Tak czy inaczej przepraszam za nieobecność rozdziałów.
Przepraszam za błędy.
I przepraszam za jakość.
POŚWIĘCENIE
Rozdział 6.
...
Świetnie
znał zapach więzienia. Kwaśny odór starego potu, krwi, ludzkiego moczu i
odchodów zmieszany z wonią nienawiści oraz strachu. W takim miejscu nie mogło
wydarzyć się nic dobrego. Nigdy. Był o tym przekonany a życie wielokrotnie
potwierdziło jego opinię. Tym bardziej nie mógł uwierzyć w to, co widział. Raz
po raz rozwierał i zaciskał pięści, mląc cisnące mu się na usta niewybredne
przekleństwa pod adresem wszystkich dookoła. Najbardziej jednak zły był na
siebie. Bo to jego poczynania doprowadziły do zaistniałej sytuacji. Tylko on
ponosił tu winę. Nikt inny. Za bardzo zaufał doświadczeniu, zbyt mocno próbował
manipulować psychiką więźniów. Dał im iskierkę nadziei, która nigdy nie miała
rozżarzyć się intensywniejszy ogniem. A teraz proszę. Jego knowania obróciły
się przeciw niemu. Ze złością uderzył pięściami w uda.
Łzy
płynęły po jej policzkach żłobiąc jasne bruzdy na brudnej od kurzu twarzy.
Rozmazywały też widok, w który wpatrywała się od kilku minut, jakby ze
wszystkich sił starając się uwierzyć, że… to prawda. Że dzisiaj…
Zoro
będzie wolny.
A
oni nie usłyszą jęków bólu. Nie będą świadkami kolejnej porażki szermierza.
Nie
dzisiaj.
Bo
dzisiaj…
Strzałka
trafiła w ścianę. W wolną przestrzeń dokładnie pomiędzy listem gończym jego i
Usoppa. W pierwszym odruchu odetchnął z ulgą. Zaraz po tym jak serce na nowo
zaczęło mu bić. Bowiem zatrzymało się w chwili, gdy uświadomił sobie, że tym
razem może paść na niego. Kiedy jednak tak się nie stało miał ochotę wyć z
radości. Ale tylko przez moment. Później zrozumiał, że to wcale nie było dobre.
Każdy kolejny dzień zwłoki przedłużał cierpienia szermierza, a pozorna ulga
dzisiaj, sprawi, że jutro tortury staną się jeszcze dotkliwsze.
Dlatego
nie rozumiał radości przyjaciół, tych błysków w ich oczach, nieśmiałych uśmiechów…
Czy oni naprawdę byli aż tak głupi? Wzdrygnął się uświadomiwszy sobie, że
właśnie pomyślał o najbliższych sobie ludziach.
Spojrzał
w stronę Zoro, lecz na szermierzu obecne wydarzenia zdawały się nie robić
wrażenia. Leżał na podłodze, zwinięty w kłębek, wciąż nagi, pokryty zakrzepłą i
świeżą krwią, zaschniętym nasieniem Marynarzy, brudny, trzęsący się niczym w
gorące. Z oczami zaszłymi mgłą. Które mimo wszystko podążały za Kapitanem.
Rejestrowały każdy jego ruch. Chwilami nawet czaiło się w nich coś, czego Sanji
nie potrafił nazwać, a co napawało go przerażeniem.
-Musimy
dobrze wykorzystać dzisiejszy dzień. – Usłyszał tuż obok i jego zdziwienie było
ogromne, kiedy okazało się, że ich autorem był Luffy. Zdumiony uniósł brew.
-Musimy
mu dzisiaj pomóc. Opatrzyć. Tam mówi Chopper.
Mógł
się domyślić, że gumiak nie wpadł na to sam.
-A…
- zaczął, lecz urwał widząc zaciętą twarz kapitana.
-Co?
– spytał Luffy.
„A
nie lepiej pozwolić mu umrzeć?” pomyślał, lecz nie odważył się powiedzieć tego
na głos. Sam bał się śmiałości, z jaką ta myśl pojawiła się w jego głowie.
-A
jak chcesz to zrobić? – zapytał zamiast tego. Liczył, że Luffy nie zwróci uwagi
na ton jego głosu.
Gumiak
jednak zbyt zaabsorbowany był sceną, jaka miała właśnie miejsce przed celą
Zoro.
-I,
co panie Roronoa? – Klęknął by móc spojrzeć więźniowi prosto w oczy. –Twoje
sławne szczęście chyba, w końcu, znów się do ciebie uśmiechnęło. – Musiał
bardzo nad sobą panować żeby nie wybuchnąć i nie trzasnąć mężczyzny w, i tak
już poobijaną, twarz. – Co ty na to? Hę?
Uniósł
lekko głowę wkładając w to maksimum wysiłku. Świat zawirował a potem utonął w czerwieni,
kiedy ledwie zasklepione rany ponowne się otworzyły.
Powinien
się wkurzyć, lecz zamiast tego czuł coś na kształt podziwu. I może szacunku.
Roronoa wciąż walczył! Po tym wszystkim nie poddał się! Miał ochotę krzyczeć z radości. Tak wspaniałego więźnia jeszcze nie miał.
Każdy w końcu się łamał, szermierz nie stanowił wyjątku, jego też to czekało,
lecz czas, jaki potrzebował żeby tego dokonać był naprawdę imponujący.
Teraz
mężczyzna próbował coś powiedzieć. Bawiło go patrzenie jak otwierał i zamykał
usta niczym ryba wyrzucona na brzeg. Wreszcie mu się udało, a jego głos
bardziej przypominał zwierzęcy skrzek niż ludzką mowę. Był tak różny, tak
niewyraźny, że początkowo nie zrozumiał, czego Roronoa od niego chciał.
-Co?
– zapytał ze śmiechem. Patrzenie jak mężczyzna podejmuje kolejną próbę
stanowiło całkiem niezłą rekompensatę za stracony dzień. – Słucham cię, mój
drogi.
Zoro
nie zareagował na zaczepkę, co znów popsuło mu humor.
-D…
- Gardło piekło żywym ogniem, w głowie łupało od natłoku dźwięków, nawet jego
własny głos był torturą. To jednak nic w porównaniu z dręczącym go pragnieniem.
Pożądaniem wręcz. To ono zmusiło go dziś do otwarcia oczu, pozwoliło
świadomości utrzymać się na powierzchni przez ten cały czas, gdy Kapitan
losował kolejnego członka załogi. Jednak wynik dzisiejszej loterii go nie
interesował. Cała jego uwaga skupiona była na dłoniach mężczyzny. Kiedy nie ujrzał
w nich tego, co pragnął oblał go zimny pot. Panika czaiła się tuż obok, jeszcze
przyczajona, lecz skradająca się coraz bliżej i bliżej, ilekroć uświadomił
sobie, że dłonie Marynarza są puste i nie ma w nich…
Teraz,
kiedy z takim wysiłkiem próbował wydobyć z siebie głos, wciąż miał nadzieję, że
mężczyzna zaraz się roześmieje i z tryumfalnym okrzykiem „Mam cię!” wydobędzie
spodni…
…strzykawkę…
…pełną
brunatnej cieszy…
…narkotyku,
którego pożądało jego ciało.
Tak
chciał znów poczuć ten ból. Pragnął go. Jego brak skutkował jeszcze większym
cierpieniem. Ciało trzęsło się na samą myśl o zabójczej substancji. Nawet umysł
przestał walczyć. Teraz w głowie miał tylko jedną myśl: zastrzyk. Dostać go.
Jak najszybciej.
Dlatego
spróbował ponownie.
-Daj…
mi… go… - wychrypiał i poczuł jak głowa opada mu na twardą podłogę. I chociaż
ból wstrząsnął czaszką ani na chwile nie stracił mężczyzny z oczu. – Bła…
błagam…
Stało
się to, czego się obawiał. Uzależnienie wzięło górę, zdominowało Zoro. Powinien
wiedzieć, że tak będzie. Był przecież lekarzem. Ludzki organizm nie miał przed
nim tajemnic, znał jego słabości i silne strony, wiedział jak reaguje na róże
substancje… Więc skąd to zaskoczenie? Dlaczego do samego końca miał nad
nadzieję, że może… Chyba nadal nie wyzbył się tej dziecinnej naiwności. Wiary w
szczęśliwe zakończenia.
Ze
złością wytarł nos i oczy. Płacz to ostatnia rzecz, na jaką mógł sobie teraz
pozwolić.
-Luffy…
- zaczął, ale gumiak go nie słuchał. I nie tylko jego. Widział, że Sanji też
próbował dotrzeć do kapitana, lecz ten był całkiem głuchy na słowa kucharza.
Stał z zaciśniętymi pięściami. Spomiędzy palców lała się krew, lecz mężczyzna
ignorował gorące stróżki. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia.
Jego zęby zgrzytały o siebie, a wzrok pełen był nienawiści. Nagle owładnął nim
strach. Widywał już takiego Luffiego. Zwykle przed jakąś samolubną głupią
deklaracją, obietnicą skopania komuś dupy. Jeśli i tym razem ich kapitan się
nie powstrzyma i rzuci wyzwanie Marynarzowi… Nawet nie chciał myśleć, jakie
miałoby to konsekwencje dla Zoro. Na szczęście ten potwór w ludzkiej skórze
póki, co nie zwracał na nich uwagi. Mieli chwilę, by poskromić gumiaka.
To
„błagam” było niczym cios wymierzony prosto w żołądek. Niemal zgiął się w pół
czując fizyczny ból. Nigdy nawet nie pomyślał, że usłyszy takie słowa z ust
zielonowłosego. Ani tym bardziej, że zabolą go one tak bardzo. Oddałby
wszystko, nawet All Blue, byleby tylko móc cofnąć czas i nie pozwolić Zoro na
samodzielne obdarcie się z dumy. Którą przecież tak pielęgnował. Czy naprawdę
wystarczyło trochę chemii, żeby przestała ona mieć znaczenie? Żeby przestało
mieć znaczenie całe dotychczasowe życie szermierza? Wiedział, że w tym momencie
był niesprawiedliwy, ale tylko w ten sposób mógł zachować resztki zdrowego
rozsądku, nie poddać się rozpaczy. A musiał być silny. Dla Nami-san,
Robin-chwan, dla Choppera, który teraz wyglądał jak skrzywdzone dziecko… Musiał
trwać dla swojej załogi. Teraz on i Luffy byli za nich odpowiedzialni.
Przeniósł wzrok na kapitana i w jednej chwili zrozumiał, że pozostał sam.
-Uspokój
się debilu! – powiedział najgłośniej jak mógł, nie ryzykując zwrócenia na nich
uwagi Marynarza. – Słyszysz?
Wiedział,
że nie. Luffy już nikogo nie słyszał. Wszedł w ten swój „stan nienawiści”
zarezerwowany tylko dla naprawdę paskudnych skurwieli. W tej chwili dla gumiaka
liczyło się tylko to, by spuścić łomot aktualnemu wrogowi. Problem w tym, że od
tego dzielił go kawał porządnej stali i kajdanki z kairoseki. Większym
problemem było jednak to, że gdyby teraz spróbował… Rzucił krótkie spojrzenie w
kierunku Zoro. Kurwa mać! Musiał
uspokoić Luffiego. Na tyle, na ile było to możliwe w aktualnej sytuacji. Nawet,
jeśli będzie musiał mu przywalić. I samemu dostać od niego po gębie.
-Pieprzony
obżartuchu! Daj sobie na wstrzymanie! – Chwycił kapitana za kołnierz podartej
koszuli i obrócił w swoją stronę. – Cokolwiek chcesz zrobić, nie wolno ci! –
Miał wrażenie, że gada do ściany. – Rozumiesz? – Zaczął nim trząść i robił to
tak długo, aż chłopak nie spojrzał na niego przytomniej. – Nareszcie! – prychnął puszczając go. – Panuj nad sobą – dodał z wyraźną ulgą.
Którą dane mu było się cieszyć zaledwie chwilę. Bo nim na dobre odwrócił się od
bruneta, w więzieniu rozbrzmiał szyderczy śmiech.
Świat
przesłoniła mu czerwona mgiełka i poczuł jak zaczyna tracić nad sobą kontrole.
Wiedząc, że nie może sobie pozwolić na wybuch wściekłości zacisnął pięści tak
mocno aż popłynęła krew. Ale to na niewiele się zdało. Wściekłość postępowała,
zabierając ze sobą, coraz więcej jego zdrowego rozsądku, więcej niego. Jeszcze
chwila i pozostanie tylko skorupą wypełniona szałem, mającą jeden cel. Cel,
który, gdyby nie okoliczności, bardzo by mu się podobał. Bowiem o niczym tak
nie marzył jak o skopaniu dupy Kapitanowi. Ale nie był tak głupi, żeby nie
wiedzieć, że jeśli teraz da się ponieść pragnieniu to, Zoro będzie cierpiał.
Mocniej zacisnął pięści. Do nosa doszła słodkawa woń krwi. Miast uspokoić,
jeszcze bardziej go zdenerwowała. Chyba zbyt często miał okazję ją poczuć.
Przed oczami, skąpane w czerwonej poświacie, mignęły mu sceny z ostatnich kilku
dni. Wściekłość w nim zabulgotała, całkiem spychając w niebyt trzymające się na
powierzchni resztki świadomości. Ostatnią trzeźwą myślą, było pragnienie by
ktoś go powstrzymał. I wtedy poczuł jak czyjeś silne dłonie potrząsają nim z
pasją godną lepszej sprawy a przed oczami, wolna od czerwieni zmaterializowała
się twarz Sanjiego. Kucharz wyglądał jakby gotów był go zabić. I w sumie mu się
nie dziwił. Jeszcze chwila i… Nawet nie chciał myśleć, do czego mógłby
doprowadzić. Jak wiele zła przyniósłby
jego szał. A to wszystko za sprawą jednego wypowiedzianego, przez Zoro słowa.
„Błagam”.
Nigdy
wcześniej nie słyszał by szermierz mówił w ten sposób, by płaszczył się przed
kimkolwiek. Nawet podczas ich pierwszego spotkania, kiedy śmierć czaiła się tuż
za rogiem, Zoro w żaden sposób nie ukorzył się przed żadnym z Marynarzy. A
teraz…
Znów
poczuł ja wzbiera w nim złość. Na wszelki wypadek odwrócił głowę próbując
myśleć o czymś innym. Bo drugi raz Sanji mógł nie mieć tyle szczęścia.
Początkowo
nie zrozumiał, o co chodziło Roronorze. Dopiero, kiedy zobaczył, że oczy
mężczyzny z nadzieją, której już dawno nie powinno w nich być, wpatrują się w
jego dłonie, pojął wszystko. I nie mógł się nie uśmiechnąć. Ten cholerny
doktorek miał rację! Czyli może nie będzie musiał całkowicie skreślać
dzisiejszego dnia?
Ubawiony
sięgnął do kieszeni, ani na moment nie spuszczając wzroku z więźnia. Coś mu
mówiło, że za jego plecami też kroi się niezłe widowisko, ale na razie
postanowił to zignorować.
-Tego
chcesz? – spytał w tryumfalnym geście wyciągając strzykawkę pełną brunatnej
cieczy. Zawsze nosił ze sobą mała dawkę narkotyku, tak na wszelki wypadek. I
jak widać słusznie. Bo pragnienie, pożądanie wręcz, jakie w ułamku sekundy
pojawiło się na brudnej twarzy Roronoy przegnało rozczarowanie spowodowane
dzisiejszym wynikiem ruletki. – Jesteś najlepszy.– Wątpił, by mężczyzna go
słyszał. Teraz całym światem pirata był ten niewielki przedmiot w jego dłoni.
Nigdy
nawet by nie pomyślał, że można czegoś tak pragnąć. Nagle jego dotychczasowe
dążenia przestały mieć znaczenie. Kuina, Jastrzębiooki, tytuł Najlepszego… One
wszystkie zbladły przy tym jednym. Tak niepozornym. Dla niego wartym więcej niż
wszystkie skarby Grand Line razem wzięte.
-T…
- Przełknął ślinę a później wysapał przez ściśnięte gardło. – Tak…
Patrzył
jak Marynarz bawił się strzykawką. Przelewał płyn od ścianki do ścianki, potrząsając
nią, z zachwytem dziecka wpatrując się w powstałe bąbelki. Lecz wciąż miał na
niego oko. Zdawał sobie z tego sprawę, ale miał to gdzieś. Niech się gapi.
Niech myśli, co chce. Niech oni też myślą, co chcą. Nie obchodziło go to,
dopóki istniała szansa, że ostra igła wbije się w jego ciało. Na samą myśl,
zrobiło mu się gorąco. Nie mógł dłużej czekać.
-Proszę…
Jeśli
myślał, że nie może być lepiej, to właśnie musiał zweryfikować swoje poglądy.
Z
udawaną troską spojrzał najpierw na strzykawkę a później na Zoro.
-Ale
nie mogę ci tego dać. – Zasępił się sztucznie a serce zabiło mu mocniej na
widok tej mieszaniny strachu, panicznego wręcz lęku i rozczarowania malującej
się na twarzy więźnia. – Wiesz… Doktorek powiedział, że nie wolno – ciągnął tym
samym tonem, który nagle wydał mu się podwójnie zabawny. – Poza tym ty masz
dzisiaj wolne. Gdybym to zrobił, złamałbym zasady.
-Pieprzyć
zasady! – Spróbował usiąść, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Znów grzmotnął
głową o ziemię. – Słyszysz?! Pieprzyć to! Daj… - Umilkł w jednej chwili widząc
złowróżbny błysk w oku mężczyzny.
-O
nie, panie Roronoa. – Ku jego przerażeniu schował strzykawkę do kieszeni. – Tak
nie będziemy się bawić. Nie będziemy zmieniać zasad, kiedy akurat tobie pasuje.
- O
czym ty…
-Mam
ci przypomnieć, co powiedziałeś, kiedy zaproponowałem ci zmianę zasad w
przypadku Nico Robin? – Z mściwą satysfakcją obserwował jak, pod wpływem
wspomnień zmienia się twarz Roronoy.
Nie
musiał mu przypominać. Doskonale pamiętał swoje słowa i, niestety, to, co
wydarzyło się później również. Nie ważne jak bardzo starał się wyprzeć ten
dzień z pamięci, on wracał. Jego umysł, z niezwykłą dokładnością, zapamiętał
każdy szczegół. I torturował go nim w koszmarach, gdzie przeżywał ten horror
wciąż na nowo. Lecz nie był on w stanie przyćmić kierującego nim pragnienia.
Nawet, jeżeli zrozumiał, że gdy gdyby wtedy się zgodził, teraz mógłby… Naraz, z
oceanu pożądania, otaczającego go ze wszystkich stron, spojrzały na niego
smutne granatowe oczy. Takie same jak tamtego dnia. Zrozumiał, że nie może
żałować podjętej decyzji. Lecz otrzeźwienie nie było na tyle silne, by przestał
pragnąć.
-Błagam…
- Spróbował raz jeszcze. Musiał.
Marynarz
tylko spojrzał niego z politowanie, po czym wstał.
-Zaczynasz
mnie nudzić Roronoa… - stwierdził. Gdzieś wyparowało szczęście z drażnienia
mężczyzny, tak samo jak cały podziw, jaki do niego czuł. Oba te uczucia
zniknęły w momencie, gdy wspomniał o Nico Robin. Zostały one, bowiem zastąpione
przez złość. Nadal nie wybaczył szermierzowi, że ten odebrał mu tak wspaniałą nagrodę,
jaką było Dziecko Diabła.
Odwrócił
się do pozostałych więźniów, tylko po to by wśród ich wymizerowanych twarzy
odnaleźć tą jedną.
-Ty
też pamiętasz, prawda? – Ni to stwierdził ni spytał przeszywając spojrzeniem
nagle pobladłą piratkę. – Patrz, do
czego doprowadziłaś. Do czego wszyscy doprowadziliście! – Powiedziawszy to
obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Czuł, że jeśli pozostanie w
tym miejscu jeszcze chwile to albo się udusi, albo zrobi coś, czego później
będzie żałował.
-Czekaj!
Był
już przy drzwiach, kiedy czyjś krzyk zatrzymał go w miejscu. Z niedowierzaniem
popatrzył na renifera niemal wtulonego w kraty. Na jego umorusanym pyszczku
malowała się zaciętość, jakiej jeszcze nie widział u żadnego zwierzęcia a
jedynie u kilkorgu ludzi.
-Tak?
– Zaintrygowany uniósł brew w, jak mu się zdawało, pogardliwym geście. –
Chciałeś czegoś? – Próbował nadać swojemu głosowi jak najwięcej nonszalancji.
Powinien się wkurzyć, zamiast tego czuł… chyba radość. Patrzenie jak zwierzak
zbiera całą odwagę, by powiedzieć do niego kilka słów od razu podreperowało,
zepsuty przez Roronoę i Nico, nastrój.
-Pozwól
go opatrzyć!
No i
dobry humor diabli wzięli.
-Co?
– warknął.
-Pozwól
go opatrzyć – powtórzył, tym razem ciszej. Trochę dlatego, że z wolna zaczęła
opuszczać go odwaga, głównym powodem było jednak to, że mężczyzna jednym susem
znalazł się przy ich celi i teraz wpatrywał się w niego nienawistnym spojrzeniem.
-A niby, z jakiej racji miałbym to zrobić, co?
-Przecież dzisiaj… - Nie mógł znieść tych zimnych
oczu wbitych w niego. Wszystkie argumenty, jakie sobie przygotował nagle
wyparowały my z głowy. – Ściana… Odpoczynek… Sam mówiłeś…
-Tak
– zgodził się. – Mówiłem, że jeśli trafie w ścianę Roronoa ma wolne, ale o ile
dobrze pamiętam, nie było ani słowa o marnowaniu szpitalnych zapasów. Ani, tym
bardziej, o niańczeniu tego sukinkota.
-Nie
mówiłeś też, że tego nie zrobisz. – Szlag! I po co się wtrąca? Przecież widzi,
że każde ich słowo jeszcze bardziej wkurwia Kapitana. – Czyli nie ma łamania zasad. – Chciał dodać
coś jeszcze, ale wielka łapa prześliznęła się przez kraty, złapała go za
koszulę i przyciągnęła do siebie. Uderzenie o metalowe pręty wybiło mu całe
powietrze z płuc.
-Taki
jesteś mądry? – Usłyszał tuż przy swoim uchu. – Ciekawe czy dalej będzie z
ciebie taki chojrak blondasku, jak w końcu padnie twoja kolej.
Zadrżał.
W słowach Marynarza czaiła się nie tyle groźba, co po prostu zapowiedź
przyszłych wydarzeń.
-O
tak. Bój się. – Na usta mężczyzny wkradł się trudny do odgadnięcia uśmiech. –
Masz czego. Przygotowałem dla ciebie, coś naprawdę specjalnego.
Z
jakiegoś powodu wiedział, że ich oprawca mówił prawdę. Musiał użyć całej siły
woli, by nie myśleć o torturach, jakie mogły wykluć się w chorym umyśle tego
człowieka. Teraz najważniejsza była chwila obecna. I przekonanie tego parszywca
do zmiany zdania. Dlatego zmusił się do krzywego uśmiechu.
-Domyślam
się. – Niemal zwymiotował tymi słowami, mimo to brnął dalej. Coś mu mówiło, że
tylko w ten sposób do niego dotrze. – Ale jak Zoro ci zdechnie – ktoś z załogi
głośniej pociągnął nosem a on miał ochotę dać sobie w twarz. Nie chciał nikogo
z nich ranić, tylko że… innego sposobu nie było. – To nie będziesz miał
możliwości już się tym pochwalić. – Niemal z ulgą zarejestrował rozpędzoną
pięść zmierzającą w jego stronę. Może, kiedy oberwie poczuje się lepiej. Jednak
Marynarz zatrzymał się tuż przed jego nosem.
-Wyszczekany
jesteś kucharzyku – stwierdził rozwierając palce. – I, muszę przyznać, całkiem
nieźle to sobie wymyśliłeś. – Nadrabiał miną, ale prawda była taka, że słowa
blondyna odkopały zasiane przez doktorka ziarno niepewności. Ta przybłęda już
go straszyła konsekwencjami ciągłych tortur. Oczywiście nie dbał o to, czy
szermierz przeżyje. Najważniejszy, by dotrwał ostatniego aktu przygotowanej,
specjalnie dla Słomianych, sztuki. A z tym, patrząc na obecny stan Roronoy,
mogło być ciężko. Z drugiej strony, nie wyobrażał sobie żeby mógł, w
jakikolwiek sposób ulżyć cierpieniom więźnia. To było wbrew naturze.
-Sss…
Sanji ma rację! – Do jego rozważań wdarł się piskliwy głosik. Spojrzał na
renifera, który wyglądał jakby za wszelką cenę strata się nie rozpłakać. Pod
wpływem jego spojrzenia zwierzak zwiesił głowę. Mówił jednak dalej, uważając
tylko, by nie podnieść wzroku. – Jeśli
Zoro… umrze… - przy tym słowie zaciął się, lecz już po chwili kontynuował. – To
ty stracisz… Nie uda ci się…
Nie
słuchał dalej. Miał ochotę sobie pogratulować. Tak bardzo namieszał im w głowach,
że nawet ten mały stworek, żeby nie było lekarz, mami go perspektywą przyszłego
znęcania się nad szermierzem. Prawie
wybuchnął śmiechem, udało mu się powstrzymać resztką woli.
Nienawidził
siebie. I wiedział, że pozostali też go nienawidzili. Wszystkiemu winne były
wypowiedziane przed chwilą słowa. Słowa, w których zachęcał ich kata do
dalszego torturowania Zoro… Ale tylko w ten sposób można było wpłynąć na tego
mężczyznę. Zrozumiał to patrząc mu w oczy podczas rozmowy z Sanjim. To właśnie
wtedy pojawiła się w nich niepewność. A on poczuł nadzieje. Może uda się go
skłonić by jednak pozwolił mu opatrzyć Zoro. Niczego więcej wtedy nie pragnął.
Dlatego to zrobił. Tylko, czy… Było warto? Czy Marynarz zmieni zdanie? Czy
reszta nie odwróci się od niego?
Naraz
czyjaś silna dłoń spoczęła na jego głowie. Nie musiał patrzeć by wiedzieć, że
to Luffy. Czyli… Łzy zaczęły skapywać na podłogę, kiedy usłyszał szept
kapitana.
-Dziękuję…
I przepraszam.
Był
wdzięczny towarzyszom, że to oni wzięli na siebie rozmowę z Marynarzem. On sam
wciąż sobie nie ufał. Wściekłość nadal pozostawała zbyt blisko, gotowa
przypuścić atak.
-Wiecie,
co? – Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, dzięki któremu upiekłby dwie
pieczenie na jednym ogniu: podreperowałby stan Roronoy, dzięki czemu miałby
pewność, że ten doczeka samego końca i jeszcze bardziej wstrząsnąłby
pozostałymi Piratami. – W sumie to chyba wam pozwolę go opatrzyć. – Ta radość
malująca się na poszarzałych, brudnych twarzach była aż nienormalna. Tak jakby
niczego się nie nauczyli przez ten cały czas. Nie pojęli jednej, najważniejszej
zasady: jemu nie wolno ufać. – Ale ona to zrobi!
Naraz
wszystkie spojrzenia spoczęły na osobie, którą wskazał Kapitan.
Nami.
-Dlaczego?
– Nawigatorka przełknęła ślinę. – Dlaczego ja?! – Z jakiegoś powodu decyzja
mężczyzny wywołała u niej przerażenie. – Przecież Chopper jest lekarzem…
-Właśnie
dlatego. Chyba nie myśleliście, że będzie aż tak pięknie, co? Że pozwolę
lekarzowi się do niego zbliżyć? – Wskazał ręką na Zoro, który w międzyczasie
stracił przytomność. – Naprawdę nadal jesteście tacy naiwni? Nie! To ty się nim zajmiesz. – Spojrzał prosto w szeroko otwarte oczy
Nami. – Masz ku temu najmniejsze predyspozycje. I jako, że jesteś kobietą
będzie to dla ciebie dość… nieprzyjemne doświadczenie – zarechotał. – Założę
się, że nadal masz wyrzuty sumienia, co?
Głuche
jęknięcie starczyło mu za całą odpowiedź.
Nie mógł się nie uśmiechnąć, w końcu na taką reakcję właśnie liczył.
Zdążył to sobie dobrze przemyśleć. Nie mógł wpuścić do Roronoy tego ich
futrzastego lekarza, ani tym bardziej, nie miał ochoty, zlecać opieki nad
więźniem własnemu doktorkowi. Zaś pozwolenie żeby rannym zajął się któryś z mężczyzn
z załogi mogło skutkować próbą buntu. Wiadomo, faceci miewają głupie pomysły.
To samo tyczyło się Nico Robin. Wiedział, że chociaż na zewnątrz wyglądała na
pokonaną przez własne wyrzuty sumienia, to, jeśli przyjdzie taka potrzeba,
zbierze się w sobie i może stać się jeszcze niebezpieczniejsza, niż
którykolwiek z uwięzionych mężczyzn. Nie mógł ryzykować. Dlatego jedynym
wyjściem, była ta mała ruda. W niej też, zapewne, siedział diabeł. Inaczej nie
przetrwałaby z taką załogą, mimo to… ten wybór był najbezpieczniejszy. Zresztą,
wczoraj ją wylosował i jej psychika nie miała jeszcze szans, żeby sobie
poradzić z doznaną traumą.
-Szykuj
się – rzucił do nawigatorki, obracając się w stronę wyjścia. – Zaraz przyśle
kogoś ze śniadaniem, a później cały dzień bawisz się w pielęgniareczkę.
-Nami!
Słuchasz mnie?
Próbowała
skupić się na słowach Choppera, ale jej myśli bezustannie uciekały gdzieś w
bok. Z dala od tego więzienia, psychicznego kata, niedoli, w jaką wpakowała ją
ich decyzja, a zwłaszcza od tego, co miało niedługo nastąpić.
-Nami!
Drgnęła,
kiedy ktoś potrząsnął nią za ramię. Nieobecnym wzrokiem spojrzała na kapitana.
-Luffy?
-Nami,
proszę… - głos Gumiaka był ochrypły, jakby chłopak walczył ze sobą, chcąc
powiedzieć coś zupełnie innego. – Wiem, że to trudne, ale… Zoro… - zamilkł i
opuścił głowę.
-W
porządku – Zdziwiła się słysząc własne słowa. – Dam radę. Chopper, możesz
powtórzyć?
Renifer
zrobił, co prosiła, lecz pomimo wysiłków jej myśli znów uleciały. Dlatego,
kiedy drzwi celi się za nią zamknęły, a ona została sam na sam z szermierzem,
zupełnie nie wiedziała, co ma robić. Mężczyzna był nieprzytomny. Oddychał
chrapliwie, ciało zroszone miał potem. Co jakiś czas z jego ust wydobywało się
głuche jęknięcie.
-Zoro?
– Podeszła do przyjaciela i drżącą dłonią dotknęła spotniałego czoła. Było
rozpalone. Koniuszkami palców pogładziła ciepłą skórę a mężczyzna sapnął cicho,
jakby nieoczekiwany dotyk, tak inny od dotychczasowych razów, przyniósł mu
ulgę. – Zoro – chlipnęła. – Przepraszam…
-Nami!
Weź się w garść! – Głos Choppera zabrzmiał dziwnie obco. – Mamy niewiele
czasu! Musisz…
-Wiem!
– Przerwała mu walcząc ze łzami. – Wiem, że muszę! Wiem, że mamy tylko dzisiaj!
Ale… ale… on…
-Pomożesz
mu – powiedział lekarz trochę łagodniej. – Tylko…
Miała
ochotę się zaśmiać. Pomoże mu? Jak?! Nie
była lekarzem. Nie miała pojęcia, co ma robić, ani jak. Zamiast pożytku
przyniesie tylko szkodę. Czy oni tego nie rozumieją?! Zresztą, czy w tej
sytuacji, cokolwiek, albo ktokolwiek mógł pomóc Zoro? Jeszcze raz spojrzała na
nieprzytomnego mężczyznę. Ten znów sapnął i poruszył się niespokojnie, zupełnie
jakby szukał dłoni, która gładziła go po czole. W nagłym, niezrozumiałym dla
siebie, odruchu znów pogłaskała przyjaciela. Tym razem przeczesując również
pozlepiane krwią i potem, brudne włosy. Twarz szermierza rozpogodziła się i
coś, jakby nieśmiały uśmiech wstąpił na popękane wargi.
Zamarła
z dłonią na policzku rannego. W jednej chwili jej strach, niezdecydowanie i
wątpliwości wyparowały.
-Tak
– powiedziała z mocą. – Pomogę mu. Tylko powiedz mi, co mam robić. – Spojrzała
wprost na renifera.
Odetchnął
z ulgą. Bał się, że nie uda mu się dotrzeć do przyjaciółki. Nami najgorzej
znosiła ich sytuację, Kapitan musiał to zauważyć, dlatego wyznaczył właśnie ją
do tego niełatwego zadania. Ile by dal żeby się z nią zamienić. Nawykł już do
opatrywania ran szermierza. Nie wiedzieć czemu, po każdej walce, to właśnie on
i Luffy okazywali się tymi, którzy oberwali najbardziej. I chociaż nigdy nie
przyszło mu mierzyć się z takimi
ranami wiedział, że dalby radę. Na ten czas stałby się po prostu lekarzem,
uczucia i przywiązanie dla pacjenta pozostawiając za sobą. W ten sposób mógłby
to zrobić. On tak. Ale nie Nami. Ona… tego nie potrafiła. Stąd jego strach. Ale
jak widać niepotrzebny. Nami w końcu wzięła się w garść. Widział to po jej
oczach.
-Chopper!
– popędziła go.
Potrząsnął
głową. Nie czas teraz na rozmyślania. Musiał się skupić żeby móc dobrze
kierować przyjaciółką.
-Daj
mu pić.
Rozejrzała
się dookoła. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła dwie tace z jedzeniem stojące
przy drzwiach. Nie pamiętała, kiedy je tam postawiono. Musiała to przegapić,
zająć myśli czymś innym, kimś. Za to teraz wpatrywała się w nie intensywnie. I
z jakiegoś powodu fakt, że porcje były dwie budził w niej skrajne przerażenie.
Jakby miało to znaczyć coś złego. Bardzo złego. Drążącą dłonią chwyciła dzbanek
z wodą. Drugą ręką zgarnęła kubek, po czym odwróciła się gwałtownie, niemal
rozlewając zawartość naczynia. Albo jej się wydawało, albo śniadanie było
jeszcze bardziej wystawne niż dotychczas. Co tylko utwierdziło ją we własnym
przekonaniu. Starając się o tym nie myśleć, wmawiając sobie, że to tylko jej
wyobraźnia, ruszyła z powrotem do Zoro. Klęknęła przy mężczyźnie i delikatnie
odwróciła jego głowę, tak by móc podać mu wody. Uważała przy tym, aby nie
przewrócić przyjaciel na plecy, wciąż pokryte ranami od bata. Napełniła kubek i
prztyknęła mu do ust. Spierzchnięte wargi zanurzyły się w krystalicznej cieczy,
lecz szermierz nie zaczął pić. Przechyliła naczynie. Woda poczęła spływać mu po
brodzie i szyi, trochę wpadło do ust, mimo to Zoro jej nie przełknął.
Spanikowana, hamując łzy, odwróciła się do reszty przyjaciół. To absurdalne,
ale czuła się trochę jak matka, która nie może sobie poradzić z nowonarodzonym
dzieckiem. Porównanie było tak abstrakcyjne i niepsujące do sytuacji, że
roześmiałaby się, gdyby nie wielka gula strachu, jak utknęła jej w gardle.
-On
nie chce… - wyszeptała.
-Spokojnie.
– Chopper mówił wolno i wyraźnie. – Bez paniki. – Wręcz emanował
opanowaniem. – Wszystko będzie dobrze.
Musisz się tylko uspokoić, dobrze? Wdech, wydech…
Zastosowała
się do jego poleceń i ze zdziwieniem stwierdziła, że większość jej paniki
gdzieś uleciała. Co prawda strach pozostał, ale nie był on już tak
obezwładniający jak przed chwilą.
-Już
w porządku – powiedziała a jej głos zabrzmiał szczerzej niż się spodziewała.
Renifer
się uśmiechnął. Smutno i pokrzepiająco zarazem. Dziwne połączenie, którego
miała nadzieję więcej nie oglądać.
-To
dobrze. A teraz wlej mu trochę wody do gardła, ale nie za dużo, żeby sie nie
zakrztusił.
Zrobiła,
co kazał. Zoro nadal nie przełykał.
-I,
co dalej?
-Pomasuj
mu grdykę, o tak. – Pokazał odpowiedni
ruch, podczas gdy Nami próbowała go skopiować. Okazało się to trudniejsze, niż
się spodziewała, jednak chyba jej się udało, bo po chwili jabłko Adama
mężczyzny zaczęło się poruszać i ten połknął podaną wodę.
Nami
poczuła jak odpływa z niej napięcie. Udało jej się. Zrobiła coś dobrze.
Zachęcona sukcesem, za cichym przyzwoleniem Choppera, powtórzyła czynność. I
znowu. Nie mogła podawać Zoro zbyt dużych porcji, w konsekwencji czego,
szermierz nie wypił nawet połowy kubka. A czas leciał.
Ponownie
sięgnęła po naczynie, kiedy zauważyła, że Zoro otworzył oczy. Chociaż to może
za dużo powiedziane. Uchylił jedynie powieki i niewidzącym, zasnutym mgłą wzrokiem
rozglądał się dookoła.
-Cześć…
-wyszeptała. Zabrakło jej pomysłu na cokolwiek innego. Jednak mężczyzna chyba
jej nie usłyszał. Nie była nawet pewna, czy ją poznał. – Zoro?
-Daj…
- wysapał ciężko łapiąc oddech. – Daj… Proszę…
-Już,
już! – Zaczęła się trząść. Tak jak wtedy, kiedy przyprowadzono ją do celi. – Już daję. – Przytknęła kubek do jego ust,
podświadomie wiedząc, że nie o to ją prosił.
Zacisnął
pięści. Rozgrywana przed nim scena była tak surrealistyczna i jednocześnie tak
bolesna, że miał ochotę na zmianę śmiać się i wyć z rozpaczy. Ból rozsadzał go
od środka, dusza popękała na tysiące kawałków a złośliwy chochlik nabrał mocy i
dokuczał bardziej niż kiedykolwiek. Bo teraz miał dwie osoby, na których
cierpienie musiał patrzeć. Zoro, wciąż pozostający w krainie majaków, w szponach
nałogu i Nami-san, która odczuwała to wszystko intensywniej niż oni, bo z
bliska.
-Cholera!
Odwrócił
się w stronę, z której dochodził głos. I zaraz tego pożałował. Bo do listy osób
do martwienia doszedł Luffy. Gumiak klęczał na podłodze pięściami uderzając o
kamienną podłogę, która z każdą chwilą coraz bardziej pokrywała się intensywną
czerwienią. Chłopak jednak nic sobie nie robił z ran. Więcej. Wydawały się
przynosić mu ulgę.
-Kapitanie.
Przy
chłopaku klęknęła Robin. Archeolożka wyglądała całkiem nieźle, jakby udało jej
się pozbierać, po ostatnich wydarzeniach. Mimo to wiedział, że ten spokój był
udawany. W każdej chwili mogła rozsypać się ponownie. Miał jednak nadzieję, że
tak się nie stanie. Nami czerpała siłę z opanowania przyjaciółki, widać to było
gołym okiem, kiedy raz po raz zerkała na Nico, a łzy z jej oczach przysychały.
Teraz
kobieta próbowała wykorzystać tą samą sztuczkę na Luffym. Głaskała go po
plecach i przemawiała tak cicho, że nie mógł rozróżnić słów. Po paru minutach
gumiak zaczął się uspokajać, aż w końcu znieruchomiał. Z oczu płynęły mu łzy.
Odwrócił wzrok. Oglądanie płaczącego z bezsilności kapitana, wydało mu się
nagle nie na miejscu. Zresztą, sam też nie chciałby żeby oglądano go w takiej
sytuacji. Chociaż… jego wzrok padł na ścianę z listami gończymi. Niedługo może
tego doświadczyć. Może to i samolubne, ale zastanawiał się jak przetrwa tę
próbę. Czy w ogóle mu się to uda.
Ktoś
się nad nim pochylał. Czuł gorące ręce na swojej skórze i wilgoć w ustach.
Chłodną cudowną wilgoć, niemającą nic wspólnego ze smakiem krwi, jaki
towarzyszył mu niemal bez przerwy. Ani, tym bardziej, ze stęchłą wodą podawaną
zamiast posiłku. Spróbował otworzyć oczy, ale powieki ciążyły mu tak bardzo, że
ledwie zdołał je uchylić. Co i tak wymagało niemal tytanicznego wysiłku. Nawet
one go bolały. Obraz, jaki mu się ukazał był jednak jedną wielką plamą, w
której nie sposób było dostrzec kontury. Mieszanina wyblakłych barw nie pomogła
mu się zorientować w rzeczywistości. Ale kto, poza Kapitanem i jego sługusami,
mógłby się tu znaleźć? Dlatego postanowił spróbować raz jeszcze.
-Daj…
- Zwilżone gardło nie bolało już tak bardzo. – Daj… Proszę…
Chyba
coś usłyszał, ale nie był pewien. Wszystkie odgłosy zagłuszał szum jego własnej
krwi. Serce biło jak oszalałe a on z niecierpliwością i strachem czekał, na to
co miało się zdarzyć. Może tym razem się uda. Może dostanie zastrzyk. Może…
Wtem
postać się poruszyła, barwny korowód stał się jeszcze bardziej rozmyty.
Instynktownie zacisnął powieki w oczekiwaniu na cios. Lecz ten nie nadszedł.
Zamiast tego znów poczuł w ustach wilgoć. Ktoś podawał mu wodę. Świeżą,
wspaniałą wodę. Zapomniawszy na chwilę o narkotykowy głodzie zaczął pić.
Łapczywie chwytał kolejne krople, ciesząc się ulgą, jaką przynosiły, delektując
smakiem, którego już dążył zapomnieć.
Pił
szybko bojąc się, że niespodziewany dobroczyńca, nagle zmieni zdanie, albo woda
się skończy. Nic takiego się jednak nie działo. Mógł do woli gasić pragnienie.
Zoro
zdążył wypić już pierwszy dzbanek i kiedy sięgała po drugi krzyk Choppera
sprawił, że zastygła w bezruchu.
-Dość!
-Co?
– spytała nie rozumiejąc.
-Wystarczy.
Nie dawał mu więcej.
Oczy
nawigatorki rozszerzyły się ze zdumienia.
-Jak
to?! Przecież on chce…
-Wiem,
ale…
-Żadne
„ale”! – wrzasnęła, po czym odwróciła się do przyjaciela plecami. Az kipiała ze
złości. Myślała, że renifer chce pomóc Zoro, tymczasem on… Pokręciła głową. Nie
będzie o tym myśleć. – Proszę… - Podała szermierzowi kolejny kubek wody a ten
zaczął pić, tak samo zachłannie jak na początku. I niby miałaby mu tego
domówić?
-Nami!
– Chopper krzyczał, wyraźnie zdenerwowany. – Zrobisz mu krzywdę. – Doskonale
wiedział, że przyjaciółka mu nie uwierzy. Nie dopóki nie będzie za późno. Wcale
nie chciał krzywdzić Zoro, jednak zdawał sobie sprawę jak to może się skończyć.
Nami nie wiedziała, w dodatku zawładnęły nią emocje. Nie myślała
racjonalnie. – Proszę! – To na nic. Mógł
równie dobrze gadać do ściany.
Chopper
krzyczał, ale go ignorowała. W jej oczach stracił już autorytet, cokolwiek by
nie powiedział i tak mu nie uwierzy.
Z
drugiego dzbanka została ledwie połowa i właśnie zastanawiała się, jak poprosić
o kolejny, kiedy z mężczyzną zaczęło się dziać coś złego. Wypluł wodę, którą
przed chwilą mu podała i zgiął się w pół. Na jego twarz wstąpił grymas bólu.
-Zoro?
Zwymiotował.
Ochlapując jej przy tym buty, lecz ledwie to zarejestrowała, bo chudym ciałem
znów targnęły torsje. Powietrze
przesyciło się gryzącym zapachem, tak silnym, że zaraz miała pełne usta śliny i
mało brakowało, żeby ona też zaczęła wymiotować. Powstrzymała się jednak.
Jeszcze tylko tego by brakowało. Całkiem by wtedy zawaliła sprawę. Zresztą
miała na głowie ważniejsze rzeczy niż treść jej żołądka.
-Połóż
go na boku!
Tym
razem posłuchała. I z rosnącym poczuciem winy obserwowała męki szermierza. Który
dzisiaj miał mieć spokój. Nikt nie miał go krzywdzić. Więcej! Pozwolono im mu
pomóc. A co tym czasem ona wyprawia? Dlaczego była tak głupia i nie posłuchała
Choppera? Z pełną premedytacją zignorowała zalecania lekarza. I teraz Zoro
przez to cierpi.
-Przepraszam
– wyszeptała głaszcząc mężczyznę po głowie. – I ciebie też Chopper.
Renifer
pokręcił głową, na znak, że się nie gniewa.
Tymczasem
Zoro skończył wymiotować i znów zemdlał. Najwidoczniej to wydarzenie wyczerpało
wątłe siły, jakie zebrał podczas trwania w niebycie. Nami odciągnęła go od
cuchnącej kałuży i wytarła mu twarz mokrą szmatką, która, co dziwne, znalazła
się obok talerza z kanapkami.
-Co
teraz Chopper? – Nie patrzyła na lekarza, ani na nikogo innego. Wzrok utkwiła w
swoich brudnych butach. Je też powinna wyczyścić, ale to później.
-Powiedz
mi, jakie dali leki. Apteczka stoi obok drzwi.
Wzięła
małe kwadratowe pudełeczko, po czym zaczęła przetrząsać jego zawartość. Na bok
odłożyła bandaże i sporą ilość jednorazowych strzykawek. Opakowaniom gazy też
nie poświęciła za dużo uwagi. Ożywiła się dopiero, kiedy dotarła do szklanych
fiolek i tubek maści. Ich nazwy nic jej nie mówiły, ale zgodnie z dyspozycją
Choppera dyktowa mu je, czasem się tylko zacinając na nieco trudniejszych
wyrazach. Renifer kiwał głową, najwyraźniej zadowolony.
-W
porządku – powiedział, kiedy skończyła. – Jest dobrze. Z tym damy radę. – Chyba
się okłamywał, lecz nie miała pewności.
– Nami teraz posłuchaj. Weź fiolkę z…
Posłusznie
chwyciła za wskazane naczynie, z pomocą dokładnych wskazówek lekarza, napełniła
strzykawkę bezbarwnym płynem. Tak
przygotowany zastrzyk zaaplikowała Zoro, ówcześnie odkażając skórę na ramieniu
wodą utlenioną. Która również znalazła się w apteczce. Działała trochę jak
robot. Starała się nie myśleć o tym, co robi, tylko skupiać się na wskazówkach,
podążać za nimi. Wykonywać je najlepiej jak umiała. I nigdy więcej nie
kwestionować słów doktora. Chociaż bardzo chciała zapomnieć i nie wracać do
tamtych chwil umysł, co chwila podsyłał jej obrazy sprzed kilku chwil, kiedy
swoją butą sprowadziła na przyjaciela cierpienia. Chociaż i tak wolała to, niż
wspomnienia z wczoraj. Kiedy tych czterech…
-NIE!
– Upomniała się w myślach. – Nie wolno ci o tym myśleć. Skup się na tym, co
mówi Chopper! Natychmiast.
Udało
jej się.
Zrobiła
kolejny zastrzyk a zaraz potem jeszcze następny. I znów. Z piątym miała
problem, bo renifer uparł się, że musi trafić w żyłę. Znalezienie
bladoniebieskiej stróżki pod, cienką jak pergamin, skórą nie było trudne. Z
przebiciem jej też, by sobie poradziła bez problemu, może nawet igła przeszłaby
na wylot. Ale to nie ją powstrzymywało, chociaż zdawała sobie sprawę, że taki
błąd kosztowałby Zoro kilka chwil ostrego bólu. Nie… Bardziej chodziło o to, że
dopiero, kiedy patrzyła na pulsującą żyłę zdała sobie sprawę, jak bardzo
organizm szermierza został wycieńczony. Głód, pragnienie, ciągłe tortury…
Odcisnęły na nim swoje piętno. Mogła to dostrzec dzięki cienkiej żyle, tak
doskonale widocznej na wewnętrznej stronie przedramienia. Przez chwilę zdawało
jej się, że płynie ona na skórze, a nie pod nią. Przejechała opuszkami palców
po ciele, krzywiąc się, kiedy zdała sobie sprawę, jak bardzo było kruche.
Wystarczył lekki nacisk i już robił się siniak, przejechanie, nawet
przypadkowe, paznokciem tworzyło krwawiącą rankę.
-Nami.
– W głosie Choppera słychać było upomnienie. – Nie mamy wiele czasu.
-Wiem.
Już
dłużej nie zwlekając wbiła igłę, ale zrobiła to z wyczuciem. Następnie,
delikatnie nacisnęła tłoczek. Chciała wierzyć, że to, co robi nie było bezsensowne,
lecz zaczęło jej doskwierać poczucie porażki. Nawet, jeśli teraz stan Zoro się
poprawi, to nadal pozostają Usopp i Sanji, których Kapitan jeszcze nie
wylosował. A Bóg jeden wiedział, co przygotował dla nich Marynarz. Może coś tak
okrutnego, że wszystkie jej dzisiejsze działania okażą się bezsensowne? To by
tłumaczyło dlaczego, w ogóle się na to wszystko zgodził.
-Co
teraz? – Jeśli dalej będzie o tym myśleć, to zwariuje.
Chopper
kazał jej zrobić jeszcze jeden zastrzyk, po czym powiedział słowa, których
chyba obawiała się najbardziej.
-Musisz
go umyć. A potem opatrzyć.
Znowu
spojrzała na szermierza. Cały pokryty był brudem. Mieszaniną potu, krwi,
ekskrementów i spermy. Na myśl o tym ostatnim zadrżała. Gdyby nie on, to ona…
Po raz kolejny umysł zmusił ją do oglądania scen z wczoraj. Opadła na kolana i
zaczęła szlochać ukrywając twarz w dłoniach. Nie da rady. Bo, co zrobi, jeśli
Zoro się obudzi? I będzie przytomny? Czy da rade spojrzeć mu w oczy?
-Nie…
- wyszeptała, bardziej do swoich myśli, niż do konkretnej osoby. – Nie dam…
-Musisz
dać! - Ostry głos, tak niepodobny do
Robin, wstrząsnął nią tak dogłębnie, że aż przestała płakać. – Musisz to zrobić!
Teraz
oczy wszystkich skupione były na archeolożce.
-Ale…
- zaczęła Nami, nie bardzo mogąc zebrać myśli. – Robin…
-Nie
ma żadnego, „ale”! - Ta przerwała jej. –
Przestań się mazać!
Słowa
zabrzmiały ostro, zupełnie jakby ktoś wymierzył jej policzek.
-Jesteś
mu to winna! Chociaż tyle, chyba możesz dla niego zrobić! Pamiętaj, co mu
zawdzięczasz!
-Pamiętam
– wyszeptała słabo, zdziwiona i jednocześnie przerażona wybuchem przyjaciółki.
Do tej pory tylko dwa razy widziała Robin dającą się ponieść emocjom. W Enies
Loby i kiedy po wylosowaniu jej zdjęcia Kapitan zaproponował Zoro wymianę. Z tą
różnicą, że wtedy owładnął nią strach i chyba, nadzieja, podczas, gdy teraz…
Pełna była gniewu. Wywołanego zapewne całą tą chorą sytuacją. Gniewu, który
wyładowywała na niej. Z jakiegoś powodu
to odkrycie podziałało na nią jak impuls do działania. Przetarła załzawione
oczy i podniosła się z kolan.
-Przestań
się mazać! – Powtórzyła Robin, chociaż nie musiała. Nami postanowiła, że
dzisiaj, a przynajmniej dopóki nie wyjdzie z celi Zoro, żadna łza nie opuści
jej oczu.
Chwyciła
za wiadro z ciepłą wodą, jakie jeden ze strażników przed chwilą postawił przy drzwiach,
po czym ruszyła w stronę nieprzytomnego szermierza. Szła powoli, lekko się
chwiejąc, bo naczynie było ciężkie, a ona nie chciał uronić nawet kropli.
Kiedy
udało jej się przebyć połowę trasy, Marynarz, wciąż stojący przy drzwiach
zawołał.
-A
ręczniki? – Pomachał zwitkiem materiałów. Szczerzył przy tym zęby w koszmarnej
parodii uśmiechu. Naprawdę musiało go to bawić.
Wściekła
delikatnie postawiła wiadro. Nie zamierzała kręcić się z nim w tę i z powrotem.
-Dziękuję.
– Niemal zwymiotowała te słowa, ale gdyby powiedziała, to, co naprawdę cisnęło
jej się na usta Zoro miałby kłopoty. Bo przecież zgodnie z zasadami, Marynarz
nie mógłby jej uderzyć.
Dotarła
do szermierza wciąż czując na sobie spojrzenie podwładnego Kapitana, przez co
trudniej było jej się skupić. Mężczyzna musiał dobrze o tym wiedzieć, dlatego
nie wrócił do swoich obowiązków.
Starając
się zapanować nad rozdygotanymi dłońmi włożyła jeden z ręczników do wody.
Ściskając mokry materiał w dłoni pochyliła się nad przyjacielem. Normalnie na
widok kogoś takiego zrobiłoby jej się niedobrze i pewnie uciekłaby gdzie pieprz
rośnie. Lecz nie tym razem. Teraz pojawił się tylko nieprzyjemny ucisk w dole
brzucha. Starała się o nim nie myśleć, kiedy rozkładała ręcznik na plecach
Zoro. Ten momentalnie jękną a twarz ściągnęła mu się w bolesnym grymasie. Pogładziła
policzek szermierza i dopiero, gdy jego mięśnie trochę się rozluźniły sięgnęła
po kolejny ręcznik. Cały czas musiała sobie przypominać, że robi to dla jego
dobra, że nie krzywdzi go.
Wkrótce
niemal całe plecy Zoro zniknęły pod warstwą mokrego materiału. Chciała żeby
zalegająca na nich warstwa brudu się odmoczyła, dzięki czemu łatwiej będzie jej
go ściągnąć. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić, że trze potraktowane batem
miejsca.
W
międzyczasie zaczęła obmywać nogi przyjaciela. Robiła to starannie z największą
delikatnością, na jaką ją było stać. Starała się też nie okazywać emocji, lecz
na widok cienkich jak patyki piszczeli, ud, nie grubszych od jej przedramienia,
momentalnie zbierało jej się na płacz a wielka gula rosła w gardle. Na
szczęście żadna zdradziecka łza nie ujawniła jej prawdziwego stanu. Gdyby teraz
na to pozwoliła, nie dałaby rady kontynuować. Na szczęście Chopper się nie
wtrącał i nie popędzał jej. Chyba nawet był zadowolony. To dobrze. Najmniejsza
presja mogła być teraz tym małym kamyczkiem, który zapoczątkuje lawinę i
pogrzebie ją w odmętach własnych uczuć.
Kiedy
dotarła do pośladków ciało Zoro momentalnie stężało. Mężczyzna niemal skulił
się w sobie cicho jęcząc.
-Nie…
proszę… nie…
Przygryzła
policzek od wewnętrznej strony tak mocno, że zaraz poczuła w ustach metaliczny
posmak krwi.
-Nami-san…
-Cicho!
– warknęła. Sanji pewnie chciał pomóc, lecz teraz jego słowa byłym tym, czego
najmniej potrzebowała. Pochyliła się nad twarzą Zoro i znów zaczęła głaskać go
po twarzy. Tym razem dłużej. I jeszcze delikatniej. Mimo to mężczyzna, nieczuły
na próby uspokojenia dalej mamrotał, a jęki dochodziły gdzieś ze świata
istniejącego pomiędzy niebytem a rzeczywistością.
-Nie…
Błagam… Nie… Nie…
-Ciiiii…
- szeptała mu do ucha, które nie tak dawno przyozdobione było trzema
kolczykami. – Spokojnie… Zoro… To ja… Nie zrobię ci krzywdy… - obiecywała nie
przerywając pieszczoty. – Ciii… Cichutko…
Trwało
to długo. Bardzo długo, ale w końcu głos szermierza zaczął cichnąć, choć
mięśnie nadal pozostawały napięte do granic możliwości. Uznała, że nie może
dłużej czekać, kończył im się czas, czuła to. A pewnie i tak nie uzyskałaby
lepszego efektu. Pocałowała jeszcze przyjaciela w rozgrzane czoło i wróciła do
pracy. Ręcznik zdążył już wyschnąć, więc znów go zmoczyła, po czym zabrała się
za obmywanie przyjaciela. Chociaż starała się być delikatna Zoro jęczał i
zaciskał pięści, nie wiadomo czy ze strachu cz z bólu. W dodatku znów zaczął
krwawić. I chociaż Chopper kazał się tym nie przejmować, bo to normalna reakcja
i tak miała wyrzuty sumienia.
Kiedy
już nałożyła wskazaną przez lekarza maść mogła się zająć plecami, które
najprawdopodobniej zdążyły już się wystarczająco namoczyć. Niestety nie miała
racji. W niektórych miejscach krew tak mocno przyschła, że i tak musiała
kilkukrotnie trzeć ręcznikiem. Starała się wtedy nie słyszeć okrzyków bólu i
nie widzieć zaciśniętych pięści i warg przygryzionych aż do krwi. Udawała też,
że nie wie czym są te pomarszczone ochłapy odchodzące często, razem z
ręcznikami.
Wreszcie
udało jej się doprowadzić plecy Zoro, do jako takiego porządku, najlepszego z
możliwych w takich okolicznościach. Chopper ponownie wskazał jej maść, każąc
tym razem nałożyć naprawdę grubą warstwę. Poszły niemal trzy tubki specyfiku.
Dopiero wtedy pozwolił założyć opatrunek. Szło jej niezdarnie. Nigdy nie miała
do czynienia z raną o takiej wielkości, lecz w końcu plecy zostały pokryte
śnieżnobiałym bandażem.
-Nic
więcej nie możemy zrobić. – Renifer odsunął się od krat i usiadł pod ścianą. –
Nie z takim sprzętem! – Z odrazą wskazał na apteczkę.
Nikt
tego nie skomentował.
-Świetna
robota Nami.
Nawigatorka
ledwie zauważalnie skinęła głową. Zajęta była ubieraniem szermierza. Włożyła mu
już spodnie i właśnie mocowała się z koszulą. Miała utrudnione zadanie, bo
każdy ruch naruszał świeżo opatrzone rany na plecach, lecz po kilku próbach
wreszcie jej się udało. Ułożyła głowę przyjaciela na swoich kolanach, po czym
pokryła go kocem.
-Chopper?
– spytała głaszcząc go po głowie. – Czy on nie powinien czegoś zjeść? – Serce
podeszło jej do gardła na widok kępki zielonych włosów na swojej dłoni.
Wypadły. Tak po prostu. – Dostał dzisiaj swoją porcję…
-Nami…
- Wiedział, że ten temat zostanie w końcu poruszony i bał się go jak cholera.
Póki nawigatorka skupiona była na opatrywaniu Zoro, mógł się oszukiwać, że o
tym nie pomyśli. Lecz teraz… Musi jej to jakoś wytłumaczyć. Przekonać ją i
wszystkich, że nie chce dla szermierza źle. – Posłuchaj…
-Nami-san!
Wszystkie
oczy zwróciły się ku Sanjiemu.
-Jeśli
on teraz to zje to umrze. – Powinien ubrać to w delikatniejsze słowa. Może
wtedy nie doprowadziłby panienki Nami do płaczu. Nie mógł jednak owijać w
bawełnę.
-Sanji…
-Chopper,
wiem, że jesteś lekarzem – przerwał mu, – ale z nas wszystkich to ja mam
największe pojęcie o… - Poczuł jak dławi
go w gardle. – Głodzie – dokończył mając prze oczami wymizerowaną twarz Zeffa.
Coś
w postawie kucharza kazało mu się wycofać. Postanowił, że wtrąci się jedynie, jeśli
słowa przyjaciela zaszkodzą bezpośrednio Zoro.
Skoro, Chopper nie przerywał Sanjiemu, musiała
uznać, że ten mówił prawdę. Otarła rękawem oczy, zła, że pozwoliła sobie na
płacz. A miała już tego nie robić. Złamała daną samej sobie obietnicę.
-To,
co mam zrobić?
Zaczął
się gorączkowo zastanawiać. I wtedy jego wzrok padł na kromki świeżego białego
chleba, ułożone, obok miski, zimnej już owsianki.
-Daj
mu skórkę od chleba. Nie dużo. Kilka kęsów.
-Tylko
rozmocz w wodzie, żeby była miększa – dodał renifer, zdając sobie, przynajmniej
częściowo sprawę z ubytków w uzębieniu szermierza
Zrobiła,
co jej kazali. Potem zaczęła budzić przyjaciela.
-Zoro…
- Potrząsnęła nim. – Zoro.
Mężczyzna
po chwili otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie próbując złapać ostrość.
-Nami?
-Nami?
– Zdziwiony zastanawiał się czy śni, czy też może Kapitan przyszykował dla
niego kolejną torturę.
-Tak
– Usłyszał a chwilę później coś ciepłego spoczęło na jego policzku. Palce
nawigatorki zaczęły muskać jego twarz. Z przyjemnością przyjął pieszczotę. Ten
dotyk był tak inny tego Marynarzy… Machinalnie zadrżał.
-Wszystko
w porządku?
Na
obliczu rudowłosej momentalnie pojawił się strach.
-Nie…
Nic nie jest w porządku – wychrypiał. Nie miał sił kłamać. Nie teraz, kiedy z
jakiegoś dziwnego powodu ból odszedł a jemu było ciepło i wygodnie. Pierwszy
raz od wielu dni. W dodatku obecność Nami działała kojąco. Do tej pory nie
zdawał sobie sprawy, jakie to szczęście mieć przy sobie kogoś bliskiego. – Ale
za dwa dni będzie. – Starał się nie patrzeć w tamtą stronę, lecz jego wzrok
automatycznie spoczął najpierw na Sanjim a później na Usoppie. – Jeszcze tylko
dwa dni… - Przymknął powieki czując jak ogarnia go błogość. Chciało mu się
spać.
-Zoro!
– Nie mogła pozwolić mu zasnąć. – Proszę! – Niemal na siłę wcisnęła mu do ust
kawałek rozmoczonej skórki. Teraz cieszyła się, że tak długo trzymała ją w
wodzie. Kiedy Zoro mówił zdołała zobaczyć jak wiele zębów mu brakowało.
Kiedy
mężczyzna wyczuł jedzenie, rzucił się na przyznaną porcję, niemal gryząc ją w
palce. Szybko przełknął podany kęs i z nadzieją spojrzał przyjaciółce w oczy.
Ta, rzuciwszy szybkie spojrzenie Sanjiemu i nie zobaczywszy na jego twarzy
zakazu podała Zoro drugą porcję. Tę szermierz zjadł już wolniej. Lecz i tak
trochę za szybko. Trzecią jakby się delektował. Na czwartą kucharz nie
pozwolił. A jej krajało się serce, kiedy musiała odmówić.
-Dlaczego?
Jestem głodny… - Płakał. Tak! Zoro płakał, błagając ją o jedzenie! A ona
musiała mu odmówić, chociaż obie tace zapełnione były różnorodnymi frykasami.
Chętnie oddałaby mu nawet swoją porcję, lecz wciąż dźwięczały jej w uszach
słowa Sanjiego.
Jeśli on teraz to zje to umrze.
-To
wystarczy Zoro. – Kołysała go w ramionach a on wciąż płakał domagając się
jeszcze.
-Proszę…
-Wystarczy.
Zobaczysz…
-Błagam…
-Zaraz
będziesz najedzony. Zaczekaj chwilę
-Jestem
głodny…
-To
wystarczy.
-Daj
mi jeść… Błagam.
-To
wystarczy…
-Jeść…
-Wystarczy…
- Nie potrafiła wykrztusić nic innego.
-Proszę…
Z
czasem głos Zoro zaczął cichnąć. Mężczyzna zapadł w sen. Nie wiedziała czy ze
zmęczenia czy może działały leki, jakie mu wcześniej podała. Najważniejsze, że
się uśmiechał. Jak człowiek… najedzony.
Szczelniej
opatuliła go kocem, pocałowała w czoło i tuliła w ramionach. Aż do wieczora,
kiedy to brutalne ręce Marynarzy niemal siła oderwali ją od ciała przyjaciela i
wrzucili z powrotem do przeciwległej celi.
Zoro
przespał nawet to.
Była
za to wdzięczna losowi.