty masz dzisiaj wolne. Gdybym to zrobił, złamałbym zasady.
-Pieprzyć zasady! – Spróbował usiąść, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Znów grzmotnął głową o ziemię. – Słyszysz?! Pieprzyć to! Daj… - Umilkł w jednej chwili widząc złowróżbny błysk w oku mężczyzny.
-O nie, panie Roronoa. – Ku jego przerażeniu schował strzykawkę do kieszeni. – Tak nie będziemy się bawić. Nie będziemy zmieniać zasad, kiedy akurat tobie pasuje.
- O czym ty…
-Mam ci przypomnieć, co powiedziałeś, kiedy zaproponowałem ci zmianę zasad w przypadku Nico Robin? – Z mściwą satysfakcją obserwował jak, pod wpływem wspomnień zmienia się twarz Roronoy.
Nie musiał mu przypominać. Doskonale pamiętał swoje słowa i, niestety, to, co wydarzyło się później również. Nie ważne jak bardzo starał się wyprzeć ten dzień z pamięci, on wracał. Jego umysł, z niezwykłą dokładnością, zapamiętał każdy szczegół. I torturował go nim w koszmarach, gdzie przeżywał ten horror wciąż na nowo. Lecz nie był on w stanie przyćmić kierującego nim pragnienia. Nawet, jeżeli zrozumiał, że gdy gdyby wtedy się zgodził, teraz mógłby… Naraz, z oceanu pożądania, otaczającego go ze wszystkich stron, spojrzały na niego smutne granatowe oczy. Takie same jak tamtego dnia. Zrozumiał, że nie może żałować podjętej decyzji. Lecz otrzeźwienie nie było na tyle silne, by przestał pragnąć.
-Błagam… - Spróbował raz jeszcze. Musiał.
Marynarz tylko spojrzał niego z politowanie, po czym wstał.
-Zaczynasz mnie nudzić Roronoa… - stwierdził. Gdzieś wyparowało szczęście z drażnienia mężczyzny, tak samo jak cały podziw, jaki do niego czuł. Oba te uczucia zniknęły w momencie, gdy wspomniał o Nico Robin. Zostały one, bowiem zastąpione przez złość. Nadal nie wybaczył szermierzowi, że ten odebrał mu tak wspaniałą nagrodę, jaką było Dziecko Diabła.
Odwrócił się do pozostałych więźniów, tylko po to by wśród ich wymizerowanych twarzy odnaleźć tą jedną.
-Ty też pamiętasz, prawda? – Ni to stwierdził ni spytał przeszywając spojrzeniem nagle pobladłą piratkę.  – Patrz, do czego doprowadziłaś. Do czego wszyscy doprowadziliście! – Powiedziawszy to obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Czuł, że jeśli pozostanie w tym miejscu jeszcze chwile to albo się udusi, albo zrobi coś, czego później będzie żałował.
-Czekaj!
Był już przy drzwiach, kiedy czyjś krzyk zatrzymał go w miejscu. Z niedowierzaniem popatrzył na renifera niemal wtulonego w kraty. Na jego umorusanym pyszczku malowała się zaciętość, jakiej jeszcze nie widział u żadnego zwierzęcia a jedynie u kilkorgu ludzi.
-Tak? – Zaintrygowany uniósł brew w, jak mu się zdawało, pogardliwym geście. – Chciałeś czegoś? – Próbował nadać swojemu głosowi jak najwięcej nonszalancji. Powinien się wkurzyć, zamiast tego czuł… chyba radość. Patrzenie jak zwierzak zbiera całą odwagę, by powiedzieć do niego kilka słów od razu podreperowało, zepsuty przez Roronoę i Nico, nastrój.
-Pozwól go opatrzyć!
No i dobry humor diabli wzięli.
-Co? – warknął.

-Pozwól go opatrzyć – powtórzył, tym razem ciszej. Trochę dlatego, że z wolna zaczęła opuszczać go odwaga, głównym powodem było jednak to, że mężczyzna jednym susem znalazł się przy ich celi i teraz wpatrywał się w niego nienawistnym spojrzeniem.
 -A niby, z jakiej racji miałbym to zrobić, co?
-Przecież dzisiaj… - Nie mógł znieść tych zimnych oczu wbitych w niego. Wszystkie argumenty, jakie sobie przygotował nagle wyparowały my z głowy. – Ściana… Odpoczynek… Sam mówiłeś…
-Tak – zgodził się. – Mówiłem, że jeśli trafie w ścianę Roronoa ma wolne, ale o ile dobrze pamiętam, nie było ani słowa o marnowaniu szpitalnych zapasów. Ani, tym bardziej, o niańczeniu tego sukinkota.
-Nie mówiłeś też, że tego nie zrobisz. – Szlag! I po co się wtrąca? Przecież widzi, że każde ich słowo jeszcze bardziej wkurwia Kapitana.  – Czyli nie ma łamania zasad. – Chciał dodać coś jeszcze, ale wielka łapa prześliznęła się przez kraty, złapała go za koszulę i przyciągnęła do siebie. Uderzenie o metalowe pręty wybiło mu całe powietrze z płuc.
-Taki jesteś mądry? – Usłyszał tuż przy swoim uchu. – Ciekawe czy dalej będzie z ciebie taki chojrak blondasku, jak w końcu padnie twoja kolej.
Zadrżał. W słowach Marynarza czaiła się nie tyle groźba, co po prostu zapowiedź przyszłych wydarzeń.
-O tak. Bój się. – Na usta mężczyzny wkradł się trudny do odgadnięcia uśmiech. – Masz czego. Przygotowałem dla ciebie, coś naprawdę specjalnego.
Z jakiegoś powodu wiedział, że ich oprawca mówił prawdę. Musiał użyć całej siły woli, by nie myśleć o torturach, jakie mogły wykluć się w chorym umyśle tego człowieka. Teraz najważniejsza była chwila obecna. I przekonanie tego parszywca do zmiany zdania. Dlatego zmusił się do krzywego uśmiechu.
-Domyślam się. – Niemal zwymiotował tymi słowami, mimo to brnął dalej. Coś mu mówiło, że tylko w ten sposób do niego dotrze. – Ale jak Zoro ci zdechnie – ktoś z załogi głośniej pociągnął nosem a on miał ochotę dać sobie w twarz. Nie chciał nikogo z nich ranić, tylko że… innego sposobu nie było. – To nie będziesz miał możliwości już się tym pochwalić. – Niemal z ulgą zarejestrował rozpędzoną pięść zmierzającą w jego stronę. Może, kiedy oberwie poczuje się lepiej. Jednak Marynarz zatrzymał się tuż przed jego nosem.
-Wyszczekany jesteś kucharzyku – stwierdził rozwierając palce. – I, muszę przyznać, całkiem nieźle to sobie wymyśliłeś. – Nadrabiał miną, ale prawda była taka, że słowa blondyna odkopały zasiane przez doktorka ziarno niepewności. Ta przybłęda już go straszyła konsekwencjami ciągłych tortur. Oczywiście nie dbał o to, czy szermierz przeżyje. Najważniejszy, by dotrwał ostatniego aktu przygotowanej, specjalnie dla Słomianych, sztuki. A z tym, patrząc na obecny stan Roronoy, mogło być ciężko. Z drugiej strony, nie wyobrażał sobie żeby mógł, w jakikolwiek sposób ulżyć cierpieniom więźnia. To było wbrew naturze.
-Sss… Sanji ma rację! – Do jego rozważań wdarł się piskliwy głosik. Spojrzał na renifera, który wyglądał jakby za wszelką cenę strata się nie rozpłakać. Pod wpływem jego spojrzenia zwierzak zwiesił głowę. Mówił jednak dalej, uważając tylko, by nie podnieść wzroku.  – Jeśli Zoro… umrze… - przy tym słowie zaciął się, lecz już po chwili kontynuował. – To ty stracisz… Nie uda ci się…
Nie słuchał dalej. Miał ochotę sobie pogratulować. Tak bardzo namieszał im w głowach, że nawet ten mały stworek, żeby nie było lekarz, mami go perspektywą przyszłego znęcania się nad szermierzem.  Prawie wybuchnął śmiechem, udało mu się powstrzymać resztką woli.

Nienawidził siebie. I wiedział, że pozostali też go nienawidzili. Wszystkiemu winne były wypowiedziane przed chwilą słowa. Słowa, w których zachęcał ich kata do dalszego torturowania Zoro… Ale tylko w ten sposób można było wpłynąć na tego mężczyznę. Zrozumiał to patrząc mu w oczy podczas rozmowy z Sanjim. To właśnie wtedy pojawiła się w nich niepewność. A on poczuł nadzieje. Może uda się go skłonić by jednak pozwolił mu opatrzyć Zoro. Niczego więcej wtedy nie pragnął. Dlatego to zrobił. Tylko, czy… Było warto? Czy Marynarz zmieni zdanie? Czy reszta nie odwróci się od niego?
Naraz czyjaś silna dłoń spoczęła na jego głowie. Nie musiał patrzeć by wiedzieć, że to Luffy. Czyli… Łzy zaczęły skapywać na podłogę, kiedy usłyszał szept kapitana.
-Dziękuję… I przepraszam.

Był wdzięczny towarzyszom, że to oni wzięli na siebie rozmowę z Marynarzem. On sam wciąż sobie nie ufał. Wściekłość nadal pozostawała zbyt blisko, gotowa przypuścić atak.

-Wiecie, co? – Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, dzięki któremu upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu: podreperowałby stan Roronoy, dzięki czemu miałby pewność, że ten doczeka samego końca i jeszcze bardziej wstrząsnąłby pozostałymi Piratami. – W sumie to chyba wam pozwolę go opatrzyć. – Ta radość malująca się na poszarzałych, brudnych twarzach była aż nienormalna. Tak jakby niczego się nie nauczyli przez ten cały czas. Nie pojęli jednej, najważniejszej zasady: jemu nie wolno ufać. – Ale ona to zrobi!
Naraz wszystkie spojrzenia spoczęły na osobie, którą wskazał Kapitan.
Nami.
-Dlaczego? – Nawigatorka przełknęła ślinę. – Dlaczego ja?! – Z jakiegoś powodu decyzja mężczyzny wywołała u niej przerażenie. – Przecież Chopper jest lekarzem…
-Właśnie dlatego. Chyba nie myśleliście, że będzie aż tak pięknie, co? Że pozwolę lekarzowi się do niego zbliżyć? – Wskazał ręką na Zoro, który w międzyczasie stracił przytomność. – Naprawdę nadal jesteście tacy naiwni?  Nie! To ty się nim zajmiesz.  – Spojrzał prosto w szeroko otwarte oczy Nami. – Masz ku temu najmniejsze predyspozycje. I jako, że jesteś kobietą będzie to dla ciebie dość… nieprzyjemne doświadczenie – zarechotał. – Założę się, że nadal masz wyrzuty sumienia, co?
Głuche jęknięcie starczyło mu za całą odpowiedź.  Nie mógł się nie uśmiechnąć, w końcu na taką reakcję właśnie liczył. Zdążył to sobie dobrze przemyśleć. Nie mógł wpuścić do Roronoy tego ich futrzastego lekarza, ani tym bardziej, nie miał ochoty, zlecać opieki nad więźniem własnemu doktorkowi. Zaś pozwolenie żeby rannym zajął się któryś z mężczyzn z załogi mogło skutkować próbą buntu. Wiadomo, faceci miewają głupie pomysły. To samo tyczyło się Nico Robin. Wiedział, że chociaż na zewnątrz wyglądała na pokonaną przez własne wyrzuty sumienia, to, jeśli przyjdzie taka potrzeba, zbierze się w sobie i może stać się jeszcze niebezpieczniejsza, niż którykolwiek z uwięzionych mężczyzn. Nie mógł ryzykować. Dlatego jedynym wyjściem, była ta mała ruda. W niej też, zapewne, siedział diabeł. Inaczej nie przetrwałaby z taką załogą, mimo to… ten wybór był najbezpieczniejszy. Zresztą, wczoraj ją wylosował i jej psychika nie miała jeszcze szans, żeby sobie poradzić z doznaną traumą.
-Szykuj się – rzucił do nawigatorki, obracając się w stronę wyjścia. – Zaraz przyśle kogoś ze śniadaniem, a później cały dzień bawisz się w pielęgniareczkę. 

-Nami! Słuchasz mnie?
Próbowała skupić się na słowach Choppera, ale jej myśli bezustannie uciekały gdzieś w bok. Z dala od tego więzienia, psychicznego kata, niedoli, w jaką wpakowała ją ich decyzja, a zwłaszcza od tego, co miało niedługo nastąpić.
-Nami!
Drgnęła, kiedy ktoś potrząsnął nią za ramię. Nieobecnym wzrokiem spojrzała na kapitana.
-Luffy?
-Nami, proszę… - głos Gumiaka był ochrypły, jakby chłopak walczył ze sobą, chcąc powiedzieć coś zupełnie innego. – Wiem, że to trudne, ale… Zoro… - zamilkł i opuścił głowę.
-W porządku – Zdziwiła się słysząc własne słowa. – Dam radę. Chopper, możesz powtórzyć?
Renifer zrobił, co prosiła, lecz pomimo wysiłków jej myśli znów uleciały. Dlatego, kiedy drzwi celi się za nią zamknęły, a ona została sam na sam z szermierzem, zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Mężczyzna był nieprzytomny. Oddychał chrapliwie, ciało zroszone miał potem. Co jakiś czas z jego ust wydobywało się głuche jęknięcie.
-Zoro? – Podeszła do przyjaciela i drżącą dłonią dotknęła spotniałego czoła. Było rozpalone. Koniuszkami palców pogładziła ciepłą skórę a mężczyzna sapnął cicho, jakby nieoczekiwany dotyk, tak inny od dotychczasowych razów, przyniósł mu ulgę. – Zoro – chlipnęła. – Przepraszam…
-Nami! Weź się w garść! – Głos Choppera zabrzmiał dziwnie obco. – Mamy niewiele czasu!  Musisz…
-Wiem! – Przerwała mu walcząc ze łzami. – Wiem, że muszę! Wiem, że mamy tylko dzisiaj! Ale… ale… on…
-Pomożesz mu – powiedział lekarz trochę łagodniej. – Tylko…
Miała ochotę się zaśmiać. Pomoże mu? Jak?!  Nie była lekarzem. Nie miała pojęcia, co ma robić, ani jak. Zamiast pożytku przyniesie tylko szkodę. Czy oni tego nie rozumieją?! Zresztą, czy w tej sytuacji, cokolwiek, albo ktokolwiek mógł pomóc Zoro? Jeszcze raz spojrzała na nieprzytomnego mężczyznę. Ten znów sapnął i poruszył się niespokojnie, zupełnie jakby szukał dłoni, która gładziła go po czole. W nagłym, niezrozumiałym dla siebie, odruchu znów pogłaskała przyjaciela. Tym razem przeczesując również pozlepiane krwią i potem, brudne włosy. Twarz szermierza rozpogodziła się i coś, jakby nieśmiały uśmiech wstąpił na popękane wargi.
Zamarła z dłonią na policzku rannego. W jednej chwili jej strach, niezdecydowanie i wątpliwości wyparowały.
-Tak – powiedziała z mocą. – Pomogę mu. Tylko powiedz mi, co mam robić. – Spojrzała wprost na renifera.

Odetchnął z ulgą. Bał się, że nie uda mu się dotrzeć do przyjaciółki. Nami najgorzej znosiła ich sytuację, Kapitan musiał to zauważyć, dlatego wyznaczył właśnie ją do tego niełatwego zadania. Ile by dal żeby się z nią zamienić. Nawykł już do opatrywania ran szermierza. Nie wiedzieć czemu, po każdej walce, to właśnie on i Luffy okazywali się tymi, którzy oberwali najbardziej. I chociaż nigdy nie przyszło mu mierzyć się z takimi ranami wiedział, że dalby radę. Na ten czas stałby się po prostu lekarzem, uczucia i przywiązanie dla pacjenta pozostawiając za sobą. W ten sposób mógłby to zrobić. On tak. Ale nie Nami. Ona… tego nie potrafiła. Stąd jego strach. Ale jak widać niepotrzebny. Nami w końcu wzięła się w garść. Widział to po jej oczach.
-Chopper! – popędziła go.
Potrząsnął głową. Nie czas teraz na rozmyślania. Musiał się skupić żeby móc dobrze kierować przyjaciółką.
-Daj mu pić.

Rozejrzała się dookoła. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła dwie tace z jedzeniem stojące przy drzwiach. Nie pamiętała, kiedy je tam postawiono. Musiała to przegapić, zająć myśli czymś innym, kimś. Za to teraz wpatrywała się w nie intensywnie. I z jakiegoś powodu fakt, że porcje były dwie budził w niej skrajne przerażenie. Jakby miało to znaczyć coś złego. Bardzo złego. Drążącą dłonią chwyciła dzbanek z wodą. Drugą ręką zgarnęła kubek, po czym odwróciła się gwałtownie, niemal rozlewając zawartość naczynia. Albo jej się wydawało, albo śniadanie było jeszcze bardziej wystawne niż dotychczas. Co tylko utwierdziło ją we własnym przekonaniu. Starając się o tym nie myśleć, wmawiając sobie, że to tylko jej wyobraźnia, ruszyła z powrotem do Zoro. Klęknęła przy mężczyźnie i delikatnie odwróciła jego głowę, tak by móc podać mu wody. Uważała przy tym, aby nie przewrócić przyjaciel na plecy, wciąż pokryte ranami od bata. Napełniła kubek i prztyknęła mu do ust. Spierzchnięte wargi zanurzyły się w krystalicznej cieczy, lecz szermierz nie zaczął pić. Przechyliła naczynie. Woda poczęła spływać mu po brodzie i szyi, trochę wpadło do ust, mimo to Zoro jej nie przełknął. Spanikowana, hamując łzy, odwróciła się do reszty przyjaciół. To absurdalne, ale czuła się trochę jak matka, która nie może sobie poradzić z nowonarodzonym dzieckiem. Porównanie było tak abstrakcyjne i niepsujące do sytuacji, że roześmiałaby się, gdyby nie wielka gula strachu, jak utknęła jej w gardle.
-On nie chce… - wyszeptała.
-Spokojnie. – Chopper mówił wolno i wyraźnie. – Bez paniki. – Wręcz emanował opanowaniem.  – Wszystko będzie dobrze. Musisz się tylko uspokoić, dobrze? Wdech, wydech…
Zastosowała się do jego poleceń i ze zdziwieniem stwierdziła, że większość jej paniki gdzieś uleciała. Co prawda strach pozostał, ale nie był on już tak obezwładniający jak przed chwilą.
-Już w porządku – powiedziała a jej głos zabrzmiał szczerzej niż się spodziewała.
Renifer się uśmiechnął. Smutno i pokrzepiająco zarazem. Dziwne połączenie, którego miała nadzieję więcej nie oglądać.
-To dobrze. A teraz wlej mu trochę wody do gardła, ale nie za dużo, żeby sie nie zakrztusił.
Zrobiła, co kazał. Zoro nadal nie przełykał.
-I, co dalej?
-Pomasuj mu grdykę, o tak. –  Pokazał odpowiedni ruch, podczas gdy Nami próbowała go skopiować. Okazało się to trudniejsze, niż się spodziewała, jednak chyba jej się udało, bo po chwili jabłko Adama mężczyzny zaczęło się poruszać i ten połknął podaną wodę.
Nami poczuła jak odpływa z niej napięcie. Udało jej się. Zrobiła coś dobrze. Zachęcona sukcesem, za cichym przyzwoleniem Choppera, powtórzyła czynność. I znowu. Nie mogła podawać Zoro zbyt dużych porcji, w konsekwencji czego, szermierz nie wypił nawet połowy kubka. A czas leciał.
Ponownie sięgnęła po naczynie, kiedy zauważyła, że Zoro otworzył oczy. Chociaż to może za dużo powiedziane. Uchylił jedynie powieki i niewidzącym, zasnutym mgłą wzrokiem rozglądał się dookoła.
-Cześć… -wyszeptała. Zabrakło jej pomysłu na cokolwiek innego. Jednak mężczyzna chyba jej nie usłyszał. Nie była nawet pewna, czy ją poznał.  – Zoro?
-Daj… - wysapał ciężko łapiąc oddech. – Daj… Proszę…
-Już, już! – Zaczęła się trząść. Tak jak wtedy, kiedy przyprowadzono ją do celi.  – Już daję. – Przytknęła kubek do jego ust, podświadomie wiedząc, że nie o to ją prosił.

Zacisnął pięści. Rozgrywana przed nim scena była tak surrealistyczna i jednocześnie tak bolesna, że miał ochotę na zmianę śmiać się i wyć z rozpaczy. Ból rozsadzał go od środka, dusza popękała na tysiące kawałków a złośliwy chochlik nabrał mocy i dokuczał bardziej niż kiedykolwiek. Bo teraz miał dwie osoby, na których cierpienie musiał patrzeć. Zoro, wciąż pozostający w krainie majaków, w szponach nałogu i Nami-san, która odczuwała to wszystko intensywniej niż oni, bo z bliska.
-Cholera!
Odwrócił się w stronę, z której dochodził głos. I zaraz tego pożałował. Bo do listy osób do martwienia doszedł Luffy. Gumiak klęczał na podłodze pięściami uderzając o kamienną podłogę, która z każdą chwilą coraz bardziej pokrywała się intensywną czerwienią. Chłopak jednak nic sobie nie robił z ran. Więcej. Wydawały się przynosić mu ulgę.
-Kapitanie.
Przy chłopaku klęknęła Robin. Archeolożka wyglądała całkiem nieźle, jakby udało jej się pozbierać, po ostatnich wydarzeniach. Mimo to wiedział, że ten spokój był udawany. W każdej chwili mogła rozsypać się ponownie. Miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Nami czerpała siłę z opanowania przyjaciółki, widać to było gołym okiem, kiedy raz po raz zerkała na Nico, a łzy z jej oczach przysychały.
Teraz kobieta próbowała wykorzystać tą samą sztuczkę na Luffym. Głaskała go po plecach i przemawiała tak cicho, że nie mógł rozróżnić słów. Po paru minutach gumiak zaczął się uspokajać, aż w końcu znieruchomiał. Z oczu płynęły mu łzy. Odwrócił wzrok. Oglądanie płaczącego z bezsilności kapitana, wydało mu się nagle nie na miejscu. Zresztą, sam też nie chciałby żeby oglądano go w takiej sytuacji. Chociaż… jego wzrok padł na ścianę z listami gończymi. Niedługo może tego doświadczyć. Może to i samolubne, ale zastanawiał się jak przetrwa tę próbę. Czy w ogóle mu się to uda.

Ktoś się nad nim pochylał. Czuł gorące ręce na swojej skórze i wilgoć w ustach. Chłodną cudowną wilgoć, niemającą nic wspólnego ze smakiem krwi, jaki towarzyszył mu niemal bez przerwy. Ani, tym bardziej, ze stęchłą wodą podawaną zamiast posiłku. Spróbował otworzyć oczy, ale powieki ciążyły mu tak bardzo, że ledwie zdołał je uchylić. Co i tak wymagało niemal tytanicznego wysiłku. Nawet one go bolały. Obraz, jaki mu się ukazał był jednak jedną wielką plamą, w której nie sposób było dostrzec kontury. Mieszanina wyblakłych barw nie pomogła mu się zorientować w rzeczywistości. Ale kto, poza Kapitanem i jego sługusami, mógłby się tu znaleźć? Dlatego postanowił spróbować raz jeszcze.
-Daj… - Zwilżone gardło nie bolało już tak bardzo. – Daj… Proszę…
Chyba coś usłyszał, ale nie był pewien. Wszystkie odgłosy zagłuszał szum jego własnej krwi. Serce biło jak oszalałe a on z niecierpliwością i strachem czekał, na to co miało się zdarzyć. Może tym razem się uda. Może dostanie zastrzyk. Może…
Wtem postać się poruszyła, barwny korowód stał się jeszcze bardziej rozmyty. Instynktownie zacisnął powieki w oczekiwaniu na cios. Lecz ten nie nadszedł. Zamiast tego znów poczuł w ustach wilgoć. Ktoś podawał mu wodę. Świeżą, wspaniałą wodę. Zapomniawszy na chwilę o narkotykowy głodzie zaczął pić. Łapczywie chwytał kolejne krople, ciesząc się ulgą, jaką przynosiły, delektując smakiem, którego już dążył zapomnieć.
Pił szybko bojąc się, że niespodziewany dobroczyńca, nagle zmieni zdanie, albo woda się skończy. Nic takiego się jednak nie działo. Mógł do woli gasić pragnienie.

Zoro zdążył wypić już pierwszy dzbanek i kiedy sięgała po drugi krzyk Choppera sprawił, że zastygła w bezruchu.
-Dość!
-Co? – spytała nie rozumiejąc.
-Wystarczy. Nie dawał mu więcej.
Oczy nawigatorki rozszerzyły się ze zdumienia.
-Jak to?! Przecież on chce…
-Wiem, ale…
-Żadne „ale”! – wrzasnęła, po czym odwróciła się do przyjaciela plecami. Az kipiała ze złości. Myślała, że renifer chce pomóc Zoro, tymczasem on… Pokręciła głową. Nie będzie o tym myśleć. – Proszę… - Podała szermierzowi kolejny kubek wody a ten zaczął pić, tak samo zachłannie jak na początku. I niby miałaby mu tego domówić?


-Nami! – Chopper krzyczał, wyraźnie zdenerwowany. – Zrobisz mu krzywdę. – Doskonale wiedział, że przyjaciółka mu nie uwierzy. Nie dopóki nie będzie za późno. Wcale nie chciał krzywdzić Zoro, jednak zdawał sobie sprawę jak to może się skończyć. Nami nie wiedziała, w dodatku zawładnęły nią emocje. Nie myślała racjonalnie.  – Proszę! – To na nic. Mógł równie dobrze gadać do ściany.

Chopper krzyczał, ale go ignorowała. W jej oczach stracił już autorytet, cokolwiek by nie powiedział i tak mu nie uwierzy.
Z drugiego dzbanka została ledwie połowa i właśnie zastanawiała się, jak poprosić o kolejny, kiedy z mężczyzną zaczęło się dziać coś złego. Wypluł wodę, którą przed chwilą mu podała i zgiął się w pół. Na jego twarz wstąpił grymas bólu.
-Zoro?
Zwymiotował. Ochlapując jej przy tym buty, lecz ledwie to zarejestrowała, bo chudym ciałem znów targnęły torsje.  Powietrze przesyciło się gryzącym zapachem, tak silnym, że zaraz miała pełne usta śliny i mało brakowało, żeby ona też zaczęła wymiotować. Powstrzymała się jednak. Jeszcze tylko tego by brakowało. Całkiem by wtedy zawaliła sprawę. Zresztą miała na głowie ważniejsze rzeczy niż treść jej żołądka.
-Połóż go na boku!
Tym razem posłuchała. I z rosnącym poczuciem winy obserwowała męki szermierza. Który dzisiaj miał mieć spokój. Nikt nie miał go krzywdzić. Więcej! Pozwolono im mu pomóc. A co tym czasem ona wyprawia? Dlaczego była tak głupia i nie posłuchała Choppera? Z pełną premedytacją zignorowała zalecania lekarza. I teraz Zoro przez to cierpi.
-Przepraszam – wyszeptała głaszcząc mężczyznę po głowie. – I ciebie też Chopper.
Renifer pokręcił głową, na znak, że się nie gniewa.
Tymczasem Zoro skończył wymiotować i znów zemdlał. Najwidoczniej to wydarzenie wyczerpało wątłe siły, jakie zebrał podczas trwania w niebycie. Nami odciągnęła go od cuchnącej kałuży i wytarła mu twarz mokrą szmatką, która, co dziwne, znalazła się obok talerza z kanapkami.
-Co teraz Chopper? – Nie patrzyła na lekarza, ani na nikogo innego. Wzrok utkwiła w swoich brudnych butach. Je też powinna wyczyścić, ale to później.
-Powiedz mi, jakie dali leki. Apteczka stoi obok drzwi.
Wzięła małe kwadratowe pudełeczko, po czym zaczęła przetrząsać jego zawartość. Na bok odłożyła bandaże i sporą ilość jednorazowych strzykawek. Opakowaniom gazy też nie poświęciła za dużo uwagi. Ożywiła się dopiero, kiedy dotarła do szklanych fiolek i tubek maści. Ich nazwy nic jej nie mówiły, ale zgodnie z dyspozycją Choppera dyktowa mu je, czasem się tylko zacinając na nieco trudniejszych wyrazach. Renifer kiwał głową, najwyraźniej zadowolony.
-W porządku – powiedział, kiedy skończyła. – Jest dobrze. Z tym damy radę. – Chyba się okłamywał, lecz nie miała pewności.  – Nami teraz posłuchaj. Weź fiolkę z…
Posłusznie chwyciła za wskazane naczynie, z pomocą dokładnych wskazówek lekarza, napełniła strzykawkę bezbarwnym płynem.  Tak przygotowany zastrzyk zaaplikowała Zoro, ówcześnie odkażając skórę na ramieniu wodą utlenioną. Która również znalazła się w apteczce. Działała trochę jak robot. Starała się nie myśleć o tym, co robi, tylko skupiać się na wskazówkach, podążać za nimi. Wykonywać je najlepiej jak umiała. I nigdy więcej nie kwestionować słów doktora. Chociaż bardzo chciała zapomnieć i nie wracać do tamtych chwil umysł, co chwila podsyłał jej obrazy sprzed kilku chwil, kiedy swoją butą sprowadziła na przyjaciela cierpienia. Chociaż i tak wolała to, niż wspomnienia z wczoraj. Kiedy tych czterech…
-NIE! – Upomniała się w myślach. – Nie wolno ci o tym myśleć. Skup się na tym, co mówi Chopper! Natychmiast.
Udało jej się.
Zrobiła kolejny zastrzyk a zaraz potem jeszcze następny. I znów. Z piątym miała problem, bo renifer uparł się, że musi trafić w żyłę. Znalezienie bladoniebieskiej stróżki pod, cienką jak pergamin, skórą nie było trudne. Z przebiciem jej też, by sobie poradziła bez problemu, może nawet igła przeszłaby na wylot. Ale to nie ją powstrzymywało, chociaż zdawała sobie sprawę, że taki błąd kosztowałby Zoro kilka chwil ostrego bólu. Nie… Bardziej chodziło o to, że dopiero, kiedy patrzyła na pulsującą żyłę zdała sobie sprawę, jak bardzo organizm szermierza został wycieńczony. Głód, pragnienie, ciągłe tortury… Odcisnęły na nim swoje piętno. Mogła to dostrzec dzięki cienkiej żyle, tak doskonale widocznej na wewnętrznej stronie przedramienia. Przez chwilę zdawało jej się, że płynie ona na skórze, a nie pod nią. Przejechała opuszkami palców po ciele, krzywiąc się, kiedy zdała sobie sprawę, jak bardzo było kruche. Wystarczył lekki nacisk i już robił się siniak, przejechanie, nawet przypadkowe, paznokciem tworzyło krwawiącą rankę.
-Nami. – W głosie Choppera słychać było upomnienie. – Nie mamy wiele czasu.
-Wiem.
Już dłużej nie zwlekając wbiła igłę, ale zrobiła to z wyczuciem. Następnie, delikatnie nacisnęła tłoczek. Chciała wierzyć, że to, co robi nie było bezsensowne, lecz zaczęło jej doskwierać poczucie porażki. Nawet, jeśli teraz stan Zoro się poprawi, to nadal pozostają Usopp i Sanji, których Kapitan jeszcze nie wylosował. A Bóg jeden wiedział, co przygotował dla nich Marynarz. Może coś tak okrutnego, że wszystkie jej dzisiejsze działania okażą się bezsensowne? To by tłumaczyło dlaczego, w ogóle się na to wszystko zgodził.
-Co teraz? – Jeśli dalej będzie o tym myśleć, to zwariuje.
Chopper kazał jej zrobić jeszcze jeden zastrzyk, po czym powiedział słowa, których chyba obawiała się najbardziej.
-Musisz go umyć. A potem opatrzyć.
Znowu spojrzała na szermierza. Cały pokryty był brudem. Mieszaniną potu, krwi, ekskrementów i spermy. Na myśl o tym ostatnim zadrżała. Gdyby nie on, to ona… Po raz kolejny umysł zmusił ją do oglądania scen z wczoraj. Opadła na kolana i zaczęła szlochać ukrywając twarz w dłoniach. Nie da rady. Bo, co zrobi, jeśli Zoro się obudzi? I będzie przytomny? Czy da rade spojrzeć mu w oczy?
-Nie… - wyszeptała, bardziej do swoich myśli, niż do konkretnej osoby. – Nie dam…
-Musisz dać!  - Ostry głos, tak niepodobny do Robin, wstrząsnął nią tak dogłębnie, że aż przestała płakać.  – Musisz to zrobić!
Teraz oczy wszystkich skupione były na archeolożce.
-Ale… - zaczęła Nami, nie bardzo mogąc zebrać myśli. – Robin…
-Nie ma żadnego, „ale”!  - Ta przerwała jej. – Przestań się mazać!
Słowa zabrzmiały ostro, zupełnie jakby ktoś wymierzył jej policzek.
-Jesteś mu to winna! Chociaż tyle, chyba możesz dla niego zrobić! Pamiętaj, co mu zawdzięczasz!
-Pamiętam – wyszeptała słabo, zdziwiona i jednocześnie przerażona wybuchem przyjaciółki. Do tej pory tylko dwa razy widziała Robin dającą się ponieść emocjom. W Enies Loby i kiedy po wylosowaniu jej zdjęcia Kapitan zaproponował Zoro wymianę. Z tą różnicą, że wtedy owładnął nią strach i chyba, nadzieja, podczas, gdy teraz… Pełna była gniewu. Wywołanego zapewne całą tą chorą sytuacją. Gniewu, który wyładowywała na niej.  Z jakiegoś powodu to odkrycie podziałało na nią jak impuls do działania. Przetarła załzawione oczy i podniosła się z kolan.
-Przestań się mazać! – Powtórzyła Robin, chociaż nie musiała. Nami postanowiła, że dzisiaj, a przynajmniej dopóki nie wyjdzie z celi Zoro, żadna łza nie opuści jej oczu.
Chwyciła za wiadro z ciepłą wodą, jakie jeden ze strażników przed chwilą postawił przy drzwiach, po czym ruszyła w stronę nieprzytomnego szermierza. Szła powoli, lekko się chwiejąc, bo naczynie było ciężkie, a ona nie chciał uronić nawet kropli.
Kiedy udało jej się przebyć połowę trasy, Marynarz, wciąż stojący przy drzwiach zawołał.
-A ręczniki? – Pomachał zwitkiem materiałów. Szczerzył przy tym zęby w koszmarnej parodii uśmiechu. Naprawdę musiało go to bawić.
Wściekła delikatnie postawiła wiadro. Nie zamierzała kręcić się z nim w tę i z powrotem.
-Dziękuję. – Niemal zwymiotowała te słowa, ale gdyby powiedziała, to, co naprawdę cisnęło jej się na usta Zoro miałby kłopoty. Bo przecież zgodnie z zasadami, Marynarz nie mógłby jej uderzyć.
Dotarła do szermierza wciąż czując na sobie spojrzenie podwładnego Kapitana, przez co trudniej było jej się skupić. Mężczyzna musiał dobrze o tym wiedzieć, dlatego nie wrócił do swoich obowiązków.
Starając się zapanować nad rozdygotanymi dłońmi włożyła jeden z ręczników do wody. Ściskając mokry materiał w dłoni pochyliła się nad przyjacielem. Normalnie na widok kogoś takiego zrobiłoby jej się niedobrze i pewnie uciekłaby gdzie pieprz rośnie. Lecz nie tym razem. Teraz pojawił się tylko nieprzyjemny ucisk w dole brzucha. Starała się o nim nie myśleć, kiedy rozkładała ręcznik na plecach Zoro. Ten momentalnie jękną a twarz ściągnęła mu się w bolesnym grymasie. Pogładziła policzek szermierza i dopiero, gdy jego mięśnie trochę się rozluźniły sięgnęła po kolejny ręcznik. Cały czas musiała sobie przypominać, że robi to dla jego dobra, że nie krzywdzi go.
Wkrótce niemal całe plecy Zoro zniknęły pod warstwą mokrego materiału. Chciała żeby zalegająca na nich warstwa brudu się odmoczyła, dzięki czemu łatwiej będzie jej go ściągnąć. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że trze potraktowane batem miejsca.
W międzyczasie zaczęła obmywać nogi przyjaciela. Robiła to starannie z największą delikatnością, na jaką ją było stać. Starała się też nie okazywać emocji, lecz na widok cienkich jak patyki piszczeli, ud, nie grubszych od jej przedramienia, momentalnie zbierało jej się na płacz a wielka gula rosła w gardle. Na szczęście żadna zdradziecka łza nie ujawniła jej prawdziwego stanu. Gdyby teraz na to pozwoliła, nie dałaby rady kontynuować. Na szczęście Chopper się nie wtrącał i nie popędzał jej. Chyba nawet był zadowolony. To dobrze. Najmniejsza presja mogła być teraz tym małym kamyczkiem, który zapoczątkuje lawinę i pogrzebie ją w odmętach własnych uczuć.
Kiedy dotarła do pośladków ciało Zoro momentalnie stężało. Mężczyzna niemal skulił się w sobie cicho jęcząc.
-Nie… proszę… nie…
Przygryzła policzek od wewnętrznej strony tak mocno, że zaraz poczuła w ustach metaliczny posmak krwi.
-Nami-san…
-Cicho! – warknęła. Sanji pewnie chciał pomóc, lecz teraz jego słowa byłym tym, czego najmniej potrzebowała. Pochyliła się nad twarzą Zoro i znów zaczęła głaskać go po twarzy. Tym razem dłużej. I jeszcze delikatniej. Mimo to mężczyzna, nieczuły na próby uspokojenia dalej mamrotał, a jęki dochodziły gdzieś ze świata istniejącego pomiędzy niebytem a rzeczywistością.
-Nie… Błagam… Nie… Nie…
-Ciiiii… - szeptała mu do ucha, które nie tak dawno przyozdobione było trzema kolczykami. – Spokojnie… Zoro… To ja… Nie zrobię ci krzywdy… - obiecywała nie przerywając pieszczoty. – Ciii… Cichutko…
Trwało to długo. Bardzo długo, ale w końcu głos szermierza zaczął cichnąć, choć mięśnie nadal pozostawały napięte do granic możliwości. Uznała, że nie może dłużej czekać, kończył im się czas, czuła to. A pewnie i tak nie uzyskałaby lepszego efektu. Pocałowała jeszcze przyjaciela w rozgrzane czoło i wróciła do pracy. Ręcznik zdążył już wyschnąć, więc znów go zmoczyła, po czym zabrała się za obmywanie przyjaciela. Chociaż starała się być delikatna Zoro jęczał i zaciskał pięści, nie wiadomo czy ze strachu cz z bólu. W dodatku znów zaczął krwawić. I chociaż Chopper kazał się tym nie przejmować, bo to normalna reakcja i tak miała wyrzuty sumienia.
Kiedy już nałożyła wskazaną przez lekarza maść mogła się zająć plecami, które najprawdopodobniej zdążyły już się wystarczająco namoczyć. Niestety nie miała racji. W niektórych miejscach krew tak mocno przyschła, że i tak musiała kilkukrotnie trzeć ręcznikiem. Starała się wtedy nie słyszeć okrzyków bólu i nie widzieć zaciśniętych pięści i warg przygryzionych aż do krwi. Udawała też, że nie wie czym są te pomarszczone ochłapy odchodzące często, razem z ręcznikami.
Wreszcie udało jej się doprowadzić plecy Zoro, do jako takiego porządku, najlepszego z możliwych w takich okolicznościach. Chopper ponownie wskazał jej maść, każąc tym razem nałożyć naprawdę grubą warstwę. Poszły niemal trzy tubki specyfiku. Dopiero wtedy pozwolił założyć opatrunek. Szło jej niezdarnie. Nigdy nie miała do czynienia z raną o takiej wielkości, lecz w końcu plecy zostały pokryte śnieżnobiałym bandażem.

-Nic więcej nie możemy zrobić. – Renifer odsunął się od krat i usiadł pod ścianą. – Nie z takim sprzętem! – Z odrazą wskazał na apteczkę.
Nikt tego nie skomentował.
-Świetna robota Nami.
Nawigatorka ledwie zauważalnie skinęła głową. Zajęta była ubieraniem szermierza. Włożyła mu już spodnie i właśnie mocowała się z koszulą. Miała utrudnione zadanie, bo każdy ruch naruszał świeżo opatrzone rany na plecach, lecz po kilku próbach wreszcie jej się udało. Ułożyła głowę przyjaciela na swoich kolanach, po czym pokryła go kocem.
-Chopper? – spytała głaszcząc go po głowie. – Czy on nie powinien czegoś zjeść? – Serce podeszło jej do gardła na widok kępki zielonych włosów na swojej dłoni. Wypadły. Tak po prostu. – Dostał dzisiaj swoją porcję…
-Nami… - Wiedział, że ten temat zostanie w końcu poruszony i bał się go jak cholera. Póki nawigatorka skupiona była na opatrywaniu Zoro, mógł się oszukiwać, że o tym nie pomyśli. Lecz teraz… Musi jej to jakoś wytłumaczyć. Przekonać ją i wszystkich, że nie chce dla szermierza źle. – Posłuchaj…
-Nami-san!
Wszystkie oczy zwróciły się ku Sanjiemu.
-Jeśli on teraz to zje to umrze. – Powinien ubrać to w delikatniejsze słowa. Może wtedy nie doprowadziłby panienki Nami do płaczu. Nie mógł jednak owijać w bawełnę.
-Sanji…
-Chopper, wiem, że jesteś lekarzem – przerwał mu, – ale z nas wszystkich to ja mam największe pojęcie o…  - Poczuł jak dławi go w gardle. – Głodzie – dokończył mając prze oczami wymizerowaną twarz Zeffa.
Coś w postawie kucharza kazało mu się wycofać. Postanowił, że wtrąci się jedynie, jeśli słowa przyjaciela zaszkodzą bezpośrednio Zoro.

 Skoro, Chopper nie przerywał Sanjiemu, musiała uznać, że ten mówił prawdę. Otarła rękawem oczy, zła, że pozwoliła sobie na płacz. A miała już tego nie robić. Złamała daną samej sobie obietnicę.
-To, co mam zrobić?
Zaczął się gorączkowo zastanawiać. I wtedy jego wzrok padł na kromki świeżego białego chleba, ułożone, obok miski, zimnej już owsianki.
-Daj mu skórkę od chleba. Nie dużo. Kilka kęsów.
-Tylko rozmocz w wodzie, żeby była miększa – dodał renifer, zdając sobie, przynajmniej częściowo sprawę z ubytków w uzębieniu szermierza
Zrobiła, co jej kazali. Potem zaczęła budzić przyjaciela.
-Zoro… - Potrząsnęła nim. – Zoro.
Mężczyzna po chwili otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie próbując złapać ostrość.
-Nami?

-Nami? – Zdziwiony zastanawiał się czy śni, czy też może Kapitan przyszykował dla niego kolejną torturę.
-Tak – Usłyszał a chwilę później coś ciepłego spoczęło na jego policzku. Palce nawigatorki zaczęły muskać jego twarz. Z przyjemnością przyjął pieszczotę. Ten dotyk był tak inny tego Marynarzy… Machinalnie zadrżał.
-Wszystko w porządku?
Na obliczu rudowłosej momentalnie pojawił się strach.
-Nie… Nic nie jest w porządku – wychrypiał. Nie miał sił kłamać. Nie teraz, kiedy z jakiegoś dziwnego powodu ból odszedł a jemu było ciepło i wygodnie. Pierwszy raz od wielu dni. W dodatku obecność Nami działała kojąco. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jakie to szczęście mieć przy sobie kogoś bliskiego. – Ale za dwa dni będzie. – Starał się nie patrzeć w tamtą stronę, lecz jego wzrok automatycznie spoczął najpierw na Sanjim a później na Usoppie. – Jeszcze tylko dwa dni… - Przymknął powieki czując jak ogarnia go błogość. Chciało mu się spać.
-Zoro! – Nie mogła pozwolić mu zasnąć. – Proszę! – Niemal na siłę wcisnęła mu do ust kawałek rozmoczonej skórki. Teraz cieszyła się, że tak długo trzymała ją w wodzie. Kiedy Zoro mówił zdołała zobaczyć jak wiele zębów mu brakowało.
Kiedy mężczyzna wyczuł jedzenie, rzucił się na przyznaną porcję, niemal gryząc ją w palce. Szybko przełknął podany kęs i z nadzieją spojrzał przyjaciółce w oczy. Ta, rzuciwszy szybkie spojrzenie Sanjiemu i nie zobaczywszy na jego twarzy zakazu podała Zoro drugą porcję. Tę szermierz zjadł już wolniej. Lecz i tak trochę za szybko. Trzecią jakby się delektował. Na czwartą kucharz nie pozwolił. A jej krajało się serce, kiedy musiała odmówić.
-Dlaczego? Jestem głodny… - Płakał. Tak! Zoro płakał, błagając ją o jedzenie! A ona musiała mu odmówić, chociaż obie tace zapełnione były różnorodnymi frykasami. Chętnie oddałaby mu nawet swoją porcję, lecz wciąż dźwięczały jej w uszach słowa Sanjiego.
 Jeśli on teraz to zje to umrze.
-To wystarczy Zoro. – Kołysała go w ramionach a on wciąż płakał domagając się jeszcze.
-Proszę…
-Wystarczy. Zobaczysz…
-Błagam…
-Zaraz będziesz najedzony. Zaczekaj chwilę
-Jestem głodny…
-To wystarczy.
-Daj mi jeść… Błagam.
-To wystarczy…
-Jeść…
-Wystarczy… - Nie potrafiła wykrztusić nic innego.
-Proszę…
Z czasem głos Zoro zaczął cichnąć. Mężczyzna zapadł w sen. Nie wiedziała czy ze zmęczenia czy może działały leki, jakie mu wcześniej podała. Najważniejsze, że się uśmiechał. Jak człowiek… najedzony.
Szczelniej opatuliła go kocem, pocałowała w czoło i tuliła w ramionach. Aż do wieczora, kiedy to brutalne ręce Marynarzy niemal siła oderwali ją od ciała przyjaciela i wrzucili z powrotem do przeciwległej celi.
Zoro przespał nawet to.
Była za to wdzięczna losowi.