poniedziałek, 23 maja 2022

Mniejsze zło 2

 

MNIEJSZE ZŁO
2


- Papo!
Magnus podniósł wzrok znad projektu, nad którym spędził ostatnie kilka godzin, z marnym skutkiem trzeba dodać. Na widok syna wbiegającego do pokoju jego serce drgnęło. Nigdy nie pomyślał, że kiedykolwiek obdarzy kogoś tak wielką miłością jak tego chłopca.
- Co się stało, kochanie? Ciocia Catarina znów miała na sobie niepasujące skarpetki? – Uśmiechnął się.
Na twarzy wdrapującego mu się na kolana malca zagościła konsternacja.
- Nie wiem – przyznał i zrobił ruch jakby chciał zejść, ale Magnus przyciągnął go do siebie i zamknął w uścisku. Chłopiec zaczął chichotać.
Stojąca w drzwiach Catarina przyglądała się temu obrazkowi z rozczuleniem. Miło było patrzeć na tak szczęśliwego przyjaciela. Nawet jeśli wychowywał syna na lekkiego snoba.
- Bardzo proszę nie mieszać w to moich skarpetek – zastrzegła.
- Ale ciociu! – jęknął chłopiec a Magnus poczuł dumę. Jego krew! Rafael miał idealne wyczucie mody. Warto było inwestować w najmodniejsze dziecięce ubranka.
- Żadnego ale młody człowieku! – Cat skrzyżowała ręce na piersi niby w gniewnym geście, ale cała trójka wiedziała, że to tylko poza. Catarina nie potrafiła gniewać się na swojego chrześniaka. – Powiedz lepiej tacie co się stało na placu zabaw.
Starała się brzmieć wesoło, mimo to Magnus wyczuł jej wahanie. Cokolwiek się stało nie miało pełnego poparcia Catariny Loss.
Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, jeśli chodziło o Rafaela. Chłopiec od razu zaczął podskakiwać na kolanach ojca i wymachiwać czymś w czym Magnus, jako ojciec z ponad pięcioletnim stażem, rozpoznał dzieło życia, którym należało się zachwycać a w skrajnych przypadkach – powiesić na lodówce.
- Max zaprosił mnie na urodziny! – wykrzyczał uradowany chłopiec.
Dla Magnusa wszystko stało się jasne. Poczuł też nieprzyjemny ucisk w żołądku. Wiedział już, dlaczego Catarina miała taką minę. Od samego początku nie popierała przyjaźni rodzącej się pomiędzy Rafaelem a Maxem Lightwoodem. Sam Magnus nie miał nic przeciwko. Przynajmniej, dopóki ta relacja ograniczała się do popołudniowych spotkań na placu zabaw. Wiedział jak nietrwałe były to znajomości. Teraz jednak sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Chodziło o urodziny. A urodziny dla pięciolatka są tak samo ważne o ile nie ważniejsze niż gwiazdka i prezenty pod choinką. Zaczął się zastanawiać co sprawiło, że wielcy Lightwoodowie zgodzili się zaprosić jego syna.
O tej rodzinie słyszeli wszyscy w Nowym Jorku. Od pokoleń prowadzili firmę, która ciągle się rozrastała aż w końcu stała się jedną z największych międzynarodowych korporacji w Stanach. Byli bogaci, wpływowi i przystojni. A także cholernie uprzedzeni. Podobno bezpośrednio w swoim królestwie zatrudniali tylko białych a do wszystkich innych ras odnosili się co najmniej z chłodnym dystansem. Oczywiście każde z ich działań było zgodne z prawem; nikt jeszcze nie zdobył wystarczających dowodów mogących poświadczyć publicznie rasizm Lightwoodów.
A teraz ci sami ludzie zapraszali jego syna – pół Hiszpana – na urodziny jednego ze swoich potomków. Czy był w tym jakiś plan? Drugie dno? A może nowe pokolenie w końcu zaczęło myśleć?
- Mogę iść, papo?
Z rozmyślań wyrwał go proszący głos syna. Rafael zrobił tę swoją minę szczeniaczka, którą zwykle mógł wyprosić u ojca wszystko. Teraz jednak stawka była zbyt wysoka i Magnus zdołał się powstrzymać przed natychmiastowym obiecaniem synowi gwiazdki z nieba.
- Kiedy są te urodziny? – zapytał. Może los będzie mu sprzyjał i ich własne plany pokrzyżują to urodzinowe przyjęcie.
Rafael zrobił zdezorientowaną minę. No tak. Koncepcja dat i czasów jeszcze umykała jego dziecięcemu umysłowi. Uśmiechając się pod nosem Magnus wziął zaproszenie i zaczął je oglądać. Papier wyglądał jakby ktoś władował w niego wszystkie znane sobie przybory plastyczne, co najprawdopodobniej oznaczało, że mały Max Lightwood zrobił je samodzielnie. Przy czym włożył w cały projekt mnóstwo pracy oraz serca. Mężczyzna zaczął się bać, że chłopiec zaprosił swojego przyjaciela bez zgody rodziców, co wiele by komplikowało.  Ale też ułatwiało.
Z głośno bijącym sercem otworzył zaproszenie i mocno się zdziwił. Środek bowiem był wypełniony starannym, ozdobnym pismem, które kojarzyło się Magnusowi raczej z podstawami kaligrafii niż dziecięcym zaproszeniem. Ewidentnie było to pismo osoby dorosłej. Świadczył o tym także podpis na samym dole.
Alexander Lightwood.
Pierworodny aktualnie rządzącej pary. Przyszły prezes i właściciel całego tego szajsu. Magnus od razu go znielubił.
Zaczął czytać. Okazało się, że przyjęcie miało się odbyć w przyszłą sobotę, w największej sali zabaw w Nowym Jorku, (nie żeby Magnusa to zdziwiło). Poza tym, zgodnie z tekstem, wszyscy byliby zaszczyceni, gdyby zgodził się przyprowadzić Rafaela.
Tymczasem podekscytowany chłopiec wciąż skakał mu na kolanach.
- Max sam zrobił to zaproszenie!
No tak. Nigdy by się tego nie domyślił.
- Powiedział, że to dlatego, że będę jego gościem specjananalnym!
- Specjalnym – poprawił odruchowo Magnus i spojrzał na Catarinę. W jej oczach widział ostrzeżenie. A nawet więcej. Przyjaciółka całą postawą krzyczała: „Nie rób tego, głąbie!”.
Z drugiej strony miał Rafaela, który wciąż mu trajkotał o tym co robili dzisiaj z Maxem. Jego syn był dość zamkniętym dzieckiem i ciężko mu było znaleźć przyjaciół. Tak naprawdę Max Lightwood był pierwszym, który skradł serce Rafaela. Chłopcy znali się już długo jak na dziecięce standardy. Poza tym małym Lightwoodem zajmowała się znajoma jego przyjaciela. Lily Cheng. Na pewno powiedziałaby mu, gdyby istniał powód, dla którego miałby trzymać syna z daleka od chłopca. No i najważniejszy argument. Magnus nigdy tak naprawdę nie nauczył się odmawiać Rafaelowi.
- No dobrze – przerwał fascynującą opowieść o tym jak obu chłopcom udało się przejść aż połowę małpiego gaju ani razu nie upadając. – A już wiesz, co chciałbyś dać Maxowi na urodziny?
Chłopiec spojrzał na ojca szeroko otwartymi oczami po czym rzucił się mu na szyję.
- Dziękuję papo!
Przytulił syna samemu wtulając twarz w jego brązowe loki. Wcale nie po to by uniknąć karcącego wzroku Catariny. Wcale! Był przecież dorosłym mężczyzną.
 
Im bliżej było do urodzin małego Maxa tym bardziej Magnus się stresował. Kilka razy był nawet o krok od zadzwonienia pod podany na zaproszeniu, (które, notabene, trafiło ostatecznie na lodówkę) numer by upewnić się, że Rafael naprawdę będzie tam mile widziany. Jego drugi najlepszy przyjaciel – Ragnor Fell – wybił mu to z głowy uświadamiając, iż wyjdzie na zdesperowanego ojca, który za wszelką cenę chce by jego syn grzał się w świetle Lightwoodów. No może nie użył akurat tych słów. W jego wypowiedzi przewijało się sporo wulgaryzmów, ale ogólny sens pozostał. Magnus powinien dać sobie spokój.
Więc zamiast tego zaczął szykować plan B, czyli lody i maraton filmów Disneya na pocieszenie małego złamanego serduszka. Choć jego własne, dużo większe przecież, drgało boleśnie na myśl, że syn miałby zostać skrzywdzony. Sam Magnus wielokrotnie był prześladowany tylko z powodu tego jakim się urodził i chciał zaoszczędzić takiego bólu synowi. Niestety, świat był sparszywiałym miejscem i należało uczyć się tego od małego. Taką filozofię wyznawał kolejny z jego przyjaciół – imiennik małego Rafe’a – Raphael Santiago. Choć mężczyzna bez przerwy chodził skwaszony a od świata odgrodził się ścianą sarkazmu tak wyszukanego, że sam Magnus czasem się w nim gubił, to właśnie na jego widok mały Rafael, wtedy nazywany po prostu Dzieckiem, po raz pierwszy się uśmiechnął. Tak. Wybranie akurat tego imienia było ze strony Magnusa nieco złośliwe, ale nie miał za grosz wyrzutów sumienia.
Miał za to bardzo złe przeczucia.
 
Na parkingu jeszcze nie było tak źle, choć złoty kolor jego BMW nieco wyróżniał się na tle głównie czarnych i srebrnych aut. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy, prawda? Przecież dla niektórych samochód to tylko narzędzie umożliwiające przemieszczanie się z punktu A do punktu B; nie ma znaczenia czy było czarne, białe niebieskie czy – tak jak w przypadku Magnusa, złote.
Wiedział, że trochę oszukiwał sam siebie, ale potrzebował tego, żeby nie odpalić ponownie silnika i nie zwiać, gdzie pieprz rośnie. I wcale nie chodziło o niego tylko o Rafaela. Obiecał sobie kiedyś, że uchroni syna przed całym złem, które spotkało jego. Jak na razie szło mu całkiem nieźle, więc po co niszczyć statystyki?
- Chodźmy, papo!
Poczuł szarpnięcie za rękaw i dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że od kilku minut siedzą z Rafaelem w zgaszonym samochodzie.
- Już, iskierko.
Uśmiechnął się do syna a ten aż pokraśniał z dumy. Sam wybrał sobie strój na dzisiejszy dzień i składał się on z poszarpanych maszynowo czarnych jeansowych spodni oraz obszytej cekinami koszulki w kolorze fuksji. Kazał też położyć sobie na twarz trochę kosmetycznego brokatu. Tak, jego syn miał wyczucie mody i na pewno nie wyglądał jak typowy pięcio (prawie sześcio) latek. Podobnie jak on nie przypominał typowego ojca pięcio (sześcio) latka, w jeansach koloru głębokiego burgundu (najluźniejszych jakie posiadał, to w końcu przyjęcie dla dzieci) niebieskiej koszuli przetykanej złotą nicią i czarnej marynarce z cekinami. Całości dopełniały liczne naszyjniki, pierścionki i kolczyki. Oraz kilka niebieskich pasemek we włosach. A także pełny makijaż.
Wiedział, że nawet gdyby ubrał zwykły garnitur, albo – o zgrozo – koszulkę z dyskontu, i tak by się wyróżniał w tłumie, więc dlaczego nie zrobić wszystkiego by wyglądało na to, że chce się wyróżniać?
 
Kiedy wysiedli z samochodu Rafael podskakiwał podekscytowany i nawet nie złapał ojca za rękę, co było dla Magnusa sporym szokiem. Jego syn był raczej nieśmiałym dzieckiem i rzadko zdarzało się by sam, z własnej woli, rwał się gdziekolwiek. Tym bardziej miał nadzieję, że dzisiejszy dzień go nie rozczaruje.
 
Wchodząc na salę pełną dzieci Magnus był raczej przygotowany na ogłuszający wrzask, pisk i śmiech. Tymczasem tam, gdzie trafił najgłośniej zachowywały się chyba animatorki zachęcające dzieci do zabawy. Te może i chętnie by dołączyły do wygłupów w kulkach czy małpim gaju, ale wystarczyło jedno zerknięcie w stronę rodziców lub opiekunów by zaraz cały entuzjazm z takiego malca wyparował i powrócił on do bezpiecznej zabawy samochodzikami oraz lalkami.
Magnus miał wrażenie, że zamiast na dziecięce urodziny trafił na stypę, gdzie same dzieci znalazły się raczej przez pomyłkę. Rafael też wyglądał na lekko rozczarowanego.
Już miał powiedzieć synowi coś pokrzepiającego, gdy powietrze przeszył pełen radości krzyk.
- Rafa!
W tym samym momencie rozpędzony pocisk wpadł na Rafaela o mało go nie przewracając.
- Max! – ucieszył się chłopiec od razu rozpoznając w nacierającej sile przyjaciela.
Samemu Magnusowi zajęło to nieco więcej czasu. Sylwetka Maxa wyłoniła się dopiero, gdy chłopcy się rozdzielili.
Musiał przyznać, że Maxwell Lightwood był obiektywnie ładnym dzieckiem. Z jasną cerą, czarnymi włosami, które ktoś ewidentnie próbował dzisiaj ułożyć, ale poległ w tym starciu sromotnie oraz najbardziej niebieskimi oczami jakie kiedykolwiek widział. Kiedyś wyrośnie na pewno na przystojnego młodzieńca ze sznurem wielbicielek. Albo wielbicieli. Magnus nigdy się w tej kwestii nie ograniczał.
Tylko zanim to nastąpi będzie musiał popracować nad prezencją. Odniósł bowiem wrażenie, że rodzice pozwolili chłopcu ubrać pierwsze co wpadło mu w ręce. Czyli postrzępione jeansy, które już zdążyły zapoznać się z urodzinowym menu oraz za dużą koszulkę z logiem Star Wars. Sporo za dużą. Ktokolwiek podarował ją chłopcu nie miał pojęcia o dziecięcej anatomii.
Magnus, z własnego doświadczenia wiedział, że tacy ludzie istnieją i wcale nie muszą być ograniczeni umysłowo. Dajmy na to jego przyjaciela Ragnora. Zdobył tytuł profesora, kontaktowali się z nim uczeni z całego świata a na pierwsze urodziny Rafaela podarował mu piżamę, która nadal leżała w komodzie, bo chłopiec przewracał się o zbyt długie nogawki.
Uśmiechnął się do siebie. Miło było mieć świadomość, że nawet w tak idealnej rodzinie, za jaką uchodzili Lightwoodowie zdarzały się wpadki. Dziwiło go tylko, że nikt tych wpadek nie tuszował i zwyczajnie pozwolono Maxowi założyć tę koszulkę. Może faktycznie to nowe pokolenie nie było takie złe?
Ponownie przyjrzał się chłopcu i zobaczył, że Max zgubił skarpetkę. A ta, która została miała dziurę na dużym palcu. Nieco godziło to w jego poczucie estetyki, ale to już było skrzywienie zawodowe. Catarina ciągle mu mówiła, żeby przestał przerzucać swoją pasje na innych. Robiła to głównie wtedy, gdy próbował nauczyć ją robić makijaż.
- Papo! – Usłyszał głos syna. – To jest Max.
Po raz pierwszy spojrzał na obu chłopców razem i musiał przyznać, że ten widok… Nie bardzo mu się podoba. Rafael, ze swoją hiszpańską urodą, burzą brązowych loków i wielkimi orzechowymi oczami, w idealnym stroju, tak bardzo nie pasował do Maxa Lightwooda, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby nawet, iż ci się znają. Nie mówiąc o przyjaźni. A jednak. Obaj zdawali się czuć w swoim towarzystwie dziwnie swobodnie. Prawdę powiedziawszy Rafael nigdy nie zachowywał się tak w stosunku do innych dzieci, więc to może prawda, że przeciwieństwa się przyciągają…
Tymczasem Max jakby dopiero co go zauważył. Oderwał się od Rafaela i spojrzał w górę z szeroko otwartymi oczami. No tak. Magnus był wysoki a dla pięciolatka ledwie sięgającego ponad stół musiał wydawać się gigantem. Uśmiechnął się do chłopca a ten odpowiedział mu tym samym, pokazując przy okazji małe białe ząbki.
- Cześć, Max.
- Świecisz się – odpowiedział chłopiec z zachwytem a Magnus po prostu nie mógł nie parsknąć śmiechem. Przez moment obawiał się czy chłopiec nie strzeli focha jak czasem zdarzało się Rafaelowi, ale Max tylko jeszcze szerzej się uśmiechnął.
- To fajne – stwierdził.
Magnus od razu pogratulował sobie w duchu tych dodatkowych pięciu minut spędzonych przed lustrem. Bo skoro już otworzył brokat dla Rafaela, grzechem byłoby samemu nie skorzystać.
- Dziękuję.
Max nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie wtedy wszyscy usłyszeli krzyk.
- Max!
Normalne dziecko wystraszyłoby się słysząc karcący głos rodzica, ale mały Maxwell Lightwood tylko uśmiechnął się szeroko, co jednoznacznie pokazywało, jak bardzo chłopiec kochał ojca. Oraz, jak mocno rozpieszczony był.
- Tatusiu! – Przylgnął do nogi mężczyzny. – To jest Rafael!
Spora męska dłoń czułym gestem pogładziła czarne włosy dziecka.
- Miło mi cię poznać Rafaelu.
Mężczyzna wyciągnął drugą rękę w stronę chłopca. Magnus z niepokojem patrzył na syna. Rafa nie był przyzwyczajony do tego typu powitań. Okazało się jednak, że niepotrzebnie panikował. W oczach jego syna, po chwilowym zdenerwowaniu, pojawiły się zachwyt i duma. Z całą powagą, na jaką tylko było stać pięcio(sześcio)latka, uścisnął dłoń nieznanego mężczyzny.
- Dzień dobry.
- A ty, Max? Przywitałeś się z tatą Rafaela?
Chłopiec spłonął rumieńcem.
- Nie – bąknął. – Przepraszam. Dzień dobry – zwrócił się do Magnusa z miną winowajcy.
- Dzień dobry, Max – odpowiedział Magnus nie przestając się uśmiechać. To wszystko było nawet zabawne.
Chłopiec spojrzał na ojca a ten przyzwalająco kiwnął głową i Max, nie czekając już na nic, chwycił Rafaela za rękę ciągnąc go niemal od razu w głąb sali, szczebiocąc przy okazji coś o kulkach. Magnus ze zdumieniem odkrył, że jego syn się śmiał. I to tak swobodnie jak robił to przy nim w domu. Nagle całe to przyjęcie nie wydało mu się takim złym pomysłem.
- Przepraszam za Maxa. – Z zamyślenia wyrwał go męski głos. Prawie zapomniał, że miał towarzystwo. – Od tygodnia nie mówił o niczym innym niż to przyjęcie.
Które bardziej przypomina stypę, skonstatował w myślach Magnus. Miał jednak na tyle taktu, by nie mówić tego głośno.
- Nic się nie stało. To tylko dziecko.
Po raz pierwszy przyjrzał się uważniej swojemu rozmówcy; do tej pory jego uwagę przyciągał głównie syn. I o mało nie połknął języka. Dobrze, że przez cały college był w kółku teatralnym, bo inaczej nie powstrzymałby swojej zdradliwej szczęki sunącej ku podłodze. Przed sobą bowiem miał nie tylko dorosłą wersję Maxa, ale także… mężczyznę ze wszystkich swoich mokrych snów. Zdecydowanie wysokiego, zaledwie kilku cali brakowało mu, by dorównać samemu Magnusowi a to naprawdę był wyczyn. Z cudownie bladą cerą przypominającą blask księżycowego światła, kośćmi policzkowymi tak ostrymi, że można by o nie kroić salami, burzą kruczoczarnych włosów, których – podobnie jak u syna – nie dało się okiełznać a także najwspanialszymi oczami jakie Magnus kiedykolwiek widział. Wielkie, o barwie butelkowego niebieskiego szkła zdawały się przewiercać go na wylot.
Gdyby nie poczucie obowiązku – w końcu miał syna do wychowania – na pewno padłby trupem porażony tym nieskazitelnym pięknem. A także niesprawiedliwością świata. Bo dlaczego uosobienie jego wszystkich fantazji i skrytych marzeń musiało być żonate?! I musiało być Lightwoodem?! Co było synonimem, homofoba i rasisty?!
- Tak czy inaczej, przepraszam.
Albo mu się zdawało albo głos mężczyzny stał się o ton niższy.
- Również za siebie, w końcu sam jeszcze się nie przedstawiłem. Alec Lightwood. – Wyciągnął ku Magnusowi rękę.
 
Zobaczył go, gdy tylko wszedł do budynku. I wcale nie chodziło o ekstrawagancki strój, który… błyszczał. Nie. Nieznajomy roztaczał wokół jakąś dziwną aurę pewności siebie pomieszanej z czymś czego Alec co prawda nie potrafił nazwać a co ewidentnie go przyciągało.
Dlatego, bez zbędnych wyrzutów sumienia, przeprosił swojego rozmówcę będącego jednym z partnerów biznesowych ojca, którego wnuk chodził z Maxem do przedszkola (swoją drogą nigdy nie podejrzewał, że urodziny dziecka mogą być okazją do zawierania umów finansowych) i ruszył w stronę nowoprzybyłego. Na szczęście miał ku temu dobrą wymówkę, bo Max akurat w tym momencie pognał ku przyprowadzonemu przez mężczyznę chłopcu.
Wiedział, że ma przed sobą Rafaela nim jeszcze Max zaczął się wydzierać. W końcu tylko on, ze wszystkich kolegów syna, nie był biały. Co budziło największy sprzeciw Roberta i Maryse. Alec od zawsze wiedział, że jego rodzice są rasistami, ale nie podejrzewał ich o uprzedzenia sięgające tak głęboko by czepiać się dziecka. Miał tylko nadzieję, że dla dobra Maxa, jednak się dzisiaj nie pokażą.
Jemu kolor skóry nigdy nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Potajemnie fascynowała go ciemniejsza karnacja. Może to, dlatego ten mężczyzna tak go przyciągał? Jego złota skóra zdawała się lśnić w blasku jarzeniówek przez co zaschło mu w ustach. A im bliżej podchodził tym robiło się tylko gorzej. Mężczyzna był wysoki, wyższy nawet od niego, co dla Aleca stanowiło nie lada nowość. To zawsze on, przynajmniej od czasów dorastania, patrzył na wszystkich z góry. Teraz, gdy role się odwróciły… Przyjemny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. A kiedy dodatkowo spojrzał w oczy mężczyzny… Cudowne, lekko skośne, w niespotykanym złoto-zielonym kolorze… Alec miał wrażenie, że nieznajomy mógł jednym tylko spojrzeniem przejrzeć go na wylot, dotrzeć do najgłębszych, najbardziej chronionych zakątków jego duszy.
A teraz, na dodatek, miał go jeszcze dotknąć. I to nie tylko dlatego, że tak nakazywała uprzejmość. Nie. On chciał to zrobić.
Kiedy tylko ich ręce się zetknęły jego ciało przeszył prąd. Ledwie był w stanie skupić się na słowach mężczyzny.
 
- Magnus Bane.
Z trudem wymówił własne imię i nazwisko. Dreszcz jaki przeszył jego ciało, gdy tylko uścisnęli sobie z Alekiem dłonie, pochłonął niemal cały jego rozum. W ogóle tego nie rozumiał. Spotykał już ładnych ludzi. Oraz takich na widok których serce mu zamierało. Ale nigdy nie tracił głowy do tego stopnia. Na szczęście sam zainteresowany nie zauważył jego nagłej niedyspozycji. Z jego miny wynikało, że głęboko się nad czymś zastanawiał.
Pewnie nad tym jak szybko i elegancko go spławić, pomyślał Magnus. Dlatego następne słowa Alexandra mocno go zdziwiły.
- Cieszę się, że przyszliście. Max nie mógł się doczekać Rafaela i byłby zawiedziony, gdyby jego najlepszy przyjaciel się nie pojawił. – Starał się skupić na Maxie, żeby nie pokazać jakie wrażenie zrobił na nim głos mężczyzny. Idealnie jedwabisty, stworzony do tego by szeptać nim do ucha miłosne deklaracje…
STOP! Alec, stop! Co ty wyrabiasz?! Nie masz prawa myśleć tak o innych mężczyznach.
Nie rozumiał co się z nim działo. Pierwszy raz miał wrażenie, że nad sobą nie panuje. A przecież spotykał już przystojnych mężczyzn. Może nie tak jak Magnus, ale wtedy był nastolatkiem z buzującymi hormonami! A miał więcej samokontroli niż w tej chwili!
Z jednej strony chciał uciec i już nigdy nie widzieć tego człowieka na oczy. Z drugiej – takie rozwiązanie wydawało mu się torturą, bo marzył tylko o tym by do końca świata móc patrzeć w cudowne kocie oczy i słuchać wspaniałego głosu. Albo śmiechu. Bo Magnus Bane śmiał się wprost magicznie.
- Myślę, że zrobiłem to głównie z pobudek egoistycznych.
Dlaczego czuł się tak swobodnie w towarzystwie tego człowieka? Powinna być między nimi niezręczność, choćby dlatego, że Alexander nosił nazwisko Lightwood a on cóż… był Azjatą. Jednak mężczyźnie przed nim zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać.
- Rafael od tygodnia żył tylko tymi urodzinami. Gdybym odmówił miałbym w domu sfochowanego sześciolatka.
Po minie Alexandra widział, że tamten doskonale wiedział o czym mówił. Dla Magnusa to była miła odmiana. Jego przyjaciele, oczywiście niezaprzeczalnie wspaniali, nie potrafili przyjąć do wiadomości, że Rafael nie zawsze był takim słodkim dzieciakiem z ujmującym uśmiechem. Że czasami wychodził z niego istny diabeł, którego miało się ochotę wysłać do jakiejś szkoły z internatem, przynajmniej do uzyskania przez niego pełnoletności. Albo udusić. Takie rzeczy mógł zrozumieć tylko drugi rodzic.
A Alexander Lightwood był przecież rodzicem.
I mężem!
Więc przestań rozbierać go wzrokiem!
Magnus nie miał pojęcia co się z nim działo. Przecież widywał już ładnych mężczyzn. Miał ładnych mężczyzn w swoim łóżku, do cholery! I nie tylko. W grę na pewno też nie wchodziła frustracja seksualna. Ostatnia „noc wolności” jak nazywał te wieczory, gdy mógł sobie pozwolić zapomnieć, że był ojcem, okazała się całkiem udana. Więc dlaczego nie potrafił oderwać wzroku od Alexandra? Dlaczego myślał o rzeczach, które były zakazane, jeśli druga strona pozostawała w związku? Dobra, mężczyzna był w jego typie i to nawet bardzo. Ale to jeszcze nie powód by wyobrażać sobie ich razem przy śniadaniu. Albo kolacji. Albo w splątanej pościeli… Nie, nie było żadnego racjonalnego argumentu na to, że zachowywał się jak nastolatek wierzący jeszcze w miłość od pierwszego wejrzenia.
No może podejrzewana przez Ragnora skaza jego charakteru polegająca na nieświadomym, aczkolwiek chętnym, pakowaniu się w toksyczne związki.
Ale Ragnor był idiotą.
Żeby dalej o tym nie myśleć postanowił wrócić do tematu, który nieodmiennie zajmował go tak samo skutecznie jak moda.
- Chłopcy tak się spieszyli, że zupełnie zapomnieli o prezencie. – Podniósł rękę, w której trzymał wielką torbę ozdobioną balonikami.
Swoją drogą cholerstwo było ciężkie; Rafael uparł się, że jego prezent musi być idealny. „Najlepszy ze wszystkich”! Dlatego musiał zawierać każdą rzecz jaką Max lubił. A Max uwielbiał książki. I dinozaury. I piratów. I samochodziki. I… Magnus zgubił się w tych „i”, więc pozwolił synowi wpakować do wózka wszystko, co ten tylko chciał. Mógł sobie na to pozwolić, więc dlaczego nie? Zawsze chciał, żeby jego syn miał lepsze dzieciństwo od niego. I to pod każdym względem.
Alexandrowi oczy zaświeciły się w ten charakterystyczny sposób typowy dla rodziców, którzy już wiedzą, że ich dziecko będzie szczęśliwe.
- Myślę, że Max przypomni sobie o nim jutro, gdy emocje trochę opadną.
W tym momencie dało się słyszeć głośny chłopięcy śmiech.
- I zmniejszy się poziom cukru.
Magnus uśmiechnął się grzecznie choć wewnątrz cały panikował. Wizja położenia napakowanego cukrem Rafaela do łóżka napawała go grozą.
- W takim razie nie możemy pozwolić, żeby się rozczarował.
Podał mężczyźnie torbę. Jej waga wyraźnie go zaskoczyła. Już otwierał usta, żeby wyjaśnić, iż wcale nie napakowali z Rafaelem do środka kamieni, gdy ktoś pojawił się tuż obok. Magnus momentalnie się spiął.
Mężczyzna – wysoki blondyn o piwnych oczach, muskularnej sylwetce i nieco zawadiackim uśmiechu może nie tyle wzbudził w nim niechęć co trącił strunę niepokoju. Za to Alexander zdawał się nie podzielać jego opinii. Na twarzy Lightwooda pojawił się szeroki uśmiech.
- John!
- Alec!
Podali sobie dłonie i Magnus zrozumiał, że powinien się oddalić. W tym samym momencie Alexander zaskoczył go ponownie.
- John, to jest Magnus Bane – ojciec Rafaela – przedstawił go. – Magnusie, to John Monteverde, jeden z moich bliskich współpracowników.
Magnusowi wydało się dziwne zapraszać na urodziny syna, współpracowników, ale postanowił tego nie komentować. Dobrze twierdziła Catarina, że „ci na górze mają swój świat i swoje kredki”.
- A także serdeczny przyjaciel.
To wiele wyjaśniało, choć i tak nie wszystko.
Był pewien, że John tylko kiwnie mu głową, dlatego widok wyciągniętej ku niemu dłoni mocno go zaskoczył. Szybko ją uścisnął by nie wyjść na buca.
- Miło cię poznać – John odezwał się pierwszy. Uśmiechał się przy tym a Magnusowi uśmiech ten wydawał się szczery. – Max na pewno jest zachwycony, że przyszliście.
- Mi również. Nie mniej niż Rafael.
John pokiwał głową jakby to było oczywiste.
- A gdzie nasz jubilat? – zwrócił się do Alexandra.
- Gdzieś tam. – Mężczyzna wskazał za siebie. – Jeśli chcesz go dorwać to życzę powodzenia.
John nie wyglądał jakby zadanie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie.
- Myślę, że chętnie przerwie zabawę, żeby przywitać ulubionego wujka.
Dziarskim krokiem ruszył ku basenowi z plastykowymi piłeczkami uprzednio pożegnawszy się z Magnusem zdawkowym skinieniem głowy. Lecz wynikało to bardziej z pośpiechu niż osobistej niechęci.
Spojrzał na Alexandra a ten był blady jak ściana.
- Przepraszam – wychrypiał. – Muszę iść. Jeśli mój brat dowie się, że John pretenduje do miana ulubionego wujka gotów pobić kolejny stopień głupoty.
Niemal pobiegł do basenu, gdzie John rozmawiał z zarumienionym z emocji Maxem. Wszystkiemu przysłuchiwał się tajemniczy blondyn, który wyglądał jakby miał ochotę wysłać Monteverde w kosmos. Bez możliwości powrotu.
Magnus uśmiechnął się do siebie. Może te urodziny nie będą wcale takie złe? Przynajmniej jeden członek rodziny Lightwoodów wydawał się wyłamywać z ram w jakie wkładali go dziennikarze.
 
 
PS. Ma ktoś sposób na zdechłą wenę? Jakieś nekromanckie zaklęcie czy coś? Jak tak, to chętnie przygarnę...