UTRACONA NIEWINNOŚĆ
23
- Schudłeś.
Alec zamrugał zaskoczony.
- Co?
- Schudłeś – powtórzyła
Clary a w jej głosie nie słychać było pochwały a raczej naganę.
- Eeee… Dzięki? – Naprawdę
nie wiedział, jak zareagować. Był przygotowany raczej na zwykłe „cześć”. –
Wejdźcie. – Odsunął się, żeby zrobić miejsce Clary i Jace’owi.
Kobieta mruknęła coś
niewyraźnie pod nosem i posłusznie weszła do mieszkania. Zaraz za nią podążył
Jace, który mijając brata puścił mu oczko. Chyba miał być to gest męskiej solidarności;
Alec nie był pewien. Jak na razie tylko blondyn nie przyczepił się do jego
wagi. Także Izzy podczas swoich odwiedzin, pierwsze co zrobiła to skomentowała
wygląd brata. I o dziwo nie chodziło o rozciągnięty podkoszulek czy dziurawe
spodnie, które miał na sobie.
- Wyglądasz okropnie! –
wykrzyknęła Isabelle na widok brata.
Alec odpowiedział jej
krzywym uśmiechem.
- Ciebie też miło
widzieć. – Wysilił się na złośliwość, która została całkiem zignorowana. Izzy
dalej przyglądała mu się, jakby był eksponatem w muzeum. I to jednym z tych, do
których zdążyły się już dobrać mole, umniejszając jego wartość
historyczno-wizualną. Na szczęście przeniosła się z tymi obserwacjami do
salonu, co zaoszczędziło Alecowi wstydu przed sąsiadami.
- A ciebie nie –
powiedziała Izzy nawiązując do jego wcześniejszej wypowiedzi. – Serio, Alec.
Kocham cię, ale patrzenie na ciebie boli. Zawsze wyglądałeś, jakby rodzice cię
głodzili, zwłaszcza w porównaniu z Jace’em, ale teraz przypominasz kościotrupa.
Przygryzł wargę, bo nic
sensownego nie przyszło mu do głowy. Sam wiedział, że stracił na wadze dużo
więcej niż można by to uznać za normalne. Koszula, którą kupił na Hawajach,
razem z Magnusem, wisiała na nim, jakby wyciągnął ją z szafy starszego brata.
Nie było mowy, żeby pokazał się w niej Isabelle. Nie dość, że nie uchroniłoby
go to przed wizją przedweselnych zakupów to jeszcze przestraszyłby siostrę. Co
prawdę mówiąc i tak mu się udało. Brawo, Alec.
- Czy ty w ogóle coś
jesz? – zapytała Isabelle kierując się w stronę lodówki i choć bardzo chciał
skłamać, nie miało to najmniejszego sensu.
Kuchnia wyglądała na
nieużywaną od miesięcy, jeśli nie liczyć sterty kubków po kawie, piętrzących
się w zlewie. Izzy nawet nie wiedziała, że brat tyle ich ma. Chyba najwyższy czas
przestać mu je prezentować. Może dzięki temu zacznie zmywać regularniej.
Z sercem w gardle
otworzyła lodówkę. I aż jęknęła. Poza mlekiem do kawy i szronem nic w niej nie
było (nawet światła, widocznie żarówka przepaliła się jakiś czas temu i Alec
jej nie wymienił). Już chyba wolałaby jakieś zaśmierdłe resztki. Oznaczałoby
to, że jej brat chociaż podjął jakąkolwiek próbę dostarczenia swojemu
organizmowi niezbędnych wartości odżywczych.
- Alec! – krzyknęła
wściekła, ale kiedy tylko spojrzała na brata jej twarz złagodniała. Coś w jego oczach
jasno dawało do zrozumienia, że świat wystarczająco mu dokopał.
- Co się dzieje? –
Spytała łagodniej?
Mężczyzna wzruszył
ramionami.
- Nie miałem czasu iść na
zakupy.
To kłamstwo było zbyt
żałosne, nawet jak na zdolności Alexandra. Izzy niepokoiła się coraz bardziej.
- To się zamawia pizzę a
nie przeprowadza eksperyment sprawdzający, ile człowiek jest w stanie przeżyć
na kawie i powietrzu!
Nie wiedząc, co
odpowiedzieć Alec wzruszył ramionami. Zawsze tak robił, ilekroć ojciec go pytał
o brak postępów w nauce tego, czy innego języka. I niezmiennie irytowało to
Roberta Lightwooda, który odnosił wrażenie, iż syn się z niego naśmiewa. Izzy
wiedziała jednak, że był to gest skrajnego zagubienia. I dlatego, zamiast przewrócić
oczami, jak miała to w zwyczaju, odeszła od lodówki i mocno przytuliła brata.
Ze zdziwieniem odkryła, że Alec odpowiedział jej uściskiem. Do tej pory, jeśli sprawa
nie dotyczyła jej i to nie ona potrzebowała przytulenia, Alec traktował tego
typu gesty jak coś co należało przeczekać i zwyczajnie na nie, nie odpowiadać.
- Co się dzieje – spytała
ponownie.
- Nic… Nic, z czym bym
sobie nie poradził.
Isabelle przełknęła
ślinę. Już samo przyznanie się, że coś było nie w porządku, stanowiło
siedmiomilowy krok w jej kontaktach z bratem. Chciała się cieszyć z kruszącego
się między nimi muru, ale okoliczności jej na to nie pozwalały.
- Potrzebujesz…
Potrzebujesz pomocy? – Nie była pewna czy pytanie o to było dobrym pomysłem. Mogło
sprawić, że mur stanie ponownie. Jeszcze wyższy i grubszy.
- Nie.
Odpowiedź nadeszła tak
szybko, że nikt przy zdrowych zmysłach, nie mógł uznać jej za szczerą. Izzy
postanowiła udawać kogoś niespełna rozumu.
- Okej. Ale jakby co… -
Pozwoliła by resztę dopowiedział sobie sam.
Alec pokiwał głową i
wyswobodził się z objęć siostry. Musiał to zrobić, bo przez jedną straszną
chwilę chciał jej wszystko powiedzieć. O sobie. O Magnusie. Powstrzymał się w
ostatniej chwili. Tak było od wizyty Cat. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
Cały czas myślał o słowach kobiety. „Złamałeś mu serce”. Wiedział, że to nieprawda.
Magnus był zbyt wspaniały, by cierpieć z powodu kogoś takiego, jak on. Na pewno
już znalazł sobie jakieś pocieszenie. A przynajmniej taką miał nadzieję. No…
Część niego miała taką nadzieję. Cała reszta aż skręcała się na tą myśl.
Podobnie, jak na wizję cierpiącego Magnusa. Cierpiącego z jego powodu. Miał w
głowie istny lunapark myśli. Tak różnych, że ledwie mógł wytrzymać sam ze sobą.
A jedynym wyjściem wydawało się wykrzyczenie komuś w twarz tego, co go gryzło.
I niech się dzieje wola Nieba.
Bał się, że w końcu
pęknie. I to w najmniej odpowiednim momencie. Miał tylko nadzieję, że wtedy
będzie przy nim Izzy a nie Jace.
- A tak na marginesie… -
Dziewczyna ponownie zlustrowała go spojrzeniem. Ciągle coś jej nie pasowało w wyglądzie
brata i wcale nie chodziło o tą niezdrową chudość. W końcu dotarło do niej, z
czym, od samego początku miała problem. – Co ci się stało w rękę?
Wzrok Aleca momentalnie
powędrował do pokrytej strupami dłoni. Nie goiła się tak ładnie, jakby sobie
tego życzył. Na szczęście udało mu się chociaż ukryć ślad na ścianie. Co prawda
za pomocą wygrzebanego z dna szafy jakiegoś kiczowatego obrazka (spadek po
poprzednim wynajmującym), ale zawsze.
- Upadłem. – Schował rękę
do kieszeni. – To, co? Chcesz pizzę?
Zrozumiawszy, że już nic
więcej z brata nie wyciągnie, pokiwała głową. Godzina zwierzeń minęła i nie od
niej zależało, kiedy nastąpi znowu.
- Hawajska? – spytała
znając kulinarne fetysze brata. Ku jej zdumieniu Alec pokręcił głową z miną,
jakby ktoś właśnie przejechał mu kota.
- Nie. Cokolwiek, byle nie
hawajska.
- Co ci się stało w rękę?
Alec posłał bratu
spojrzenie z gatunku tych, którymi Juliusz Cezar obdarzył Brutusa podczas ich
ostatniego spotkania. Oczywiście Jace nie zwrócił na to uwagi grzebiąc w
lodówce (tym razem pełnej; co by o nim nie mówić Alec potrafił uczyć się na
błędach).
- Upadłem – powtórzył swoje
kłamstwo przeklinając jednocześnie dłoń, która naprawdę nie chciała się goić.
Może gdyby choć trochę na nią uważał i nie sprawiał, że strupy co chwila
odpadały, coś by pomogło. Nie miał jednak siły nad tym myśleć. Zwłaszcza pod
czujnym spojrzeniem Clary. Kobieta na pewno mu nie uwierzyła.
Jace wychylił głowę z
lodówki, z ust zwisał mu kawałek suszonego mango. Alec sam siebie spytał, gdzie
miał rozum, kiedy pakował akurat tę rzecz do lodówki. I zaraz także sam sobie odpowiedział.
Nigdzie. Rozum już dawno go opuścił. A wszystkie myśli znajdowały się w lofcie
na Brooklynie. No i powinien się cieszyć, że w lodówce nie znalazł się na przykład
proszek do prania, bo wzbudziłoby to tylko wiele niepotrzebnych pytań.
Mina Jace’a należała do
tych z cyklu „nie wierzę ci, ale nie powiem tego głośno licząc, że się
opamiętasz”. Jace dobrze znał brata i wiedział, że naciskaniem niewiele
zdziała. Alec musiał mieć pozostawioną swobodę działania, własną przestrzeń.
Luz. Jak zwał tak zwał. Grunt, że przypieranie do muru stanowiło najgorszy
możliwy sposób postępowania z Alekiem. Clary jeszcze się tego nie nauczyła
(albo nie chciała nauczyć, w końcu tłumaczył jej to nie raz i nie dwa), dlatego
kiedy tylko zobaczył, że narzeczona chce coś powiedzieć, szybko zamknął lodówkę
i wcisnął w dłoń zaskoczonej kobiety opakowanie mango.
- Wiesz, że to nawet
dobre?
Clary przewróciła oczami, ale posłusznie
zaczęła jeść.
- Co to za zapach? –
zapytała uporawszy się z pierwszym kawałkiem. Takich rzeczy naprawdę nie
należało trzymać w lodówce. Bolały ją zęby i dziąsła.
Jace pociągnął nosem nie
do końca pewny, o co jego narzeczona pyta. Za to Alec – wręcz przeciwnie. Sam
nie wiedział, co go podkusiło, ale podczas wyprowadzki ukradł jeden z szamponów
Magnusa, o zapachu drzewa sandałowego. I chyba był prawdziwym masochistą, bo
mył się nim niemal codziennie. Tylko dzięki niemu nie zaniechał higieny
osobistej.
- A to wizyta towarzyska
czy przesłuchanie? – Starał się by zabrzmiało to, jak żart. Nie jemu oceniać rezultat,
ale Clary się uśmiechnęła. Co prawda nieco wymuszenie, ale jednak.
- No już, nie gniewaj
się. Po prostu chciałam powiedzieć, że to do ciebie pasuje. Czymkolwiek by nie
było.
- W sumie… - Do rozmowy włączył
się Jace. – Racja – zgodził się. – Teraz już spokojnie możesz iść wyrywać laski
– powiedział a w jego oku pojawił się dziwny błysk.
Alecowi dreszcz przeszedł
po plecach. Wszystkie najgorsze pomysły Jace’a zaczynały się właśnie od tego
błysku. Jeśli zaraz zostanie zaproszony na „noc podrywu”, z bratem w roli
skrzydłowego, zacznie krzyczeć.
- Pomijając aż nazbyt
intymne pytania i remanent w mojej lodówce… Po co przyszliście?
Alec podszedł do kuchenki
i wstawił wodę. Kawa zawsze była dobrym wyjściem. Tym bardziej, że miał ją w
czym zaparzyć. Po wizycie Izzy zmusił się do pozmywania swojej kolekcji (tym
bardziej, że zapas czystych kubków uległ wyczerpaniu). Wiedział, że siostra
musiała zdać Jace’owi relacje z tego, jak wyglądało jego mieszkanie, stąd
gmeranie w lodówce. Nawet jego brat nie był aż takim prostakiem. To wszystko stanowiło
mocno zawoalowaną troskę. Alec nie
pozwalał martwić się o siebie wprost, dlatego jego rodzeństwo wypracowało
własny system. Kochał ich za to.
- No wiesz?! – Jace,
który już otwierał szafkę, żeby wyciągnąć z niej kubki, puścił uchwyt i złapał
się w teatralnym geście za klatkę piersiową. – Naprawdę uważasz, że potrzebuję
powodu, żeby odwiedzić brata?
Alec przewrócił oczami.
- Po pierwsze: serce jest z drugiej strony.
- Po pierwsze: serce jest z drugiej strony.
Jace spojrzał w dół i
chwilę kontemplował widok.
- Serio? Jakim cudem ty
zdałeś prawo jazdy?!
- Na ładne oczka. –
Wyszczerzył się. – I ujmujący uśmiech. A poza tym zapowiedziałem, że będę
przychodził na egzamin do skutku… - Zastanowił się, co jeszcze mógłby
powiedzieć, kiedy Alec w końcu parsknął śmiechem.
- Jesteś niemożliwy!
- Ale i tak mnie kochasz.
– Wyszczerzył się jeszcze szerzej. Dobrze było widzieć Aleca uśmiechniętego. Może
i dyplom Harwardu był poza jego zasięgiem, ale nawet on zauważył, że z bratem
działo się coś złego.
Spojrzał na osad po kawie
w ulubionym kubku Aleca.
I to bardzo.
Miał nadzieję, że jego
pomysł, choć niezaaprobowany przez Clary pomoże Alecowi sobie z tym poradzić.
- Nie mam innego wyjścia
– westchnął Alexander. – Nienawidzenie ciebie wymaga za dużo energii. Poza tym
jestem na ciebie skazany poprzez papiery adopcyjne i umowę o pracę.
Jace wystawił mu język.
Dokończyli robić kawę w
towarzystwie wzajemnych złośliwości i przekomarzanek. Jace był z siebie dumny.
Poprawił bratu humor. Może nie jakoś spektakularnie, ale zawsze. Jak to mówią?
Metoda małych kroczków. Prawdziwy hit przygotował na później.
- No to co was sprowadza?
– spytał Alec, kiedy rozsiedli się już wygodnie w salonie. – I nie rób miny skrzywdzonej
niewinności – zwrócił się do brata. – Przecież widzę, że aż cię nosi. Ostatnio byłeś
taki podjarany, kiedy chwaliłeś się wszem i wobec, że Clary przyjęła twoje
oświadczyny.
Jace zrobił nabzdyczoną
minę, bo faktycznie nie zachował się wtedy, jak na macho przystało. Za to Clary
zaczęła chichotać. Jace nigdy wcześniej i nigdy później nie był aż tak uroczy.
- Tym razem to nic tak
spektakularnego – zapewniła Aleca i sięgnęła po torebkę. – Po prostu chcieliśmy
ci to dać.
Wyciągnęła białą kopertę
i podała ją mężczyźnie. Ten w pierwszym, całkowicie naturalnym odruchu chciał
się cofnąć. W końcu chodziło o coś, co wywoływało u Jace’a niemal dziecięce podekscytowanie.
Ostatecznie się jednak przemógł i przyjął prezent. Chwilę obracał kopertę w dłoniach,
a kiedy dotarło do niego, co najprawdopodobniej znajdowało się w środku, na
jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Serio? Przecież
mieliście się w to nie bawić? – Zaczął otwierać kopertę
Clary poczuła dziwny
niepokój. Jace był zbyt cicho. W dodatku jego prawa stopa wciąż drgała a oczy utkwione
były w Alecu. Gdyby na początku związku nie oduczyła go obgryzać paznokci teraz
zapewne oddawałby się temu hobby, z pełnym zaangażowaniem. Co ten idiota
wymyślił?
- Niby tak – zwróciła się
do Alexandra. – Ale trafiliśmy na promocje i uznaliśmy, że to będzie całkiem
miła pamiątka.
Alec pokiwał ze
zrozumieniem głową. Od samego początku kwestia zaproszeń była raczej tematem
wrażliwym. Matka Clary, gdy tylko dowiedziała się o planowanym ślubie próbowała
ją namówić, by przygotowała je sama. W końcu, jako artystka, miała ku temu
predyspozycje. Jednak dziewczyna nie czuła się na siłach podjąć się takiego
zadania. A wszystkie sklepowe gotowce nie spełniały jej oczekiwań. Jace musiał
się sporo nagimnastykować, żeby Clary w ogóle ślubu nie odwołała. Żalił się później
Alecowi, że wszystkie kobiety są szalone, ale ślubne przygotowania tylko to
szaleństwo potęgują.
Ostatecznie całkiem
zrezygnowali z zaproszeń. No może jednak nie tak ostatecznie, skoro jedne
trzymał właśnie w dłoniach.
Przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
Jeśli miałby być szczery, nie tego się spodziewał. Clary, jako artystyczna
dusza kojarzyła mu się raczej z czymś szalonym i kolorowym. Tymczasem trzymał w
dłoniach poważnie wyglądające złote zaproszenie, tłoczone we wzór winorośli. Było
ładne, temu nie mógł zaprzeczyć, jednak nijak nie pasowało mu do Clary i Jace’a.
Kobieta widząc jego minę pośpieszyła
z wyjaśnieniami.
- Też na początku byłam
sceptyczna, ale potem pomyślałam, że nie ma lepszego sposobu, żeby zaskoczyć
gości, prawda?
Uśmiechnęła się i Alec musiał
przyznać jej racje. Mniej by się zdziwił, gdyby dostał puszkę farby, gdzie
zamiast etykiety przyklejony byłby tekst zaproszenia. Z poufnych źródeł
wiedział, że coś takiego było rozważane przez chwilę. Ostatecznie jednak
uznano, że Robert i Maryse mogliby nie zrozumieć żartu a nikt nie chciał
patrzeć na ich naburmuszone miny przez całe wesele.
- Jest bardzo ładne. –
Obracał zaproszenie w palcach. Było zamykane na mały papierowy paseczek, który
chronił środek przed wypadnięciem, więc mógł sobie pozwolić na niewielkie
akrobacje. – Naprawdę. – Nagle cała idea ślubu wydawała mu się bardziej realna.
Zabawne, co może zdziałać kawałek papieru.
- Zamiast podziwiać mógłbyś
je w końcu otworzyć!
Spojrzał na brata i
poczuł dziwny niepokój. Jace miał tę swoją, zwiastującą kłopoty, minę. Szybko
przeniósł spojrzenie na Clary, ale kobieta wyglądała na tak samo zaniepokojoną,
jak on sam. I Alec już wiedział, że cokolwiek wykombinował Jace, zrobił to sam,
bez konsultacji z narzeczoną. Albo z nim. Izzy pewnie też o niczym nie
wiedziała, bo gdyby to było coś naprawdę głupiego ostrzegłaby go. Albo wykopała
bratu ten pomysł z głowy. Jeśli zaś Jace trzymał coś w tajemnicy przed wszystkimi,
których kochał, to można było się spodziewać katastrofy.
Ostrożnie otworzył
zaproszenie i wtedy coś z niego wypadło. Zdjęcie. Podniósł je ze stolika i
przyjrzał się mu uważnie. Z fotografii patrzyła na niego urocza dziewczyna o
przyciętych na pazia czarnych włosach, dużych piwnych oczach, twarzy jak
serduszko i wąskich ustach pociągniętych beżową szminką. Uśmiechała się
nieśmiało a jej policzki były lekko zarumienione. Skórę miała niemal tak bladą
jak on. Alec nie nazwałby jej ładną. I wcale nie chodziło o jego preferencje.
Po prostu, do dziewczyny ze zdjęcia, bardziej pasowało określenie: słodka. Albo
urocza. Gdyby był hetero pewnie chętnie by się z nią umówił. I to właśnie ta
myśl go zmroziła.
Pozornie niedbałym ruchem
odłożył zdjęcie na stolik i spojrzał na brata. Jace szczerzył się jak szaleniec.
- Kto to? – spytał Alec.
O dziwo głos mu nie drżał. Podobnie jak ręka, którą wskazywał zdjęcie, teraz
będące w dłoniach Clary. Dziewczyna przyglądała się fotografii z miną jakby nie
mogła się zdecydować, czy udusi swojego narzeczonego gołymi rękami czy też
zapłaci komuś, żeby nabił go na pal.
- Nie zrobiłeś tego –
wyszeptała, ale Jace zdawał się jej nie słyszeć. Odebrał zdjęcie i ponownie
podał je Alecowi. Ten nie wykonał żadnego gestu świadczącego, że ma zamiar je
przyjąć. Jace wzruszył ramionami i położył fotografie na stolik, w taki sposób
by znajdująca się na nim dziewczyna bez przerwy spoglądała na Aleca. Ten zaraz
obrócił fotografie twarzą w dół, co wywołało u Jace’a głębokie westchnięcie.
- Kto to jest? – powtórzył
Alec.
- Jessica Hawkblue.
Imię i nazwisko nic mu
nie mówiło. Równie dobrze Jace mógłby rzucić jakimikolwiek danymi a on dalej
miałby pustkę w głowie.
- I jest twoją parą na
nasze wesele – dodał szybko blondyn, widząc minę brata.
Alec zamarł. Dosłownie.
Nawet przestał oddychać. Przez dłuższą chwilę patrzył się na brata oniemiały, niezdolny
do żadnej aktywności. Dopiero mocne uderzenie w plecy, ze strony Clary,
przypomniało mu o konieczności oddychania. Wziął głęboki wdech i zaraz się
rozkaszlał.
- Co? – wycharczał przez
zaciśnięte gardło, jednocześnie starając się unormować oddech. Może się
przesłyszał?
Jace przewrócił oczami.
Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Alec robił taki cyrk zamiast rzucić się mu na
szyję z głośnym „dziękuję, braciszku!”.
- To jest Jessica Hawkblue – powtórzył takim tonem, jakim zwykle tłumaczy się małym
dzieciom, że jedzenie piasku raczej nie należy do najlepszych sposobów zabawy,
w piaskownicy. – Twoja para na nasze wesele. – Chcąc potwierdzić swoje słowa sięgnął
po zaproszenie, o którym Alec, szczerze mówiąc zapomniał, i wskazał mu wypisany
własną ręką tekst. Alec zignorował większą jego część i skupił się na dwóch
nazwiskach. A dokładniej mówiąc, na jednym. Tym, którego w ogóle nie powinno
tam być. Jessica Hawkblue. Widział je nawet wtedy, gdy Clary wyrwała mu
zaproszenie i sama zaczęła się w nie wpatrywać, zupełnie jakby miała przed
oczami wyjątkowo paskudnego karalucha.
-
Jace! Jak mogłeś?!
-
Ale o co ci chodzi? – Mężczyzna patrzył na nią niczym uosobienie niezrozumienia
i niewinności. On naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że zrobił coś złego.
I to było najgorsze.
-
Alec się cieszy, prawda Alec? – Spojrzał na brata i ugryzł się w język. Alec
się nie cieszył. Więcej. Alec był… Nie, nie zły, co jeszcze Jace mógłby
poniekąd zrozumieć. Jednak brat był… smutny? Rozczarowany? Załamany? Ostatni
raz widział go w takim stanie, gdy wyprowadzał się od rodziców. Do świadomości
Jace’a zaczynała dobijać się myśl, że coś spieprzył. Postanowił zaryglować jej
drzwi.
-
Alec?
-
Dlaczego, Jace?
Mężczyzna
przełknął ślinę. Głos brata brzmiał dziwnie.
-
Bo… Bo nie powinieneś, jako drużba, iść na nasze wesele sam. Wiesz jakby to
wyglądało?
Alec
wydał z siebie głuchy jęk, który Jace umyślnie zignorował.
-
Poza tym nie mogłem już patrzeć, jak męczysz się byciem singlem. Musisz sobie,
w końcu, kogoś znaleźć. A Jess jest akurat w twoim typie. Ładna, cicha, trochę
nieśmiała, jak ty…
-
Skąd wiesz? – przerwał mu Alec, który z jakiegoś powodu mocno zaciskał palce na
materiale jeansów.
-
Hej! Rozmawiałem z nią! To nie tak, że umawiam cię z jakąś randomową laską z
Tindera!
-
A skąd wiesz, że ona jest w moim typie?
Jace
przewrócił oczami z miną mówiącą, że pytanie jest zbyt głupie, żeby na nie
odpowiadać, ale poświęci się dla dobra ogółu.
-
Jesteś moim bratem. Znam cię.
Alec
parsknął śmiechem, w którym nie było za grosz wesołości. Jace poczuł, że rygiel
jaki założył zaczyna pękać.
-
Serio?! – Alec wstał i zaczął chodzić po pokoju. – Twierdzisz, że mnie znasz,
dlatego bierzesz jakąś laskę, Bóg wie skąd…
-
Z siłowni – wtrącił Jace, ale brat nawet na niego nie spojrzał. Nadal krążył po
pokoju. Wyglądał jak dzikie zwierzę, które ktoś najpierw rozwścieczył a później
zamknął w klatce, bez możliwości wyładowania gniewu. I zaczął walić metalowym
kijem o pręty. Jace nigdy nie widział brata w takim stanie. Przeniósł spojrzenie
na narzeczoną, co nie okazało się dobrym pomysłem, bo Clary patrzyła na niego
tak, że miał ochotę zapaść się pod ziemię. Albo wyemigrować gdzieś na drugi
koniec globu, do pa[A1] ństwa,
którego nawet nie było na mapie. Jakimś cudem udało mu się wkurwić dwie
najważniejsze osoby w swoim życiu. I to jedną rzeczą. Brawo, Jace, twój nowy
rekord.
-
Twierdzisz, że jest w moim typie! – kontynuował Alec na moment przystając. –
Gówno wiesz o moim typie! – wrzasnął i Jace pierwszy raz w życiu wystraszył się
brata.
-
I jeszcze każesz nam iść razem na wesele! – Wznowił marsz. – Wiesz… Randkę w
ciemno jeszcze bym zrozumiał. Przełknął jakoś… Ale to jest pieprzone wesele! Wiesz,
jak trudno byłoby to później odkręcić?!
-
Ale po co cokolwiek odkręcać?! – zdziwił się Jace. – Jessica jest naprawdę super
– mówił dalej, choć Clary złapała go za ramie i boleśnie wbiła paznokcie w
skórę. – Tworzylibyście fajną parę! W końcu byłbyś normalny…
Alec
przystanął i zmierzył brata spojrzeniem, które mogłoby cofnąć efekt
cieplarniany. Jace starał się udawać, że nie zrobiło to na nim wrażenia zaś w
środku cały aż się trząsł. No i miał ochotę walnąć głową w mur. Najlepiej berliński.
Przed zburzeniem. Zdawał sobie sprawę, że powiedział trochę za dużo, ale nie
miał pojęcia jak to cofnąć by wyjść z tego z twarzą. Postanowił więc dalej w to
brnąć licząc, że zgodnie z prawami rządzącymi wszechświatem brat ostatecznie mu
wybaczy.
-
W twoim wieku powinieneś już kogoś mieć!
Na
twarzy Aleca odmalował się trudny do opisania ból. Clary jeszcze mocniej wbiła paznokcie
w skórę narzeczonego tak, że pojawiły się na niej ciemne półksiężyce.
-
Zamknij się Jace! – krzyknęła. Liczyła, że to jakoś uspokoi mężczyznę. Próżne
nadzieje. Jace wyszarpnął rękę z jej uścisku i zaczął rozcierać bolące miejsce.
-
Dlaczego? Bo mówię prawdę? Alec musi w końcu sobie kogoś znaleźć! Jak normalny
facet! A kiedy ktoś próbuje mu w tym pomóc, obraża się niczym mała dziewczynka.
Dorośnij chłopie! – Ostatnie słowa skierował do brata. Ten patrzył na niego
niewidzącym wzrokiem.
-
Jesteś taki sam, jak rodzice – powiedział w końcu. – Też chcesz ustawiać mi
życie.
-
Ktoś musi, skoro ty sam nie potrafisz!
W
tym momencie wiedział już, że przekroczył nieprzekraczalną granicę.
-
Alec… Ja…
-
Wynoś się.
To
nie był krzyk. Jace wolałby, żeby Alec krzyczał. Ale nie. Ten wyszeptał te dwa
słowa, co było chyba najgorszym możliwym posunięciem. Przynajmniej z punktu
widzenia Jace’a.
-
Alec…
-
Wynoś się.
Chciał
coś powiedzieć. Może przeprosić a może kłócić się dalej, ale Clary w końcu
wzięła sprawy w swoje ręce. Złapała narzeczonego za kołnierz i z siłą, o jaką
nikt by jej nie podejrzewał, pociągnęła go do drzwi. A potem za nie wywaliła.
-
Przepraszam, Alec – szepnęła i również wyszła.
Kiedy
zamknęły się za nimi drzwi Alec opadł na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Czuł
się zły, smutny, zraniony i… rozczarowany. Wszystko na raz. Nie mógł otrząsnąć
się z szoku. Czy naprawdę wszyscy roszczą sobie prawo do decydowania o jego
życiu?! Bez pytania go czego tak naprawdę chce?!
Nie
wszyscy, dotarło do niego po chwili. Wciąż była jedna osoba, dla której JEGO
zdanie było ważne. Dbała o JEGO komfort. Magnus… Magnus był chyba jedyną osobą
na ziemi, dla której nie musiał się zmieniać. Która akceptowała go takim jakim
był i naprawdę słuchała tego, co mówił. A on tak łatwo z niego zrezygnował. I
to w imię kogo? Brata zapatrzonego w czubek własnego nosa? Ustawiającego życie
innym, tak by pasowało to do jego koncepcji rzeczywistości?
Spojrzał
na zaproszenie.
Magnus
nigdy nie posunąłby się do czegoś takiego.
Magnus…
Wstał
gwałtownie, chwycił kurtkę i wybiegł z mieszkania.
Dzwonek
do drzwi rozdzierał powietrze a on nie po raz pierwszy pożałował, że nie ma
magicznych mocy. Wtedy mógłby teleportować stojącą na klatce schodowej osobę
wprost do Tybetu, żeby strzygła jaki. A tak, niestety, musiał wstać z kanapy i
pójść otworzyć. Był niemal pewny, że dobijającym okaże się Ragnor. Twarz
Magnusa wykrzywił nieprzyjemny grymas. Od kiedy jego przyjaciel dowiedział się
o Londynie (musi pamiętać, żeby zemścić się na Camille) obchodził się z nim jak
z jajkiem. Jakby był jakimś cholernym Humpty’m Dumpty’m, który w każdej chwili
może spaść z pieprzonego muru i roztrzaskać sobie czaszkę. Dopiero kilkudniowa
abstynencja dała mu jako taki argument, żeby pozbyć się przyjaciela z
mieszkania i w końcu pomyśleć bez uczucia wiecznego śledzenia. Wystarczy, że
Catarina dzwoniła trzy razy dziennie (na szczęście Ragnor miał dość oleju w głowie,
żeby nie mówić jej o Londynie; tyle dobrego). Ale, jak słychać, ragnorowego samozaparcia
starczyło na dobę.
Mamrocząc
pod nosem inwektywy, jakich nie powstydziłby się pijany marynarz wychowany
przez stado szewców, poszedł otworzyć.
-
No i czego chcesz ty stary ośle?! Jeszcze nie… - urwał widząc kogo ma przed
sobą. – Alexander? – wyszeptał niepewny czy świat sobie z niego nie żartuje. A
może to opóźnione delirium?
-
Mogę wejść? – zapytał mężczyzna przestępując z nogi na nogę. Jego policzki
płonęły a sklejona potem grzywka opadła na czoło. Magnus nabrał przemożnej
ochoty by ją odgarnąć.
-
Magnus?
-
A… Tak…
Przesunął
się, by wpuścić Aleca do środka. Nie mógł pozbyć się uczucia nierealności całej
sceny. Zamykając drzwi wykorzystał okazje, żeby złapać skórę przy nadgarstku i mocno
ścisnąć. Zabolało. To nie był sen. Teraz pozostawało pytanie czy to dobrze czy
źle.
Starając
się panować nad oddechem stanął twarzą do Aleca. Mężczyzna wyglądał jak
chodzące poczucie winy. Magnus nagle zaczął się bać, że Alexander przyszedł
odebrać swój sweter, (który co prawda nie pachniał już nim – nawet pogrążony w
depresji nie zmusiłby się do tego, by nosić tą samą rzecz kilka tygodni, bez
prania – ale i tak nie chciał się z nim rozstawać).
-
Alexandrze…
Nie
zdążył powiedzieć nic więcej, nim ciepłe wargi mężczyzny otuliły jego własne. Od
razu odpowiedział na pocałunek Czyż nie tego, cały czas, pragnął?
Całowali
się żarliwie, z pasją jakiej Magnus nigdy wcześniej nie zaznał.
Gdy
oderwali się od siebie, ciężko dysząc, miał wrażenie, że śpi, choć wciąż czuł intensywne
mrowienie warg.
-
Alexandrze…
-
Kocham cię.
WOOOHOOO mimo że Jace podniósł ciśnienie to w końcu Alec się zebrał w sobie.czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział. Tydzień jest zdecydowanie za długi
OdpowiedzUsuń