KURS GOTOWANIA
ROZDZIAŁ VI
"Dokształcanie"
Znów zjawił się pierwszy, lecz tym razem
nie napawało go to radością. Siedząc samemu w pustej, sali miał aż za dużo
czasu żeby pomyśleć. A tematów do rozmyślań było sporo. Wpakował się, nie z
własnej woli, w naprawdę porąbaną sytuację, jakby żywcem wyjętą z kiepskiej
komedii romantycznej. Wiedział, że nadal, pomimo fatalnej randki i wyznania
prawdy, podobał się Nami. Jemu zaś wpadł w oko Sanji. Który… czuł miętę do
Nami! To było aż nazbyt widoczne po tym jak niemal ślinił się na sam jej widok.
Istny miłosny trójkąt!
Złapał
rękami za głowę i zaczął nerwowo przeczesywać włosy, które i tak zaraz wracały
do typowego dla niego nieładu. Naprawdę bywały chwile, gdy ich nienawidził: nie
dość, że zielone, przez co zawsze wyróżniał się z tłumu, to jeszcze za żadne skarby
świata nie chciały go słuchać i układać się normalnie. Chcąc nie chcąc był
skazany na styl nonszalancko niechlujny, jak to kiedyś skomentował jego były.
Jeszcze energiczniej potarł dłońmi głowę, chcąc odpędzić niechciane
wspomnienia.
-Kurwa
– mruknął uderzając czołem o blat stanowiska. Nigdy nie był dobry w kontaktach międzyludzkich,
dlatego, tym bardziej, czuł się niekomfortowo w zaistniałej sytuacji. – Kurwa!
– powtórzył głośniej. Jakby tego było mało w pracy też nie miał chwili
wytchnienia. Rozpracowywali właśnie szajkę handlarzy bronią. Sprawa była duża,
mogła zapewnić przynajmniej trzy awanse i masę podwyżek oraz premii. Toteż
każdy na posterunku latał niczym kot z pęcherzem, jak najszybciej załatwiając
zwykłe obowiązki i resztę czasu poświęcając na analizę kolejny tropów. Nikt nie
wiedział, jaka informacja okaże się kluczowa dla śledztwa, co nie przeszkadzało
wszystkim ostrzyć zębów na profity. –
Kurwa – powiedział po raz trzeci. Powinien teraz spać, nadrabiać zaległości z
całego tygodnia, a nie czekać na to by kolejny raz zrobić z siebie
niedouczonego debila, odpornego na wiedzę.
-Wiesz…
Tego typu atrakcje, to raczej nie w tej dzielnicy.
Podniósł
głowę i z przerażeniem odkrył, że Sanji wpatruje się w niego z rękami złożonymi
na piersi.
Ojakurwamaćpierdole,
pomyślał. Znów udało mu się zbłaźnić przed kucharzem. To się chyba nazywa
talent.
-Długo
tu stoisz? – spytał siląc się na nonszalancję.
Mężczyzna
ruszył w jego stronę.
-Wystarczająco,
by wiedzieć, że twoim włosom nie zaszkodzą nawet najintensywniejsze zabiegi
fryzjerskie w Tokio. – Wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć zielonych kosmyków,
jednak w ostatniej chwili zrezygnował i sięgnął po nóż leżący przed Roronoą.
Chwilę obracał go w dłoniach.
Cholera!
Co on wyprawia?! Naprawdę chciał poczochrać Zoro po głowie?! Zdurniał do
reszty?! Obiło mu?! Nagle ten gest wydał mu niezwykle intymny, zarezerwowany
dla naprawdę bliskich przyjaciół, albo… Nie! Nie! I jeszcze raz NIE! Po prostu
jego uczucie estetyki próbowało przeważyć nad zdrowym rozsądkiem, bo nie mogło
znieść tego, co zielonowłosy nazywał fryzurą. Tak! To na pewno to! A
przynajmniej tak próbował sobie wmówić, nie dopuszczając do siebie myśli, która
ledwie zaczęła kiełkować w jego głowie.
Zoro
czuł jak biło mu serce. Przez chwilę miał nadzieje, że Sanji naprawdę zanurzy
palce w jego włosach… Potem on przyciągnie go do siebie, ich usta złączą się w
pocałunku, spojrzą sobie w oczy i nie zważając na nic… zaczną się kochać na
blacie, wśród kuchennych akcesoriów.
Ta
wizja była tak kusząca i tak mocno zawładnęła jego wyobraźnią, że zareagował
dopiero na drugi krzyk ze strony blondyna.
-Przepraszam
– Otrząsnął się. – Co mówiłeś? – Nie całkiem udało mu się wrócić do
rzeczywistości. W sferze marzeń, z całą pewnością, pozostawała jeszcze ta część
niego ukryta w spodniach. Które zrobiły się nagle bardzo ciasne.
-Pytałem…
- Twarz mężczyzny przybrała wyraz zniecierpliwienia. – Jak ci się podoba? –
Wskazał narzędzie w swoich dłoniach.
Roronoa
wzruszył ramionami.
-Nóż
jak nóż… Co w nim takiego fajnego? Nawet rączki nie ma kolorowej.
O
dziwo Sanji uśmiechnął się i podał przyrząd Zoro. Ten wziął go i zwarzył w
dłoniach. Naraz na jego twarzy wykwitło zdziwienie. Zamachnął się raz, drugi.
Udał, że coś kroi. I dziwił się coraz bardziej.
-Już
wiesz? – Uśmiech kucharza poszerzył się.
-No…
Albo zwariowałem, albo jest jakiś… wygodniejszy… - Aż się zarumienił, kiedy usłyszał
jak to brzmi. – To znaczy lepiej się go trzyma.
-No
mam nadzieję. – Black zdawał się emanować dumą z dobrze spełnionego obowiązku.
– To specjalny nóż, dla leworęcznych. – Wskazał na ręce Zoro. – Resztę sprzętów
też wymieniłem.
-Serio?
To coś takiego istnieje? – Roronoa lepiej przyjrzał się pozostałym akcesoriom.
Faktycznie. Były innego niż ostatnio. Z zaciekawieniem chwycił za pierwszy z
brzegu przedmiot i zważył go w dłoni. Naprawdę czuć było różnicę.
-Serio,
serio. – Sanji z rozbawieniem patrzył na
zdumienie mężczyzny. – Istnieje. I przepraszam, że dopiero teraz z tym
wyskakuje. Powinienem był pomyśleć o tym wcześniej. –Z zakłopotaniem podrapał
się po głowie.
Tymczasem
Zoro uśmiechnął się promiennie.
-Nic
się nie stało. I… dzięki.
Na
widok tego uśmiechu poczuł dziwne zadowolenie. Ucieszył go to, że sprawił Zoro
radość. Kiedy sobie to uświadomił, zaczął odczuwać pewien niepokój. Coś
dziwnego się z nim działo. Dziwnego i wielce niepożądanego. Ten człowiek
wywoływał w nim emocje, których przezywać nie chciał. A już na pewno nie w
stosunku do niego. To mogłoby się źle skończyć.
-Nie
ma, za co – powiedział patrząc na Zoro z twarzy, którego nadal nie znikał
uśmiech uradowanego dziecka. Jeszcze nigdy nie widział, by ktoś cieszył się tak
bardzo z podstawowych przedmiotów. To raczej nie było normalne. – Naprawdę
powinienem był o tym pomyśleć. – Wciąż nie mógł sobie darować zaniedbania.
Chciał prowadzić profesjonalny kurs, a już na wstępie dał plamę. Mógł jedynie
się cieszyć, że jego gafa, bezpośrednio uderzyła w Zoro, a nie w jakiegoś
bardziej czepliwego i ogarniętego kulinarnie uczestnika kursu. Nagle bardzo mu
się spodobało to, że zielonowłosy był taką ciamajdą w tych sprawach. Co
przypomniało mu o postanowieniu, jakie sobie złożył poprzedniej nocy, kiedy to
strach przed klapą kursu, z powodu Roronoy, nie dawał mu spać. – Słuchaj… - zaczął,
ale zaraz urwał, bo drzwi do sali się otworzyły i stanęła w nich Boa Hancock,
najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Jednocześnie też najbardziej
wyniosła, skoncentrowana na sobie i przekonana o władzy własnego piękna.
Przynajmniej takie wrażenie odniósł po pierwszej lekcji. Dlatego, pomimo całej
jej urody, nie pałał do niej sympatią. Co było o tyle dziwne, że zwykle nie
miał problemów z kobiecymi charakterami. Każda, absolutnie każda, jego zdaniem
zasługiwała na wręcz służalczy szacunek. A jeśli owa dama odznaczała się
jeszcze miłą aparycją i smukłą figurą, to do razu topniał przy niej niczym wosk
przy ogniu. I można było z nim zrobić wszystko. Lecz tym razem instynkt
odpowiedzialny za uwielbienie dla płci pięknej nie zadziałał i nie mógł się
przekonać do Hancock.
-Witaj,
o piękna! – Pomimo raczej negatywnych uczuć w stosunku do brunetki, skłonił się
nisko. Instynkt gentelmana miał się idealnie. – Porozmawiamy później, dobrze? –
zwrócił się do Zoro i nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę kobiety, by spytać
czy wszystko w porządku.
-Ok.
– mruknął patrząc z pewną dozą zazdrości na umizgi Sanjiego. Przez chwilę
naprawdę miał nadzieję, że kucharz wykona jakiś gest, który pozwoli mu mieć
nadzieje na… Potrząsnął głową. Co mu się w ogóle roi w tym przepitym sake
mózgu?! Black zwyczajnie był względem niego uprzejmy, na tym, miedzy innymi,
polegała jego praca. A on wyobraża sobie nie wiadomo, co! Postanowił się tego
trzymać. Nawet, jeśli jakaś jego część wiedziała, a może raczej podejrzewała,
że w zachowaniu Sanjiego, czaiło się coś dziwnego. No i jeszcze pozostawała kwestia,
tego, o czym kucharz chciał z nim porozmawiać. Nie mógł się doczekać końca
zajęć.
Wkrótce
sala zaczęła się zapełniać. Kolejni uczniowie przychodzili w różnych nastrojach
– od euforii, po znużenie, aż po przerażenie. To ostatnie tyczyło się Rebecci, która
wpadła zdyszana mięć minut przed czasem ze strachem przyglądając się zebranym. Najdłużej
zatrzymała wzrok na Sanjim, by zaraz spuścić głowę. Zupełnie jakby bała się, że
prowadzący zruga ją za spóźnienie.
Nami
przyszła dosłownie na styk. Pomachała mu rękę, po czym usiadła obok Robin. Co
przyjął z widoczną ulgą.
Zaczęły
się zajęcia.
Jeśli
myślał, że dzięki nowym akcesoriom gotowanie od razu stanie się łatwiejsze, to
srodze się pomylił. Znów był najgorszy. I znów patrząc na jego nieogarnięcie
Sanji prawie wyszedł z siebie i stanął obok. Nieomal też zabił go wzrokiem,
kiedy gotowana przez niego zupa serowa nagle zaczęła bulgotać a dosłownie
chwilę później wykipiała zalewając kuchenkę, wraz z palnikiem. Jakby tego było
mało, zdołał się też poparzyć, kiedy spanikowany próbował ratować nieszczęsne
danie. Zupełnie nie wpadł na to, że garnek może być gorący i najpierw
należałoby jednak chwycić za ścierkę.
-Przerwa!
Po
upewnieniu się, że rana Roronoy nie zagraża jego życiu i wzywanie pogotowia,
policji, prawnika oraz grabarza minęłoby się z celem, stwierdził, że musi się
przewietrzyć. Zanim jednak wyszedł postawił przed Zoro, wciąż patrzącym na
niego wzrokiem zbitego psa, z ręką pod strumieniem zimnej wody, apteczkę.
-Poradzisz
sobie? – wycedził przez zaciśnięte zęby, raczej dla zachowania pozorów. Ten w
odpowiedzi kiwnął głową, więc kucharz chwycił za kurtkę, w kieszeni, której
spoczywała paczka fajek i poszedł zapalić. Bo jednak pogotowie będzie
konieczne. Dla niego. Oni i ten gustowny biały sweterek, który czasem ze sobą
wożą.
-Cholera
– syknął wyciągając dłoń spod wody, nie wiadomo czy z bólu czy ze złości. – Cholera
– powtórzył dla wzmocnienia efektu i sięgnął po apteczkę. Oparzona skóra
zaczerwieniła się dość mocno. Wydawało mu się też, że widzi kilka małych
pęcherzy. Nie bez problemów posmarował ranę maścią i nałożył opatrunek. Na
szczęście pozostali kursanci, czy może raczej kursantki, wspaniałomyślnie,
zostawiły go samego, co by bardziej nie obciążać urażonego męskiego ego.
Kiedy
poradził już sobie z oparzeniem mógł lepiej przyjrzeć się zniszczeniom, jakie
dokonał na sprzęcie. Widząc upaćkaną kuchenkę aż jęknął i nie zważając na ból
zabrał się za jej mycie. Szło mu dość opornie, bo ręka mimo wszystko bolała a
zupa, która oblepiła nie tylko palnik, ale też wszystko dookoła zdążyła już, w
kilku miejscach, przysnąć. Gdyby nie lata praktyki prac dorywczych, chyba nigdy
by się z tym nie uporał.
Udało
mu się skończyć dokładnie w chwili, gdy do sali wrócił Sanji. Kucharz wyglądał
jakby poradził sobie z pierwszym gniewem i teraz już wcale nie chce zabić
swojego ucznia a jego zwłok zakopać w przydrożnym rowie. Reszta złości niemal
całkiem wyparowała, kiedy zobaczył sprzątnięty bajzel, z którym myślał, że
będzie się męczył jeszcze kilka godzin, po zakończeniu zajęć.
-Nieźle
– Z uznaniem pokiwał głową, nawet nie zdając sobie spray z tego, że ciągle
uśmiechał się lekko. – W porządku? – spytał wskazując na krzywo założony
opatrunek. Tym razem w jego głowie zabrzmiała miększa nuta. A może nawet
troska.
-Tak
– odpowiedział nie patrząc na rozmówcę. W ten sposób czuł się bezpieczniej.
Trudniej było utonąć w tych niebieskich oczach. – To nic takiego.
Z
jakiego powodu zabolał go fakt, iż Zoro odwrócił wzrok. Tak jakby zielonowłosy
się na niego obraził za jego wcześniejsze zachowani. No i w sumie miałby rację.
Ile to on rzeczy spieprzył, kiedy zaczynał naukę? Ile razy o mało nie puścił
kuchni z dymem? I nieważne, że był wtedy dzieckiem. Poziom jego umiejętności
pokrywał się z tym, jaki miał Zoro w tej chwili. A jego zadaniem było
podciągnąć Roronoę, tak samo jak kiedyś zrobił to jego ojciec. Uświadomiwszy
sobie tą zbieżność, tym bardziej utwierdził się w powziętym postanowieniu.
-Słuchaj
Zoro… - nie dokończył, bo drzwi się otworzyły i kursantki weszły do środka,
rozchichotane, z zaczerwienionymi z emocji policzkami i iskrzącymi oczami.
-Przepraszamy
za spóźnienie! – krzyknęła Nami. – Musiałyśmy coś omówić! – Uśmiechnęła się
tajemniczo, na co Robin zachichotała jeszcze raz, a Vivi i Rebecca jak na komendę
zalały się czerwienią, widocznie zawstydzone.
-Eeee?
Popatrzyli
po sobie, licząc, że ten drugi ma jakieś pojecie, co się właśnie stało.
Niestety zarówno w niebieskich jak i czarnych oczach zamieszkało tylko
niezrozumienie. Czym tylko wywołali kolejną salwę kobiecego śmiechu.
Zaczął
czuć się nieco niekomfortowo. W końcu nikt nie lubi jak się z niego śmieją, a
dałby sobie palce poucinać, że to on był głównym, no może jednym z głównych
powodów, ogólnej wesołości. Po minie Zoro wnioskował, że mężczyzna ma podobne
odczucia.
-Dokończymy
po zajęciach, bo wcześniej nam się chyba nie uda. – Uśmiechnął się do
zielonowłosego, bacznie obserwując czy ten dalej ucieka przed nim wzrokiem.
Niestety. Naprawdę musiał zaleźć mu za skórę.
-No
drogie panie! – Klasnął w dłonie, wiedząc, że teraz nie może zbytnio zaprzątać
sobie głowy Glonem. – Koniec tych śmiechów, wracamy do pracy!
-Tak
jest sensei! – Nami zasalutowała zabawnie przekrzywiając głowę. Przy tym ruchu,
jej piersi zafalowały, co sprawiło, że niemal zapomniał oddychać.
-Tak
więc… - Postanowił nie ciągnąć tej gry, zamiast tego skupił się na kwestiach
merytorycznych. Podziałało. Kobiety się uspokoiły, bacznie słuchając jego
wywodu i starając się powtarzać czynności, które im pokazywał. Zoro też
próbował, ale szło mu… kiepsko. Chociaż ten przymiotnik i tak był eufemizmem.
Powinien powiedzieć „tragicznie”. Nie
zamierzał się jednak zniechęcać. Cierpliwie, no prawie, tłumaczył Roronorze kolejne
kroki, pokazując gdzie popełnia błąd. I nawet nie krzycząc za bardzo. Nie
rzucając złośliwościami, częściej niż zwykle. No po prostu był oazą spokoju.
Pierdolonym kwiatem lotosu na jebanej tafli jeziora. A ta gałęzatka i tak nie
potrafiła tego docenić, krzywiąc się na każdą uwagę. Nawet wypowiedzianą
najuprzejmiejszym tonem, na jaki było go stać.
„Spokojnie
Sanji” powtarzał w myślach. „Nie zabijesz go. Obiecałeś sobie. Oddychaj
głęboko”.
Nie
mógł pozbyć się wrażenie, że za dobrym humorem kobiet stoi Nami. Aż ciarki go
przechodziły na myśl, co też rudowłosa im powiedziała. Nie wiedzieć, czemu
podskórnie czuł, że miało to związek z nim. I to właśnie było najbardziej
niepokojące. Wróć! Najbardziej niepokojące było to, że Sanji przykleił się do
niego na dalszą część zajęć i naprawdę starał się pomóc. Cierpliwość blondyna
zaklęta chyba została w papierosach, bo po dotlenieniu się w czasie przerwy,
miał jej zdecydowanie więcej. Już sam nie mógł się zdecydować, co gorsze. Ciągły
wkurw czy morze cierpliwości, jakim został obdarzony. Teoretycznie powinien się
cieszyć, nikt w końcu nie lubi, być głównym powodem zdenerwowania, dla osoby, o
której akceptacje zabiegasz. Tylko, że ta ciągła obecność blondyna wpływała na
niego jeszcze bardziej deprymująco. Ręce dosłownie mu się trzęsły, ciało
przechodził dziwny dreszcz za każdym razem, kiedy Sanji, przypadkowo otarł sie
o niego, lub ich dłonie się spotkały. W dodatku ledwie mógł oddychać odurzony
zapachem papierosów i wody kolońskiej, o specyficznym morskim zapachu. Mówiąc
krótko: nie mógł się skupić. I jeśli do tej pory szło mu źle, to teraz tragedia
goniła tragedię.
-Przepraszam
– bąknął uciekając wzrokiem od pomidora, którego miał pokroić w plasterki a
zamiast tego zrobił z niego rekwizyt idealnie nadający się do horroru klasy B.
-Nic
się nie stało. Sprzątnij to. – Wskazał na sok kapiący na podłogę i pognał w stronę
Vivi, która o dziwo, była blisko dorównaniu Zoro, w kwestiach upiornego scenografa.
– Nie tak, nie tak! – Z gracją ujął nóż i zaczął pokazywać, jak dokładnie
trzeba to zrobić. – Proszę, teraz ty.
Z
zadowoleniem patrzył na ruchy kobiety. Od razy podłapała, co chciał jej
przekazać i teraz radziła sobie doskonale. W przeciwieństwie do niektórych. Zerknął
na Zoro walczącego ze szmatą. Poczuł ukłucie żalu, kiedy ten, jakby wyczuwając,
że jest obserwowany, ukrył głowę w ramionach i zaczął szorować podłogę jakby od
tego zależało jego życie. Wciąż wydawał się być obrażony, mimo iż Sanji robił wszystko,
aby zmazać swoje winy. Mimo to Roronoa, starał się możliwie często go unikać.
Odsuwał się, kiedy ten próbował pokazać mu sztuczki z nożem, unikał też, niemal
z obsesją, patrzenia mu prosto w twarz. Niby powinien się cieszyć. Bliskie stosunki
jakimkolwiek facetem nie były jego marzeniem. Mimo to… Czuł się winny tego, że
doprowadził ich relacje do tego punktu. Naprawdę musiał się postarać, jeśli
chciał coś z nich jeszcze uratować. Konflikty z uczniami, nie były najlepszą
reklamą. Zdecydowanie.
Wreszcie
zajęcia się skończyły.
Krytycznym
spojrzeniem ocenił swoje dzieło i nie wiedział czy ma jęknąć z rozpaczy czy
czuć zadowolenie z siebie. Bo w porównaniu z tym, co zrobiła reszta, jego obiad
przypominał obraz nędzy i rozpaczy. Ale z drugiej strony, to wyglądało lepiej
niż wszystko, co ugotował przez całe swoje życie! Przynajmniej przypominało
jedzenie! A nie obcą formę życia, czy też wstępnie przetrawiony posiłek kogoś
innego. Rozdarty pomiędzy dwoma skrajnymi stanowiskami, w ostatniej chwili
zorientował się, że ktoś się do niego zbliżał, przez co stracił okazję, by
wymknąć się niepostrzeżenie. Po dzisiejszej dawce emocji nie miał ochoty na
rozmowy z nikim. Nawet, na dokończenie konwersacji z Sanjim, nie mówiąc już o
przeprawie z Nami. Która na pewno będzie chciała wiedzieć, czy już wyjaśnił
sprawę z Mihawkiem. Problem w tym, że nie wyjaśnił. Ostatnio, w pracy nie było,
kiedy pogadać na osobności, a podczas cotygodniowych treningów, obaj skupiali
się jedynie na kendo. Świat zewnętrzny zostawiając daleko w tyle. Poza tym, musiał
być z sobą szczery. Nie chciał zaczynać tej całej burzy, jaka zapewne
powstanie, po jego ujawnieniu się. Nie teraz. Sprawa, nad którą pracowali, była
duża. Chyba by go chuj jasny strzelił gdyby komendant odsunął go od niej. Oficjalny
powód podałby pewnie inny, ale i tak każdy wiedziałby swoje. Nie. Wlepianie
mandatów, kiedy tam dalej, coś się działo… Postanowił wrócić do tematu, jak
tylko zapuszkują tych, co trzeba. A do tego czasu musiał jakoś unikać Nami.
Niestety
ona nie zamierzała unikać jego.
-Cześć.
– Oparła się łokciami o blat, po czym spojrzała na efekt jego kilkugodzinnej
pracy. – Nie najlepiej ci to wyszło – stwierdziła przyjrzawszy się dokładniej.
-Co
ty nie powiesz? – Przynajmniej jeden problem się rozwiązał i wiedział już,
jakie stanowisko ma przyjąć względem stworzonego przez siebie dania. – Grunt,
że nie wybuchło.
-Prawie
wybuchło. – Przypomniała mu.
-Dzięki.
Niemal tym zapomniałem! – skłamał. Ręka nadal piekła przy każdym naruszeniu
opatrunku.
-Zawsze
do usług. Tym razem potraktuję to, jako gratis. Za następne sowicie cie
podliczę.
Z
braku lepszego pomysłu roześmiał się, wiedząc jednak, że to nie był żart.
Pożegnał
się z Vivi, która miała jeszcze kilka pytań i rozejrzał się po pomieszczeniu
szukając Zoro. Liczył, że Roronoa, nie wyszedł obrażony, nim udało im się
porozmawiać. Dość szybko, z ulgą, dostrzegł zieloną czuprynę. Już miał do niego
podejść, kiedy zauważył, że mężczyzna był pogrążony w rozmowie z Nami. Oboje
śmiali się, a coś w spojrzeniu rudowłosej sprawiło, że poczuł się… dziwnie.
Niepokojąco wręcz. Zupełnie jakby był… Zazdrosny? Tylko, dlaczego? Ledwie znał
tę kobietę, w dodatku nic nie wskazywało na to, że ta dwójka ze sobą flirtuje.
Poza tym, gdyby chciał zdobyć serce rudowłosej zdyskredytowałby Roronoę na
stracie. Był przystojny, szarmancki, gentelman w każdym calu. Wiedział jak
traktować kobiety, świetnie gotował. I nie bał się iść na komedię romantyczną. Świetnie
o tym wszystkim wiedział, więc skąd to uczucie? Chyba, że…
NIE!
Pokręcił
energicznie głową.
NIE!
NIE! I jeszcze raz NIE! Nawet nie ma prawa tak myśleć! Żeby odsunąć od siebie
niewygodne myśli ruszył w stronę kursantów ignorując fakt, iż za chwilę
bezczelnie wtrąci się do rozmowy.
-I
jak się dzisiaj podobało? – Albo mu się zdawało, albo ujrzał w oczach Zoro
ulgę.
Miał
ochotę wycałować Sanjiego. To znaczy miał ochotę na to i wcześniej, tyle tylko,
że tym razem z wdzięczności. Już usłyszawszy samo „Perona” z ust Nami, wiedział
jak będzie wyglądała dalsza część rozmowy. I że nie zaliczy jej do
najprzyjemniejszych konwersacji w swoim życiu. Znikąd nie mógł spodziewać się
pomocy. I wtedy zjawił się Black. Z pytaniem tak głupim, że musiało powstać pod
wpływem chwili. Ale tonący brzytwy się chwyta i jeśli mógł zmienić temat
postanowił to zrobić.
-Póki
straty w ludziach ograniczają się do mojej osoby, mogę powiedzieć, że było
nieźle.
Roześmiali
się oboje i to nawet dość autentycznie. A przynajmniej tak mu się wydawało,
rzadko miewał okazję do konwersacji z ludźmi na stopie nie służbowej.
-Uważam,
że było bardzo pouczająco.
-Dziękuję!
– Niemal rozpłynął się nad komplementem od Nami-san, chociaż stwierdzenie Zoro
pozostawiło po sobie jakąś wesołość. Nawet, jeśli było boleśnie prawdziwe. –
Twoje słowa, pani, są jak miód na moją duszę! Zoro – zwrócił się do mężczyzny
trochę ostrzej niż zamierzał, przez co różnica w jego tonie była aż nazbyt
zauważalna. – Możemy porozmawiać? – spytał już łagodniej.
Ten
wzruszył ramionami.
-Jasne.
-To
ja już pójdę. – Widząc, że zaczyna przeszkadzać Nami chwyciła torebkę i udała
się w stronę drzwi. – Do zobaczenia. Cześć!
-Do
widzenia!
-Cześć.
Kiedy
zostali sami cała odwaga go opuściła. Nagle i gwałtownie. Bez pożegnania. Na
amen. Czuł się jak głupek stojąc niemal na baczność przed drugim facetem,
dlatego, aby czymś się zająć, zaczął zbierać brudne naczynia.
-To,
o czym chciałeś porozmawiać?
Ku
jego zdumieniu Zoro postanowił mu pomóc i sam wziął się do roboty.
-Bo
wiesz… - Dobrze, że nie wiązał swojej przyszłości z oratorskimi wystąpieniami,
bo już teraz mógł wyprowadzić się pod most.
-No
właśnie nie wiem. – Zielonowłosy nie ułatwiał mu zadania.
W
nagłym przypływie złości postanowił walnąć prosto z mostu.
-Nie
idzie ci najlepiej. Marny z ciebie kucharz.
-Brawa
za spostrzegawczość! – Momentalnie się zjeżył gotów do kłótni. Niby sam zdawał
sobie z tego sprawę, ale co innego własna samoocena a, co innego, kiedy ktoś,
prosto w twarz, wyrzuca ci twoje wady.
-Nie
nadążasz za resztą – ciągnął niezrażony, chociaż wiedział, że wbija szpile we
wrażliwe miejsca.
-Najwidoczniej
jestem w tej kwestii opóźniony. – Wrzucił zebrane naczynia do zlewu. Uderzyły o
emaliowaną blachę z głośnym trzaskiem. – Albo to wina nauczyciela. – Wywali go.
Jak nic wypierdoli go na zbity pysk, żeby mu nie zaniżał średniej czy innego
wskaźnika. Najgorsze, że na zwrot kosztów nie miał raczej, co liczyć.
-Powiedziałbym,
że to raczej przez braki w podstawach – Z jakiegoś powodu nabrał przekonania,
że zaczepka Zoro była mechanizmem obronnym. Nic dziwnego, skoro pierdolnął mało
przyjemna prawdę prosto w oczy. – Dlatego mam dla ciebie propozycję. – Zabrał
się za mycie naczyń, głównie po to żeby zająć czymś ręce. I nie musieć patrzeć
Roronorze w twarz.
O!
Czyli może jednak odzyska kasę!
-Słucham.
– Wbrew udawanemu spokojowi czuł jak szybko biło mu serce. Ostatnio podobna
rozmowa skończyła się jego zwolnieniem. Za porozumieniem stron, ale jednak. –
Mów. – Przejął umyty talerz od Sanjiego i zaczął go wycierać, po czym ostawił
na blat obok. To samo zrobił z następnym udając, że nie widzi zdziwionego
spojrzenia mężczyzny.
-Co
byś powiedział – dziwnie się czuł współpracując z Zoro – na małe korepetycje? –
Chociaż było to nawet fajne.
Zamurowało
go. Tak dokumentnie, że nie chwycił nawet pojemnika, który właśnie podawał mu
Sanji. Przedmiot uderzył o podłogę i podtoczył się pod nogi mężczyzny. Na
szczęście kucharz nie oszczędzał na przyborach kuchennych i mocny plastik
dobrze zniósł upadek.
-Co?!
– Zapytał, kiedy odzyskał już władzę nad swoim ciałem.
-Pytałem,
co byś powiedział na korepetycje – powtórzył oglądając podniesiony pojemnik.
Ani jednej ryski. – Takich poza zajęciami, obejmujących podstawy podstaw.
Wiesz, tylko ty i ja, bez pań. – Dopiero, kiedy to powiedział dotarło do niego
jak to brzmi i zaczerwienił się po same uszy. Co dziwne Zoro zrobił to samo.
-Z
tobą? – spytał z głupią miną.
-Ze
mną, ze mną! A z kim innym? Z tego, co mi wiadomo Gordon Ramsey jest zajęty w
tym tygodniu!
-Kto?
No
tak. Tego to akurat mógł się spodziewać.
-Nieważne.
To jak? Drugiej takiej szansy nie dostaniesz.
Pukanie
do drzwi przerwało ciszę mąconą do tej pory jedynie tykaniem zegara i odgłosem
tartych o siebie zębów.
-Oby
to był on – warknął i poszedł otworzyć.
Na
progu stał Zoro przestępujący z nogi na nogę.
-No
nareszcie! – Odsunął się gestem zapraszając gościa do środka. Zielonowłosy
niepewnie przestąpił próg, po czym stanął nie wiedząc, co dalej – Miałeś być
prawie godzinę temu!
-Ciężko
do ciebie trafić.
W
tym momencie sprzedał dobie mentalnego plaskacza. Całkiem zapomniał o żałosnej orientacji
w terenie, jaką cechował się Zoro. Powinien się cieszyć, że w ogóle dotarł.
-Przepraszam.
– Przedłużające się milczenie ze strony kucharza uznał za niekomfortowe i
poczuł się w obowiązku, coś powiedzieć. A nic innego nie przyszło mu do głowy.
Blondyn
tylko machnął ręką.
-Dobra,
rozbieraj się. – Wskazał mu wieszak, gdzie mógł odwiesić kurtkę, oraz
przygotowane zawczasu gościnne kapcie. – Gotowy?
-Bardziej
nie będę.
To
były ich pierwsze wspólne korepetycje. Początkowo Sanji chciał je prowadzić w
tym samym pomieszczeniu, co zajęcia, ale po usłyszeniu kwoty, jaką musiałby dopłacić
do wynajmu, za te kilka godzin więcej, zrobiło mu się słabo. Dlatego
postanowili, że będą się spotykać w domu, raz u jednego, raz u drugiego. Tak było,
najsprawiedliwiej. I w sumie atmosfera przyjacielskiego spotkania lepiej
naddawał się do tego, co mieli w planach robić.
-Ok.
To może na początek coś ustalmy. – Sanji podał gościowi fartuch. Świeżo
wyprany, jeszcze pachnący płynem do płukania. – Ugotowałeś coś, choć raz, w
swoim życiu?
Zoro
zastanowił się przez chwilę.
-Poza
zajęciami?
Black
skinął głową.
-No
to wodę, zupki z proszku i kilka gotowych dań. A! I raz ryż! Tylko, że się
przypalił.
Przejechał
dłonią po twarzy słysząc te rewelacje.
-Widzę,
że czeka nas masa pracy – jęknął. – A tak z czystej ciekawości, czym ty się
żywisz?! Jakim cudem udało ci się dotrwać aż do teraz i nie paść z głodu?!
-Dokarmiają
mnie.
Widząc
zadowoloną minę mężczyzny postanowił nie drążyć tematu. Nie wiedzieć, czemu
odniósł wrażenie, że Zoro czerpał jakąś perwersyjną radość z doprowadzania go
niemal na skraj rozpaczy.
-Może
lepiej zacznijmy już, co?
-A,
od czego? – Rozejrzał się po kuchni, która nie dość, że przestronna jak na
japońskie standardy, to jeszcze lśniła wręcz nienaganną czystością.
Przypomniawszy sobie własne mieszkanie i panujący w nim chaos, mimowolnie się
zawstydził.
-To
może od tego ryżu.
Następne
kilka godzin spędzili na próbach gotowania oraz na wzajemnych docinkach. Zoro dowiedział
się, że jest Glonem, mchem, napakowanym idiotą i pacanem. Sanji zaś został
okrzyknięty zboczonym kucharzyną, pajacem, Brewką i patafianem. Cokolwiek to
ostatnie miało znaczyć.
O
dziwo jednak, pomimo ciągłych kłótni, obaj zdawali się być zadowoleni ze
swojego towarzystwa.
Sanji
wyłączył gaz i ze zdziwieniem stwierdził, że się uśmiecha. Co było o tyle
niesamowite, że chwilę temu rzucił w Zoro ścierką wykrzykując przy tym masę
słów ogólnie uznawanych za niecenzuralne. Zielonowłosy nie pozostał mu dłużny i
momentalnie rozpętała się między nimi regularna wojna. Zakończona dopiero
dźwiękiem minutnika, który przypomniał obojgu o jajkach.
Roronoa
zerknął mu przez ramię, sceptycznym wzrokiem oceniając popękane skorupki.
-To
już? – spytał jakby nigdy nic. Jakby wcale nie próbowali się zabić kilka minut
wcześniej.
-Tak
już. – Ponownie się zdziwił, kiedy odkrył, że i jego głos brzmiał normalnie. Powinien
być wściekły. Zoro wcale nie zyskiwał przy bliższym poznaniu, nie wzrastały też
jego zdolności kulinarne, nadal był tym samym idiotą, co wcześniej. W dodatku
miał w sobie coś takiego, co wkurzało go, chyba dla samej zasady. Odczuwał
perwersyjną radość kłócąc się z tym człowiekiem. I najwidoczniej vice versa, bo
i Roronoa nie przepuścił żadnej okazji, by wbić mu szpilę, a na zaczepki
reagował niezwykle żywiołowo. Kilka razy sprzedali sobie nawet po kuksańcu
między żebra. I musiał przyznać, że Zoro miał krzepę w łapach. Rozmasował
obolały bok. Najdziwniejsze było jednak to, że pomimo ciągłych kłótni,
wkurzania się na siebie nawzajem, wzajemnych rękoczynów… bawił się świetnie.
Gdyby na miejscu zielonowłosego był ktokolwiek inny, najprawdopodobniej wywaliłby
go na zbity pysk, tymczasem… Naprawdę mu się to wszystko podobało! Już dawno nie
miał do czynienia z kimś, kto przyjmowałby jego złośliwości na klatę i jeszcze
odpowiadał w podobnym tonie, kimś, kto nie obrażał się za byle, co i kimś, kto
nie trzymał urazy. A Zoro spełniał wszystkie powyższe kryteria. Najlepszy dowód
miał teraz. Po dostaniu ścierą, mężczyzna użył jej do chwycenia garnka, po czym
rzucił nią w jego twarz.
-Skoro
twierdzisz, że to już jest jadalne, to zaczynaj, Brewko. – Wybitnie spodobało
mu się akurat to przezwisko.
-Jak
chcesz Glonie! – On też miał swoje ulubione.
Z
miną znawcy obrał jajko i wgryzł się w nie. Ze źle ukrywaną satysfakcją patrzył
na zawstydzone oblicze mężczyzny.
-Zatkało
kakao? – spytał, mając w tym ukryty cel.
-Kakao
nie zatyka, bo nie ma patyka – Pokazał mu język. Może to i nie było dojrzałe,
ale skoro Sanji rzucił tekstem z piaskownicy, od razu poczuł się jak dzieciak.
I chyba właśnie o to chodziło, bo blondyn roześmiał się szczerze.
-Punkt
dla ciebie. – Poklepał go po ramieniu, a jego przeszły ciarki. Znowu. Odkąd
tylko tu przyszedł niemal na każdym kroku łapał sie na tym, że albo ma
dreszcze, albo jest mu cholernie gorąco. Obecność Blacka tak na niego działała.
I sposób, w jaki spędzali razem czas. Te wzajemne docinki, przepychanki i
kłótnie… Powinno go to wkurzyć, a tymczasem… Był zachwycony! I nie chodziło
tylko o to, że spędzał czas z człowiekiem, który wybitnie mu się podobał. Coraz
bardziej zaczynał doceniać charakter swojego nauczyciela. To nie był jeden z
tych „ę ą”, pod krawatem, przy których należało uważać na każde słowo. Przy nim
nie musiał cały czas uważać na to, co opuszczało jego usta. A jeśli coś palnął,
to Sanji od razu ustawiał go do pionu, w ten swój oryginalny, specyficzny
sposób, złośliwym komentarzem. Albo strzelał go w łeb. Przynajmniej próbował,
bo zwykle udawało mu się uchylić. Dawno nie spotkał kogoś, przy kim mógłby się
tak odprężyć. I spiąć jednocześnie. Bo cały czas musiał uważać, żeby nie
przekroczyć cienkiej linii i na przykład nie złapać Sanjiego za rękę. Lub coś
więcej.
-Dobra.
Myślę, że na dzisiaj wystarczy. Co ty na to?
Nie
mógł odpowiedzieć, bo widok Sanjiego ściągającego fartuch wydał mu się
niezwykle podniecający. Tym bardziej, że zaraz wyobraził sobie, jak za nim leci
koszula i spodnie, a blondyn pozostaje w samych bokserkach. Które wkrótce i tak
znikają.
-Nie
śpij mi na jawie!
Aż
zgiął się w pół, kiedy mężczyzna wymierzył mu silnego kopniaka w brzuch.
Pogrążony w perwersyjnych marzeniach nie zdołał się uchylić.
-Draniu!
– wysapał, gdy odzyskał oddech. – Za co to?!
-Za
niesłuchanie nauczyciela!
-O
rzesz ty… - Chwycił pierwsze, co było pod ręką i zamachnął się na blondyna. Przedmiot
okazał się chochlą, która o milimetr minęła ucho Sanjiego. Ten uśmiechnął się
wrednie i sam chwycił za łyżkę.
-Tak
chcesz się bawić?
Krzywy
uśmiech Zoro starczył mu za całą odpowiedź.
Zaczęli
walczyć, wyzywając się przy tym od najgorszych i śmiejąc jak opętani. Szybko
okazało się, że to zielonowłosy miał przewagę i Sanji kilkukrotnie oberwał, samemu
trafiając raz i to przez czysty przypadek.
W
końcu, wykończeni osunęli się na podłogę.
-Nieźle
operujesz chochlą – stwierdził Black sięgając po papierosy.
-Dzięki.
Chyba. Nie jestem pewien, czy to komplement.
-Może
być i komplement.
Zamilkli.
Sanji palił, a Zoro podziwiał jego idealny profil, smukłe palce trzymające
papierosa, wąskie usta i te zakręcone brwi. Jak można być aż tak idealnym?
Wiedział, że nie tylko zmęczenie nie pozwala mu złapać tchu.
-Gdzie
żeś się tego nauczył?
-Nigdzie.
– Wzruszył ramionami. – Do dzisiaj nie wiedziałem nawet, że to jest chochla.
-Jakoś
nietrudno mi w to uwierzyć. – Wstał i rozejrzał się po kuchni. – Niezłe
pobojowisko.
Podążył
za jego spojrzeniem, niechętnie odrywając wzrok od cudownej linii szczęki, i
musiał przyznać mu rację. Poprzesuwane krzesła, dwa zbite talerze, masa
garnków, zarówno w zlewie, na podłodze jak i na meblach, rozlane mleko,
rozsypany ryż walający się dosłownie wszędzie, na samym środku, zbite jajko.
Teraz kuchnia nijak się miała do tego sterylnego pomieszczenia, które zastał
kilka godzin wczesnej. Widać pozostawieni sami w zamkniętej mieli zdolności
destrukcyjne.
Sanji
ukląkł i zaczął zbierać resztki talerza.
-Słuchaj.
Jak pomożesz mi to ogarnąć, to podzielę się z tobą obiadem.
-Hę?
-Znaczy
i tak musisz mi pomóc. Takie są zasady. Ale jak zrobisz to z własnej woli i bez
marudzenia, to cie nakarmię. – Posłał mu uśmiech, które jednocześnie był
złośliwy, przyjacielski i pełen pewności siebie. Na takie połączenie Zoro mógł
tylko jęknąć.
-Dobra.
Gdzie masz szmatę do podłogi?
Sprzątanie
zajęło im o wiele więcej czasu niż można by przypuszczać. Pewnie, dlatego, że
co jakiś czas znów zaczynali się kłócić. Kłótnie prowadziły do walk a te do
kolejnych zniszczeń, którymi trzeba było się zająć. Istnie błędne koło. Cudem skończyli.
Zoro
wyczerpany padł na krzesło i z podziwem patrzył na Sanjiego, który miał w sobie
jeszcze tyle energii, aby nastawić przygotowaną wcześniej zupę. Oczywiście
pełne zachwytu spojrzenie zielonowłosego nie mogło ominąć kucharskiego tyłka,
który teraz wyglądał jeszcze bardziej zajebiście. Naprawdę musiał się hamować
żeby go nie zmacać.
-Lubisz
zupę jarzynową?
Wzruszenie
ramion, jakie dostał w odpowiedzi mogło oznaczać wszystko: od „nienawidzę” do
„uwielbiam”, dlatego postanowił się tym nie przejmować. Napełnił oba talerze po
brzegi i jeden z nich postawił przed zielonowłosym.
-Itadakimas.
-Itadakimas.
Po
wzięciu do ust pierwszej łyżki, zamurowało go. Dosłownie siedział niezdolny do
jakiegokolwiek ruchu. To była najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadł! I o całe
lata świetlne wyprzedzała jego niemrawe zabawy z gotowaniem. Wiedział, że
powinien coś powiedzieć, jakoś skomentować smak zupy, ale był w zbyt dużym
szoku. No i trochę zżerała go zazdrość. On, nawet jeśli miałby do dyspozycji kolejne
życie, całe spędzone w kuchni, nie dałby rady zrobić nic, co chociaż w nikłym
procencie mogłoby się umywać do sanjinowego specjału.
Zamarł
z łyżką w połowie drogi do ust i uważniej przyjrzał się gościowi. Zachowanie
Zoro zaniepokoiło go na tyle, że odłożył sztuciec, po czym zapytał:
-Nie
smakuje ci?
Próbował
nadać swojemu głosowi beznamiętny ton, lecz w duchu aż chodził ze
zdenerwowania. Sama myśl, że zielonowłosy mógłby być niezadowolony z posiłku
wywoływała w nim dziwne uderzenia zimna.
Ten
w odpowiedzi pokręcił głową.
-Nie…
jest przepyszne…
Ledwie
zauważalnie odetchnął z ulgą.
-Naprawdę
świetnie gotujesz.
-Dzięki.
– Uśmiechnął się i zaczął jeść. Nagle ogarnął go spokój. – Jak będziesz chciał dokładkę
to wal śmiało.
Zoro
tylko pokiwał głową mieszając w talerzu. Pomimo wcześniejszej deklaracji wcale
nie wyglądał jakby zaraz miał się rzucić na jedzenie. Próbował nie zwracać na
to uwagi, ale w końcu skapitulował.
-Stało
się coś? – Nikt, bez powodu, nie będzie odrzucał jego posiłku! A już na pewno
nie ten glon!
-Nie
nic! – Zrozumiawszy popełniony nietakt, zaczął jeść licząc, że za bardzo nie
uraził Sanjiego. Mógł się założyć, że jak każdy, kto szkolił się w wybranej
dziedzinie, był na jej przewrażliwiony. – Tylko trochę mi głupio – wyjaśnił
pomiędzy kolejnymi łyżkami.
Zdziwiony
uniósł brew.
-Głupio?
Dlaczego?
-Nieważne.
– Machnął ręką. – To jest naprawdę pyszne!
Postanowił
nie drążyć tematu. Toki rozumowania niektórych pozostaną na zawsze poza jego
zasięgiem. Najwidoczniej tyczyło się to też pewnego rodzaju mchów.
Z tym
„trochę” to minął się z rzeczywistością. Po prawdzie było mu cholernie głupio. Ktoś
tak utalentowany jak Sanji poświęcał swój wolny czas na próbę reanimacji jego
zdolności kucharskich… Zwykle nie miał oporów by uczyć się od najlepszych.
Idealny przykład mógł stanowić Mihawk, bądź, co bądź świetny policjant i sam
mistrz. Tylko, że jeśli chodziło o kendo, czy pracę w policji, jakoś mu szło.
Niektórzy twierdzili nawet, że miał talent, podczas gdy gotowanie… Najlepiej na
jego „zdolności” opuścić zasłonę milczenia. Gdyby chciał kogoś ugościć, to
najprawdopodobniej skończyłoby się to w szpitalu z ostrą niestrawnością, albo
na komendzie, gdzie wyjaśniłaby, co mu strzeliło go głowy, kiedy podpalał własną
kuchnię. Nie, zdecydowanie to nie był jego konik. A tymczasem sam się
wmanewrował nie tylko w zajęcia, ale też w korepetycje z kucharzem z wyższej
półki. I jak tu się nie wstydzić?! Jak nie zapaść się pod ziemię?! Gdyby,
chociaż zaczynał coś łapać, robić postępy… Tymczasem wszystko wskazywało to, że
się cofał. Bądź, co bądź jeszcze nigdy nie upaprał kuchni tak, jak miało to
miejsce na ostatniej lekcji.
Sanji
naprawdę musiał żałować swoich decyzji, które doprowadziły do ich spotkania.
Kiedy o tym pomyślał jeszcze bardziej stracił humor.
Odłożył
łyżkę na pusty już talerz.
-Marnujesz
się – mruknął.
-Co? - Spojrzał z niepokojem na Zoro.
-Mówię,
że marnujesz się. Z takim talentem powinieneś szefować w jakieś
czterogwiazdkowej restauracji.
-Heh
– westchnął i podniósł się z krzesła. Przywykł już do tego typu komentarzy. Były
miłe, to prawda, lecz jednocześnie zdradzały jak mało rozmówca o nim wiedział.
– Dzięki. – Wstawi talerz do zlewu. – Już próbowałem i nie był to
najprzyjemniejszy okres mojego życia. Zresztą – uśmiechnął się widząc
zdezorientowaną minę mężczyzny – podoba mi się aktualne zajęcie. Nawet, jeżeli
muszę użerać się z nieogarniętymi glonami. – Ku własnemu zdumieniu mówił
szczerze. Naprawdę zaczynał się w to wszystko wczuwać, a kłopoty z Zoro przestały
być kłopotami, tylko stały się kolejnym wyzwaniem.
-To
znaczy? – spytał nim zdążył ugryźć się w język. To przecież nie jego sprawa. W
dodatku znali się z Sanjim zbyt krótko, żeby kucharz mu się zwierzał.
Skruszony
sam ruszył w kierunku zlewu.
-Powiedzmy,
że nie do końca dogadywałem się z właścicielem. – Blondyn jednak nie wyglądał
na urażonego.
-Aha.
– Bo co innego mógł powiedzieć? Zmuszanie mężczyzny do kontynuowania wątku
byłoby dużym nietaktem.
Obaj
zamilkli. Sanji zabrał się za zmywania. I po chwili powtórzyła się scena z
ostatnich zajęć – kucharz mył, a Zoro wycierał. Synchronizację mieli jeszcze
lepszą niż wtedy. Poszło im też zdecydowanie szybciej, w końcu i garów było
mniej.
Kiedy
skończyli Zoro niepewnie rozejrzał się dookoła.
-Chyba
będę się już zbierał – powiedział wbrew sobie. Naprawdę miał ochotę zostać i
zwyczajnie porozmawiać z Blackiem, ale nie chciał być nachalny. Zresztą kucharz
pewnie tylko czekał aż tępy uczeń zniknie mu z oczu. – Dzięki za wszystko.
-Nie
ma sprawy. – Patrzył jak zielonowłosy się ubierał starając się nie pokazywać,
że jest mu z tego powodu nieprzyjemnie. Chętnie pobyłby jeszcze jakiś czas w
jego towarzystwie. Nawet, jeśli miałby to być czas, który spędziliby na
kłótniach.
-No
to cześć.
-Cześć.
Do następnego.
Kiedy
drzwi zamknęły się za Roronoą cisza, która zaległa w mieszkaniu niemal go
uderzyła. Dzwoniło mu od niej w uszach. Nagle spokój, który tak uwielbiał stał
się nie do zniesienia. Żeby, choć trochę odegnać ciszę i wnieść do mieszkania
przynajmniej namiastkę gwaru, włączył telewizor. Z głośników popłynęły
wiadomości, a on opadł na fotel z głośnym westchnieniem i niewidzącym wzrokiem
zaczął wpatrywać się w ekran. Jakaś niewygodna myśl starała się wydobyć na
powierzchnię, spomiędzy plątaniny innych, jednak Sanji z premedytacją ją
ignorował. Naprawdę nie chciał się teraz tym martwić. Wkrótce zacznie, ale to późnej.
Zdecydowanie później.
_________________________________________________________________________
Szybkie wytłumaczenie się autorki... Jeśli chodzi o leworęczność Zoro, to przyznaje się, że nie wiem czy to prawda (może Oda gdzieś o tym wspomniał, ale naprawdę nie wiem! Nie bijcie!). Po prostu przeczytałam na jakiejś stronie taką teorie i bardzo mi ona podpasowała. Tyle w temacie.