poniedziałek, 3 stycznia 2022

Wróć do nas 10

 

 WRÓĆ DO NAS 
10

 

- Hej. Spokojnie. Nic się nie stało.
Magnus machnął ręką i niebieska stróżka magii osuszyła mokre od łez policzki Aleca.
- Nie płacz, kochanie – powiedział miękko choć wewnętrznie cały aż się trząsł.
Chłopak pociągnął nosem po czym, niezbyt ładnie, smarknął w chusteczkę. Wydał przy tym taki dźwięk, że aż sam się skrzywił. Magnus postanowił udawać głuchego. Za pomocą magii podał ukochanemu kolejną chusteczkę. Chłopak przyjął ją z lekkim niesmakiem. Czarownik wiedział, że grymas ten był wyrazem autoagresji Łowcy, dlatego sam wolałby zostać jego adresatem.
- To nie twoja wina – powtórzył po raz trzeci w ciągu ostatniego kwadransa. W oczach chłopaka widział, że ten mu nie wierzy. – Alexandrze…
- Przecież wczoraj było tak dobrze – powiedział Łowca i ponownie wydmuchał nos. Tym razem nieco ciszej. Zaraz potem okrył się kołdrą po samą szyję. – Dlaczego więc dzisiaj… - urwał. – Kurwa mać.
Magnusem wstrząsnęło. Jego ukochany Alexander naprawdę rzadko przeklinał. To tylko pokazywało w jak złym stanie był chłopak. W sumie mu się nie dziwił. Wczoraj… Grali w grę i wszystko szło naprawdę dobrze. Alec nawet się do niego przytulił. I zasnął z głową na jego ramieniu. Nie podejrzewał, że teraz stanie się to normą, lecz tak poważny krok w tył jakiego dokonał Alec był sporym zaskoczeniem dla każdego. Od samego rana, tak przynajmniej powiedziała mu Maryse, Alexander reagował alergicznie na każdą próbę dotknięcia. Nawet siadanie zbyt blisko było zabronione.
Zaniepokojony Magnus próbował się czegoś dowiedzieć od samego Aleca. Skończyło się na ataku paniki zwieńczonym płaczem, po tym jak chłopak chciał pokazać samemu sobie, że jest w stanie pokonać własne lęki. Że zdrowieje.
Nie powinien był na to pozwolić, wiedział o tym, lecz ta mała część niego, zmęczona całym tym koszmarem, przytępiła jego zmysły i nie pozwoliła zareagować w porę. Przez co Alec zdołał złapać go za nadgarstek.
A teraz musieli sobie z tym poradzić.
- Groszku – spróbował określenia, które zawsze nieco irytowało Aleca. Chciał w ten sposób przekierować choć część gniewu chłopaka. Nie miał pojęcia czy mu się udało, bo wyraz twarzy Alexandra nie zmienił się ani o jotę. – Wzloty i upadki są elementem zdrowienia. To normalne, że czasem będzie lepiej czasem gorzej. – Sam nie do końca wierzył w to co mówił, ale w tej sytuacji nie chodziło o niego. Chodziło o Aleca, który zaczynał wątpić w siebie. W to, że był w stanie poradzić sobie z koszmarem jaki go spotkał.
- Tylko dlaczego tych upadków jest więcej?
Łowca zabrzmiał prawie jak dziecko skarżące się na niesprawiedliwość świata, którego nie rozumie a w którym przyszło mu żyć. Zagryzł mocno wargi i Magnus był niemal pewny, że pod kołdrą zacisnął palce na udach. Szybko zlustrował pokój, nie znalazł jednak tego czego szukał. Zielona piłka, nieodłączny przyjaciel Alexandra, po prostu zniknęła. Chłopak zrozumiał jego gest.
- Pod łóżkiem – wyszeptał niemal nie otwierając ust przez co całość zabrzmiała nieco sycząco. Na szczęście Czarownik nie miał problemów ze zrozumieniem. Machnął ręką i już po chwili mały gejzer magii unosił piłkę tuż przed twarzą Aleca. Magnus zrobił to specjalnie, w końcu nie byłoby problemem przetransportować piłkę pod kołdrę, wprost do dłoni chłopaka. Ale on chciał zmusić ukochanego do jakiejś aktywności. Pokazać mu, że choć jedną walkę przegrał to wojna wciąż trwała a on mógł odnosić małe zwycięstwa.
Alec długo gapił się na piłkę. W końcu wyszarpnął rękę spod kołdry, złapał zabawkę i ruchem na jaki stać było tylko Nocnych Łowców, wrócił do poprzedniej pozycji. Uważny obserwator, a Magnus z całą pewnością się do takiego grona zaliczał, zwłaszcza jeśli sprawa dotyczyła jego ukochanego Alexandra, nie mógł nie odnotować nikłego uśmiechu, który pojawił się w kącikach ust chłopaka. Nieco ulgi spłynęło na Czarownika. Łowca nie stracił całkiem woli walki. To dobrze. Bo oznaczało nie tylko, że ich wspólna przyszłość wciąż była czymś realnym a także, że mógł zostawić Aleca samego. Nie chciał tego robić, ale musiał. Jego obecność tylko deprymowała chłopaka. Najlepiej by sam oswoił się z dzisiejszym potknięciem, jak postanowił nazywać chwilowy spadek formy ukochanego.
Nie musieli o tym rozmawiać. Magnus po prostu wskazał brodą drzwi a Alexander, z widoczną ulgą, skinął głową.
 
Na korytarzu spotkał Isabelle, wyraźnie zmierzała do pokoju brata. W pierwszym odruchu Czarownik ją przypuścił porażony zmienionym wyglądem Łowczyni. Isabelle miała na sobie zwykłe jeansy biodrówki i zdecydowanie za duży i za luźny T-shirt. Wyglądał jak coś co kupiła Alecowi, ale w ostatecznym rozrachunku postanowiła zostawić sobie. Przynajmniej tak wnioskował po braku dziur i plam niewiadomego pochodzenia. Jego Alexander miał sporo zalet, ale dbanie o ubrania się do nich nie zaliczało. Czego Magnus nie potrafił zrozumieć, za to musiał zaakceptować.
W tym aspekcie Alec w ogóle nie przypominał siostry. Isabelle Lightwood, którą Magnus poznał, nigdy w życiu nie ubrałaby się tak by nie przyciągać zazdrosnych zerknięć kobiet i wygłodniałych spojrzeń mężczyzn. Była jedyną osobą, która potrafiła zmusić Magnusa do tego by czuł się niewystraczająco eleganckim. I to podczas zwykłego wieczoru w pubie.  Dlatego też zmiana jej image’u sprawiła, że na chwilę zapomniał o Alecu i jego dzisiejszym kryzysie. Co prawda nawet to ubranie nie było w stanie odebrać Isabelle jej seksapilu, ale teraz był on nieco przytłumiony. Bardziej… dziewczęcy. O ile coś takiego w ogóle istniało. Tak jakby próbowała się ukryć nie bardzo wiedząc jak to zrobić. Nieprzyjemne swędzenie rozlało się po duszy Magnusa.
- Izzy! – krzyknął kierowany odruchem. Zrobił to nim w ogóle zdążył pomyśleć co jej powie.
Dziewczyna stanęła i obróciła się na pięcie… płaskich balerinek. Teraz Magnus już wiedział, że stało się coś złego. A potwierdzeniem stuprocentowym jego przypuszczeń była wolna od makijażu twarz Łowczyni. Dzięki temu wory pod oczami były aż nadto widoczne.
- Tak? – spytała trochę zła, że Czarownik jej przeszkadza, trochę zaniepokojona, bo przecież powinien siedzieć w pokoju Aleca do momentu aż ktoś, niemal siłą, go z niego nie wyprosi a trochę… połaskotana nadzieją, że może Magnus… Może on się nią zainteresuje. Na matkę nie miała co liczyć. Maryse dopiero, na nowo, uczyła się co to znaczy mieć dzieci a nie małych żołnierzy w służbie Clave. I zmianę wyglądu córki skwitowała tylko łagodnym uśmiechem i stwierdzeniem, że ładnie wygląda. Może i chciała zapytać o powód tej metamorfozy, ale nie odważyła się. A Izzy sama nie chciała zaczynać tematu. Jace za to wydawał się być w szoku; poza tym widziała strach w jego oczach, ilekroć tylko na nią spojrzał. Bał się jej. Clary… Clary żyła we własnym świecie. Coś bez przerwy zaprzątało jej myśli. A wnioskując ze spojrzeń rzucanych przez nią w stronę Jace’a, kiedy myślała, że nikt nie widzi – ktoś. Miała za złe przyjaciółce, że ta tak szybko zaczęła się łamać. Z drugiej strony Clary jeszcze nic nie zrobiła, więc nie było powodu by ją opierdalać.
Natomiast jeśli chodzi o Maxa… Wiedziała, że on zauważył, ale jego akurat nie chciała obciążać.  Więc może Magnus…
- Tak? – spytała, bo cisza ze strony Czarownika zaczynała się przedłużać.
- Nie idź do Aleca – w końcu udało mu się coś z siebie wyrzucić.
Isabelle zalała fala sprzecznych emocji. Z jednej strony zazdrość, że znowu chodzi o Alexandra. Żal, że kolejna osoba nie zainteresowała się nią. Złość na samą siebie, bo podczas gdy jej ukochany brat z trudem radził sobie z życiem i koszmarem jakiego nikt nigdy nie powinien doświadczyć ona, jak ostatnia egocentryczka pragnie uwagi. Z drugiej był strach. Dlaczego nie mogła pójść do Aleca? Przecież… Przecież wczoraj wszystko było dobrze!
- Ma gorszy dzień – wyjaśnił Magnus widząc minę dziewczyny. – Z tych naprawdę gorszych – dodał a Izzy od razu wiedziała o czym mówił mężczyzna. Takich dni bywało sporo na początku drogi Aleca. Wtedy nie tolerował nawet obecności kogokolwiek w pokoju. Unikał patrzenia na drugą osobę. I miał z tego powodu koszmarne poczucie winy.
- Ale przecież… - Przycisnęła dłoń do ust, sama nie wiedząc, dlaczego. Widywała ten gest w filmach, gdy obdarte z charakteru bohaterki chciały pokazać emocje. Zawsze nieodmiennie ją to wkurzało. W takich chwilach chciała wejść do telewizora, potrząsnąć taką kretynką i kazać jej działać. A teraz proszę – stała się jedną z nich. Gdyby sytuacja nie była tak poważna parsknęłaby histerycznym śmiechem.
- Wiem – przytaknął Czarownik. – Wczoraj było dobrze. Ale czasem tak po prostu jest. Bywają… - zawahał się. – Gorsze dni. Zawsze.
Miała wrażenie, że przekonywał nie tyle ją co samego siebie. Zachowanie spokoju sporo go kosztowało. Widziała to w jego kocich oczach, dziwnie niepasujących do młodej twarzy w jakiej były osadzone. Zwykle udawało mu się zamaskować ten dziwny dysonans, lecz dzisiaj… Albo mu się zwyczajnie nie chciało, albo nie miał na to siły. Postanowiła go nie dręczyć. On przeżywał tę tragedię chyba jeszcze bardziej niż oni.
- Rozumiem. – Nie rozumiała za cholerę. – W takim razie ja…
- Nie masz ochoty na kawę? – zaskoczył ją pytaniem. A patrząc na jego twarz nie tylko ją. Sam wyglądał na zdziwionego własną propozycją. Zdecydowanie tego nie przemyślał. Ale Izzy postanowiła nie wybrzydzać. Nawet taka wymuszona uwaga była lepsza niż to, na co mogła liczyć w Instytucie.
- Pewnie.
Szybkość z jaką Isabelle zgodziła się na jego propozycje tylko utwierdziła go w przekonaniu, że coś niedobrego działo się z dziewczyną. Podejrzewał też, że był jedyną osobą, z którą mogła o tym porozmawiać. Odrzucił więc od siebie własne nieszczęście, nie tylko on przecież cierpiał; i nawet udało mu się zmusić do uśmiechu. Jakaś część niego przypomniała mu, że takie zachowanie spodobałoby się Alecowi. Chłopak zawsze bardziej dbał o własne rodzeństwo niż o siebie. Nie żeby zamierzał mu się czymkolwiek chwalić. Aż tak próżny nie był. Wystarczała mu świadomość, że zrobił coś dla ukochanego.
- W takim razie zapraszam. – Machnął ręką i wywołał Portal. Izzy aż klasnęła w dłonie i przez ułamek sekundy wyglądała jak zwykła nastolatka, bez przygniatającego ją brzemienia. Jego uśmiech poszerzył się. Wysunął ramię tak by dziewczyna mogła je chwycić. Zrobiła to bez wahania. Nawet słowem nie zająknęła się o zmianie stroju czy zrobieniu makijażu. Musiało być z nią gorzej niż Magnus myślał. Szybko skorygował zaklęcie.
 
- Wiesz… - Izzy bawiła się uszkiem filiżanki. – Kiedy mówiłeś o kawie myślałam, że chodzi ci o Starbucks’a…
Magnus prychnął i upił łyk własnego napoju.
- Nigdy nic nie zakładaj, jeśli chodzi o Czarownika. – Puścił jej oko. Zaraz jednak spoważniał. – Nie podoba ci się tu? – zaniepokoił się.
- Co?! Nie! Kto byłby na tyle głupi, żeby narzekać na prawdziwą włoską kawę pitą w samych Włoszech?! – Rozejrzała się dookoła a jej oczy błyszczały. Magnus pogratulował sobie w duchu tych ostatnich poprawek. Kto by pomyślał, że wystarczy zmiana kontynentu, żeby ponownie zobaczyć szczery uśmiech Izzy? Mógł to zrobić już dawno.
Jego rozmyślania przerwał obsceniczny gwizd dochodzący z drugiej strony ulicy. Szybko przeniósł tam spojrzenie i zobaczył trzech wyrostków, maksymalnie szesnastoletnich, którzy bez skrępowania pokazywali sobie Isabelle palcem i coś tam między sobą mówili. Byli za daleko, żeby Magnus mógł usłyszeć, ale ogólny sens pozostawał jasny dla każdego. Zaniepokojony spojrzał na Isabelle gotów wkroczyć do akcji, gdyby Łowczyni chciała rozszarpać młodzików na kawałki. Wierzył, że należy im się kara a pobicie z rąk dziewczyny nadawałoby się do tego idealnie, ale z doświadczenia wiedział, że Nocni Łowcy w starciach z Przyziemnymi czasem zapominają, iż ci drudzy posiadają mniejszą wytrzymałość niż demony.
Ku jego zdumieniu z Izzy nie wyszła krwawa bogini zemsty z rozwianym włosem i mordem w oczach a… zahukana nastolatka odgradzająca się od świata menu z deserami. Zaniepokojony puścił, w stronę poczynającej sobie coraz śmielej młodzieży, zaklęcie. Chłopcy jak na komendę umilkli i zrobili się bladzi jak ściana. Zaraz też, zaciskając zęby, ruszyli szturmem na najbliższy sklep. Czarownik zaśmiał się w duchu. Może to i niskie, ale zawsze uważał, że porządna grypa żołądkowa wyciąga z ludzi najlepsze i najgorsze instynkty. Ci nastolatkowie mieli chyba tylko te drugie biorąc pod uwagę, że pobili się na środku chodnika nie mogąc dojść do porozumienia, który z nich wchodzi pierwszy skorzystać z toalety. Roześmiał się głośno. Trochę za głośno, bo ściągnął na nich uwagę pozostałych gości kawiarni. Przeprosił bezgłośnie i spojrzał na Isabelle.
- Co się stało? – zapytał łagodnie. – Dlaczego nie ruszyłaś i nie skopałaś tym idiotom tyłków? Wiesz, że nie musiałabyś się martwić o postronnych obserwatorów?
Pokiwała głową, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego wzięła łyk kawy nie patrząc na Magnusa.
- Izzy? – tym razem zapytał nieco ostrzej. Dziewczyna znowu nic nie powiedziała za to zapatrzyła się gdzieś w dal. W Magnusie zaczęła narastać panika. Czy będzie jakaś powtórka z rozrywki? Czy Isabelle też skrywa mroczną tajemnicę a ostatnie wydarzenia były wyzwalaczem. A może to wszystko załamało dziewczynę i… Nie zdążył wymyślić żadnego „i” bo Izzy wybrała właśnie ten moment by się odezwać.
- Czy ja jestem złym człowiekiem, Magnusie?
Zamrugał. Raz potem drugi. Otworzył usta by zaraz je zamknąć. I znowu mrugnąć. Bądź co bądź takiego pytania się nie spodziewał. Tym bardziej z ust Nocnego Łowcy. Tych utożsamiał raczej z pewnością podejmowanych przez nich decyzji nawet jeśli stały one w sprzeczności z obowiązującym dookoła kompasem moralnym. Może i młode pokolenie Lightwoodów plus Fairchild (i Herondale, kiedy nie był dupkiem z przerostem ego) wyłamywało się z ram w jakie włożył wszystkie Dzieci Anioła, ale nadal słysząc tak postawione pytanie czuł się co najmniej nieswojo.
- A dlaczego miałabyś być? – zapytał, żeby ukryć zmieszanie i zaraz upił łyk kawy. Liczył na zyskanie tym wybiegiem trochę czasu. Niestety Isabelle do tego stopnia nie spieszyła się z odpowiedzią, że zdążył wypić całą kawę a proszenie o następną, podczas gdy w filiżance dziewczyny wciąż znajdowała się ponad połowa, wydawało mu się niegrzeczne. Czekał więc coraz bardziej się denerwując.
Wreszcie Izzy się nad nim zlitowała.
- Mówią, że ciągnie swój do swego…
Magnus nie poczuł jakby cokolwiek mu się rozjaśniło. Wręcz przeciwnie. Był jeszcze bardziej skołowany.
- Przyznam, że nie rozumiem.
Dziewczyna przygryzła wargę. Przypominała teraz Alexandra bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ten sam niepewny wzrok, pewne zagubienie… Magnusowi aż przykro się na to patrzyło, ale tym bardziej czuł, że musi pomóc Łowczyni. I nie chodziło tylko o Aleca. On sam źle by się czuł ze sobą, gdyby teraz odpuścił.
- Ja… Podkochiwałam się w Edgarze! – wyrzuciła z siebie w końcu Isabelle z trudem hamując przy tym łzy. Magnus musiał przyznać, że wyznanie dość mocno nim wstrząsnęło. Do tej pory nie traktował wspomnianego Łowcy jak istoty ludzkiej mającej jakiekolwiek cechy poza dewiacją seksualną. Teraz dotarło do niego, że to był przecież człowiek. I robił inne rzeczy, poza krzywdzeniem Alexandra.
Izzy wzięła milczenie przyjaciela za zachętę by mówiła dalej.
- Kiedy byliśmy dziećmi… On wydawał mi się kimś wspaniałym. Wiesz… Nocny Łowca chwalony przez wszystkich. Taki męski, opowiadający niezwykłe historie, potrafiący zabić demona jednym cięciem.
No tak, pomyślał Magnus. Co kraj to obyczaj. Przyziemne nastolatki lecą na ładną buźkę i/lub wątpliwej jakości talent wokalny, a żeby zawrócić w głowie małej Nefilim trzeba umieć posiekać demona w mniej niż trzech ruchach.
Starał się odgrodzić swoje obrzydzenie od obrazu jaki prezentowała mu Isabelle. Musiał cały czas przypominać sobie, że ona przecież była dzieckiem. A takiemu naprawdę łatwo zaimponować, zwłaszcza jeśli, tak jak rodzeństwo Lightwoodów, wychowywało się w pewnym oderwaniu od świata zewnętrznego. Nic dziwnego, że obcy je fascynowali. Wchodził tu czynnik nieznanego, a więc pociągającego. No i Izzy nie wiedziała co ta dwójka wyprawiała, gdy znikała z oczu władzom Instytutu.
- Poza tym zawsze był taki… szarmancki. Dowcipny… Ja… On… - jęknęła. – Wydawał mi się ideałem faceta – umilkła i zaczęła bawić się serwetką.
Magnus z mieszanymi uczuciami patrzył, jak rwie ją na strzępy, które po chwili wiatr zwiewa na stolik obok. Na szczęście pusty. Zdawał sobie sprawę z tego, że jako ten starszy i mądrzejszy, przynajmniej teoretycznie, powinien pocieszyć dziewczynę i zapewnić ją, że jedno nietrafione zauroczenie z czasów dzieciństwa nie definiuje jej ostatecznie jako złej osoby. Wiedział. A mimo to nie potrafił. Bo sama myśl, iż ktoś mógłby żywić ciepłe uczucia do tego potwora, przez którego właśnie przechodzili piekło, budziła w nim mordercze instynkty. Nawet jeśli całkiem irracjonalnie. Bo przecież Isabelle była dzieckiem. Zagubionym w swoich uczuciach. Poza tym nikt nie ma na czole napisane, że jest zły. Do tego dochodziła jeszcze sprawa z Camille. Gdyby skreślił dziewczynę za jej zauroczenie wyszedłby na hipokrytę stulecia.
- To kogo kochamy nie definiuje nas jako dobrych czy złych – usłyszał swój własny głos. – Miłość nie jest uczuciem racjonalnym i ciężko jej wytłumaczyć, że ktoś na nią nie zasługuje. Jak myślisz… Czy matka Edgara… – To imię z trudem przeszło mu przez gardło. – Czy ona mniej kochałaby syna, gdyby dowiedziała się prawdy o nim?
- To co innego – nie zgodziła się Izzy.
- Tak – potwierdził Magnus. – Ale zasada jest taka sama.
Widział, że jej nie przekonał. Nie był nawet blisko tego. Dlatego postanowił wytoczyć cięższe działa.
- Isabelle?
Poczekał aż na niego spojrzy. W jej oczach błyszczały łzy. Oby tylko mu się tu nie rozpłakała. Dzisiejszy dzień był wystarczająco ciężki i bez tego.
- A czy ty uważasz, że jestem złym człowiekiem?
Wyglądało jakby dziewczyna momentalnie zapomniała o własnych rozterkach. Wstała gwałtownie i uderzyła otwartymi dłońmi o blat stolika tak mocno, że szklana mozaika jaką był wyłożony o mało nie pękła. Za to obie filiżanki się przewróciły. Niedopita kawa Izzy zalała stolik, serwetki i zaczęła skapywać na ziemię. Kelner już biegł w ich kierunku, ale Magnus ręką dał mu znak, że nie trzeba. Kiedy mężczyzna odwrócił się do nich plecami, machnął ręką i posprzątał wszystko. Dopiero wtedy spojrzał na Isabelle. Dziewczyna wyglądała jak uosobienie furii. Jej policzki przybrały szkarłatną barwę, oczy do niedawna pełne łez, teraz ciskały gromy a nozdrza poruszały się gwałtownie, gdy wciągała powietrze.
- Kto śmiał choćby zasugerować coś takiego?! – warknęła. I to niemal dosłownie. Do tej pory Magnus myślał, że to tylko poetycki zwrot używany w książkach, ale słysząc Isabelle naprawdę nie mógł sobie wyobrazić lepszego określenia.
- Jeśli to mama…
- Uspokój się – powiedział łagodnie i dał jej znak, żeby usiadła. Łowczyni przez chwilę wpatrywała się w niego uważnym spojrzeniem, ale w końcu wykonała polecenie. Kiedy już siedziała Magnus zawołał kelnera. Tego samego, który wcześniej chciał im pomóc. Mężczyzna zdawał się w ogóle nie zaskoczony faktem, że po bałaganie nie było śladu. Małe zaklęcie zmiany pamięci czyniło jednak cuda, uznał Magnus.
Zamówił drugi raz to samo plus dwa pucharki lodów. Izzy nie protestowała. Może dlatego, że nie znała włoskiego.
Czarownik milczał aż nie przyszło ich zamówienie. Wtedy też zamiast przejść do rzeczy najpierw podał jeden z pucharków dziewczynie, samemu zabierając się za drugi.
- Mam nadzieję, że lubisz czekoladowe. – Wskazał jej porcję. Sam dostał cytrynowe. To zabawne, ale mając na karku kilka stuleci zdecydował się ich spróbować dopiero kiedy zasugerował to Alexander. Chłopak momentalnie zakochał się w smaku podczas gdy Czarownik pozostawał sceptyczny. Mimo to zdecydował się właśnie na nie. To głupie, ale w ten sposób czuł się bliżej Aleca.
Izzy bez entuzjazmu pokiwała głową i zaczęła dźgać lody łyżeczką. Podejrzewała, że już wie, jak czuł się Max, gdy sama zabrała go na siłę do lodziarni.
- Magnusie… - zaczęła. – Jeśli mama…
- To nie ma nic wspólnego z twoją matką – zapewnił ją. – Po prostu poszedłem twoim tokiem rozumowania.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- O czym ty mówisz?
- O twoim pomyśle, że to kogo kochamy definiuje nas jako ludzi – wyjaśnił. A ona dalej nie rozumiała.
- Przecież ty kochasz Aleca…
- Ale wcześniej kochałem innych – powiedział niejako ze wstrętem. Niektóre z tych miłości były co najmniej wątpliwej jakości. – Na przykład Camille.
Dziewczyna prychnęła.
- Wybacz Magnusie, ale to raczej kiepskie porównanie. – Wbiła łyżeczkę w dziwnie nieroztapiające się lody i spojrzała na Czarownika spod byka. – Rozumiem, że ona cię skrzywdziła, ale raczej ciężko zestawić pedofilię ze zdradą.
Magnus zamknął oczy i ścisnął nasadę nosa. Tą częścią swojej historii nie chciał dzielić się z nikim. Poprosił nawet Catarinę by wymazała mu wspomnienia z nią związane. Jak się jednak okazało albo przyjaciółka zrobiła to nieudolnie albo nawet zaklęcia niepamięci mają jakiś zawór bezpieczeństwa, po naruszeniu którego po prostu pękają. Jego pękł, gdy pomyślał o narkotykach by zagłuszyć ból związany z tym, co działo się z Alekiem. Wtedy przypomniał sobie wszystko. A także rolę Camille w tym.
- Ona… - Przełknął ślinę. – Zrobiła dużo więcej niż tylko zdrada.
Zaczął mówić. A im dłużej to trwało tym bledsza robiła się Isabelle.
Opowiedział wszystko o tym jak jego była ukochana pozwoliła by naćpane wampiry niemal doprowadziły Nowy Jork do ruiny.
Kiedy skończył dziewczyna nie wiedziała co powiedzieć. Nawet na niego nie patrzyła. Całą uwagę skupiła na lodach. Tak samo zamrożonych jak wtedy, gdy kelner je przyniósł. Nie zamierzała ich jednak jeść. Po prostu bawiła się wycinając dziury w czekoladowych kulach.
- Wiem, że powinienem ją zabić – odezwał się w końcu Magnus zmęczony ciszą i brakiem reakcji ze strony Izzy. – Ale nie potrafiłem. Nadal chyba ją kochałem. A może kochałem wspomnienie miłości do niej? – Potrząsną głową. – Czy to według ciebie czyni mnie złym człowiekiem?
- Nie. – Tym razem to ona pokręciła głową. – Przecież kiedy się w niej zakochiwałeś nie wiedziałeś do czego jest zdolna… - urwała i zamyśliła się głęboko.
- A to była ponad wiekowa miłość – przypomniał jej. – Nie dziecięce zauroczenie. – Jakimś cudem udało mu się uśmiechnąć. – Isabelle… - Przykrył jej dłoń własną. – Nie jesteś złym człowiekiem. A już na pewno nie dlatego, że kiedyś podkochiwałaś się przez chwilę w… - zabrakło mu słówka.
- Potworze? – podpowiedziała.
- Tak – zgodził się, aczkolwiek niechętnie. Jakoś nazywanie Edgara potworem, w tym kontekście, wydawało mu się niewłaściwe. Nawet jeśli wcześniej używał zdecydowanie gorszych określeń. – Nie możesz mieć do siebie o to pretensji. Nie możesz ciągle się tym katować. Musisz ruszyć dalej. Jeśli nie dla siebie to dla Aleca.
Alec, no tak, uświadomiła sobie Izzy. Gdyby dowiedział się o jej rozterkach miałby jeszcze większe wyrzuty sumienia. To bez sensu, ale właśnie tak działał jej brat. Brał na siebie winę za dosłownie wszystko. Rodzicom się to podobało. Jej mniej. Chociaż musiała przyznać, że jej głupie młodsze ja cieszyło się wiedząc, że ma kogoś kto będzie ją krył nawet podczas najdurniejszych eskapad. Na Anioła! Jaka ona była głupia!
- Więc może umówisz się w końcu z tym nieco zdziwaczałym przyjacielem Clary, co? – ciągnął Magnus z dumą patrząc na zdziwienie dziewczyny.
- A ty skąd wiesz…
- Jestem Wysokiem Czarownikiem Brooklynu, moja droga. – Uniósł filiżankę w geście toastu. – Znam niemal wszystkie plotki ze Świata Cieni. – Puścił jej oko. Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersiach i zmierzyła go wzrokiem, który mógłby posłać do piachu przynajmniej dwa demony. Na szczęście on miał stulecia praktyki w znoszeniu wyniosłości Nefilim. – A tak na poważnie Sherman pytał się mnie czy wypada przyjść do Nocnej Łowczyni z kwiatami.
Zrobiła wielkie oczy.
- Podobno nie odbierałaś jego telefonów, więc postawił na bardziej bezpośrednie działanie. Teraz chyba zbiera się na odwagę.
Isabelle była w takim szoku, że nie zwróciła nawet uwagi na przekręcenie przez Magnusa imienia chłopaka.
- A tak między nami… - Zniżył głos do teatralnego szeptu. – Sheldon wydaje się być całkiem dobrym facetem. Myślę, że możesz zaryzykować.
 
Alexander zapatrzył się w jakiś punkt przed sobą. Odkąd przyszedł nie powiedział więcej niż dwa pełne zdania, ale Catarina nie zamierzała go popędzać. Już sam fakt, iż poprosił o spotkanie był czymś. Wczoraj nie pozwolił nikomu zbliżyć się do siebie. Dzisiaj było już lepiej, ale nadal dotyk sprawiał mu dyskomfort. Wyglądało jednak na to, że poradził już sobie z nieuniknionymi wzlotami i upadkami.
Nagle zgarnął jeszcze więcej koca i zarzucił go sobie na głowę. Czarownica utwierdziła się w przekonaniu, że jej młody podopieczny się z czymś mierzy. Z czymś co niszczyło go od środka.
- Wiesz, dlaczego tak ciężko było mi pogodzić się z tym kim jestem? – zapytał niespodziewanie i tylko idealna kontrola nad własnym ciałem pozwoliła Catarinie nie podskoczyć na fotelu i nie rozlać herbaty dookoła. – A potem, dlaczego nie potrafiłem wyjść?
Na wszelki wypadek odłożyła filiżankę na stolik po czym złożyła dłonie w piramidkę.
- Podejrzewam, że wiele wspólnego miało z tym to wasze Prawo – ostatnie słowo niemal wycedziła przez zęby. Bardziej szkodliwy zestaw norm i przepisów mieli chyba tylko w średniowieczu. Albo w Korei Północnej.
Alec zaśmiał się nieszczerze.
- Prawdę mówiąc to była całkiem niezła zasłona dymna.
Catarina uniosła brwi, ale nic nie powiedziała. Nie chciała wytrącać Aleca ze strumienia myśli. Nie, kiedy zaczął w końcu mówić.
- Ja… Nawet cieszyłem się, że Clave nie akceptuje homoseksualizmu – wyznał. – Dzięki temu łatwiej było mi wszystko ukrywać. Ja… - Zaczął miętosić róg koca. – Wstydziłem się. I bałem… Wstydziłem, bo myślałem, że to przez nich… Że to oni mnie takim zrobili… - Łzy zaczęły płynąć mu po policzkach. Nie zrobił nic, żeby je powstrzymać. Catarina też. Była w zbyt dużym szoku
Przez co ten chłopiec przechodził?, pomyślała.
- Byłem pewny, że gdyby nie oni… nie to, co mi zrobili… Byłbym normalny. Lubiłbym dziewczyny. Tak jak Jace. Nie Jace’a… - urwał i zaczął wycierać nos dłonią.
Catarina machnęła ręką po czym w dłoni chłopaka zmaterializowała się chusteczka. Taka z postacią z przyziemnej bajki. Alec nie zwrócił na to uwagi. Głośno wysmarkał nos i wrócił do opowieści.
- W końcu zrozumiałem, że… taki się urodziłem. A ich działania nie mają z tym nic wspólnego. Wtedy zacząłem się bać.
Umilkł a Catarina musiała napić się herbaty. W gardle miała zupełnie sucho. Bała się też tego co zaraz usłyszy. Najchętniej odesłałaby Aleca z powrotem do Instytutu, wiedziała jednak, że nie może. Obiecała mu pomóc. Nawet jeśli ta pomoc aż tyle ją kosztowała.
- Dlaczego? – zapytała bardzo wbrew sobie.
Alec nadal patrzył gdzieś w dal a z jego oczu wciąż płynęły łzy. Zdawał się być w innym świecie. Na nowo przeżywając niepewne lata dzieciństwa, gdy cały świat był przeciwko niemu.
- Bałem się, że będę taki jak oni – wyszeptał. – Że bycie gejem oznacza krzywdzenie innych.
W końcu oderwał wzrok od tego niewidocznego punktu w innej rzeczywistości i spojrzał wprost na nią. W jego oczach było tyle bólu i smutku, że Catarina z trudem powstrzymała się przed rzuceniem do przodu i wzięciem chłopaka w objęcia. Takie spojrzenie miały ofiary wojny, jakie widywała w szpitalach. I nie tylko. Był to wzrok ludzi, którzy utracili wszystko. Łącznie z wiarą.
- Bałem się, że w końcu nie będę w stanie się powstrzymywać i zrobię krzywdę Maxowi… Bo przecież lubiłem chłopców. Tak jak oni…
- Alec… - wyszeptała i zakryła usta dłonią.
- Chyba dopiero kiedy poznałem Magnusa zrozumiałem, że to tak nie działa. Dotarło do mnie, że oni byli chorzy…
- Byli – zgodziła się. Nie usłyszał jej.
- Ale czasem… Czasem ten strach do mnie wraca. Czasem znów nawiedza mnie obawa, że w końcu nadejdzie dzień, w którym będę chciał krzywdzić innych. Przez to kim jestem…
 
- Tata!
Max dosłownie rzucił się na mężczyznę przechodzącego przez Portal. Na szczęście Robert Lightwood, pomimo wieku, pozostał w pełni sprawnym Nocnym Łowcą i zdołał złapać syna nim ten go przewrócił. A nawet chwycił chłopca pod pachami i uniósł nad głowę szeroko się uśmiechając. Czym wywołał zdziwione spojrzenia reszty rodziny. Nie takiego Roberta pamiętali i nie bardzo wiedzieli co zrobić z pokazaną im zmianą.
- Cześć.
Mężczyzna uśmiechnął się do wszystkich, lecz nawet najmniej czujny obserwator zobaczyłby zmęczenie widniejące pod tym uśmiechem.
- Cześć tato. – Isabelle odwzajemniła gest po czym podeszła do ojca i objęła go za szyję. Było to o tyle trudne, że ten wciąż trzymał Maxa. Który ani myślał wyswobadzać się z objęć rodzica. Dla niego powrót Roberta był kolejnym krokiem ku normalności.
Jace też się chciał przytulić. Tak po męsku, poklepać po plecach. Przywykł jednak do pewnego ostracyzmu jaki narzuciła na niego reszta rodziny, dlatego tylko kiwnął głową na powitanie. Zaraz potem chciał zniknąć i zaszyć się w sali treningowej, ale dosłownie musiał wiedzieć czym zakończyło się śledztwo. Czy jego rodzina była bezpieczna.
- Robercie.
Maryse również zadowoliła się skinieniem głowy. Mąż nie poinformował jej, że wraca a to obudziło w niej nieznane dotąd pokłady niepokoju.
- Wszystko w porządku? – W tym jednym, niepozornym wręcz pytaniu, czaiła się cała masa podtekstów. Zrozumiałych dla każdego w pokoju. Nawet Maxa.
Robert westchnął i postawił syna na ziemi.
- Tak – powiedział z czymś w rodzaju wahania. To jednak wyłapała tylko Maryse. W końcu znała swojego męża jak zły szeląg. – Clave nie będzie dalej drążyć. Są usatysfakcjonowani.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Max pozwolił sobie nawet na cichy okrzyk radości i już chciał biec do Aleca, żeby mu o wszystkim powiedzieć, ale został zatrzymany przez Izzy.
- Może niech tata przekaże dobre wieści, co? – spytała brata a ten, po dłuższym namyśle, niechętnie się zgodził.
- Dzięki synu. – Robert dumnie poklepał chłopca po ramieniu. – Na ciebie zawsze można liczyć. A teraz jeśli bylibyście tak mili… Dajcie mi chwilę. Muszę się odświeżyć. – Bardzo chciał zmyć z siebie zapach Idrisu. Odkąd poznał prawdę o zarazie toczącej społeczność Nocnych Łowców miał wrażenie, że powietrze w jego niegdyś ukochanej, stolicy po prostu śmierdzi. A po każdym podaniu rąk komuś z Rady miał ochotę je dezynfekować. Sam nie wiedział jak udało mu się tam przetrwać bez dania komuś w mordę. – I porozmawiać z waszą matką.
Maryse zrozumiała, że Robert, po raz kolejny zrobił coś co mogło zaszkodzić im wszystkim.
 
- Czyś ty do reszty oszalał?!
Maryse miotała się po gabinecie szefa Instytutu co rusz rzucając niewybrednym komentarzem w kierunku męża. Ten, ku jej zdumieniu, przyjmował wszystko z pokorą. I chyba bardziej niż wyzwiska żony interesowały go zmiany jakie zaszły w pomieszczeniu. Zniknęło gdzieś masywne biurko, zastąpione jakimś dziwnie pospolitym meblem. Natomiast, po drugiej stronie, zamiast zwyczajowej pustki, która wymagała od petenta stania na baczność, znajdowało się krzesło. Zwykłe krzesło z obiciem w kolorze głębokiego brązu. Nawet fotel samej Maryse wyglądał teraz inaczej. Zdawało się, że jego żona straciła pazur. Prawdę mówiąc nie wiedział co o tym myśleć.
- Robercie!
Aż podskoczył, kiedy twarz Maryse zmaterializowała się tuż przed nim.
- Słuchasz mnie w ogóle?!
- Oczywiście. – Przecież nie mógł skłamać i powiedzieć, że myślami był daleko. Ale ona i tak to wiedziała. Westchnęła ciężko i przysiadłszy na blacie nowego biurka spytała ponownie.
- Zwariowałeś? – Tym razem w jej głosie była czysta rezygnacja. Jakby cały, napędzający ją do tej pory gniew, gdzieś się ulotnił.
- A co miałem zrobić? – Teraz to on zaczął chodzić po pokoju. – Pozwolić im kopać głębiej? W końcu do czegoś by doszli. – Co prawda zajęłoby im to miesiące, ale nie mógł wykluczyć, że ostatecznie ktoś dokopałby się do jego udziału w całej sprawie. Gdyby wiedział jak głęboko wepchnie kij w mrowisko bardziej szczegółowo zaplanowałby całą akcję. Wtedy jednak działał pod wpływem złości, czy też czystej ludzkiej nienawiści a nie rozumu. Chciał zemsty. Najkrwawszej i najbardziej bolesnej jaka tylko leżała w jego zasięgu. Nie żałował samego rezultatu, ale drogi jaką podjął by go uzyskać. Mógł działać dyskretniej… Nawet jeśli oznaczałoby to przesunięcie wszystkiego w czasie. Dla Aleca on i tak nie stanowił problemu. Sam osobiście by dopilnował, by te potwory nawet nie pomyślały o wizycie w Nowym Jorku. No ale zrobił co zrobił i teraz należało poradzić sobie z konsekwencjami.
- Nie. – Maryse pokręciła głową. – Ale przyznać się komuś wprost do wszystkiego? I to dzieciakowi?
- Jonathan jest dorosły – powiedział i zaraz poczuł jak głupio to brzmi. Zwłaszcza, gdy przypomniał sobie zachowanie chłopaka po poznaniu prawdy. Rozpłakał się jak małe dziecko. Robert niezgrabnie go wtedy przytulił a Jonathan wtulił się w niego i zaczął płakać jeszcze głośniej. Gdzieś pomiędzy szlochami udało mu się wyszeptać ciche podziękowania. Robert ich nie chciał. Nie zrobił tego dla Jonathana. Zrobił to dla Aleca. Pomoc innym okazała się bonusem, którego się nie spodziewał. I dla którego na pewno nie ryzykowałby tak wiele.
- I jestem pewny, że możemy mu zaufać. – Spojrzał żonie prosto w oczy. Dziwne. Już dawno ten błękit nie wywoływał w nim ciepłych uczuć. Teraz zaś… Coś drgnęło w jego klatce piersiowej. I to na pewno nie była zgaga.
- Skąd bierze się ta pewność? – Nie miała nawet siły się wściekać. Teraz za bardzo bała się o Aleca. Jeśli Robert, przez własną głupotę, sprowadzi im na głowę Clave…
Mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. Paznokcie wbiły mu się w skórę przez co gniew jaki rozgorzał w jego wnętrzu nieco osłabł. Nawet teraz gdy przypomniał sobie wszystko czego dowiedział się w Idrisie, z trudem nad sobą panował.
- Oni zrobili mu to samo co Alecowi – powiedział cicho.
Maryse aż wstrzymała powietrze a jej palce instynktownie zacisnęły się na blacie biurka. Zupełnie jakby ściskały szyję Raja lub Edgara.
- W dodatku jego ojciec wiedział o wszystkim. Jonathan odważył się mu o tym powiedzieć. – Niemal cedził słowa uważając, żeby nie wybuchnąć.
Maryse była pewna, że zna dalszy ciąg tej historii a mimo wszystko musiała zapytać.
- A on nic z tym nie zrobił… - wyszło bardziej stwierdzenie niż pytanie, ale Robert pokiwał głową.
- Więcej. Stwierdził, że tak naprawdę nic złego się nie stało. I Jonathan wręcz powinien się cieszyć. Za niewielką cenę miał szanse uczyć się od najlepszych!
Nie wytrzymał. Znów zaczął chodzić po pokoju aż w końcu stanął przed ścianą i bez żadnego ostrzeżenia uderzył w nią zwiniętą pięścią. Nie miał żadnych aktywnych run, więc ścianie nic się nie stało, za to on nie dość, że zdarł sobie skórę na knykciach to jeszcze wybił dwa palce. Nawet nie jęknął. Ból fizyczny nie był mu obcy za to ten psychiczny…
Wzdrygnął się, kiedy Maryse wzięła jego dłoń i zaczęła rysować na niej iratze. Chciał kazać jej przestać, ale podświadomie wiedział, że nie może pokazać się tak dzieciom. Alecowi.
- Możesz więc się domyślić jak bardzo Jonathan był chętny by zwalić całą winę na ojca.
- I dlaczego mu ufasz, że cię nie wyda. – Pokiwała głową jednocześnie puszczając rękę męża. – Rozumiem. Mam tylko nadzieję, że zrobiliście to z głową i żadne z naszych dzieci nie dostanie rykoszetem tej decyzji.
 
Alec siedział na łóżku i myślał. A miał o czym. Wczoraj Izzy poinformowała go o powrocie ojca. To znaczyło, że znaleźli już człowieka odpowiedzialnego za śmierć Raja i Edgara. Nie wiedział jaką karę mu wymierzono, ale jego zdaniem na pewno była zbyt surowa. Jednak nie to w głównej mierze zaprzątało jego myśli. Te skierowane były raczej na ojca. Ojca, który brał aktywny udział w poszukiwaniu winnego śmierci ludzi, którzy… regularnie go gwałcili. Nie wiedział czemu, ale czuł się zdradzony. Liczył, że ojciec stanie po jego stronie. Jak się jednak okazało dla Roberta Lightwooda interesy Nocnych Łowców znaczyły więcej niż własne dzieci. A może po prostu więcej niż Alec? Może gdyby sprawa dotyczyła Izzy, Jace’a bądź Maxa, Robert potrafiłby się postawić? Może to Alec był problemem? Niewydarzony pierworodny, zawodzący wszelkie pokładane w nim nadzieje? Nic dziwnego, że życie dwóch utalentowanych Nefilim było więcej warte niż jego. Nawet jeśli oni…
Przygryzł wargę do krwi. Nabrał przemożnej ochoty by usłyszeć głos Magnusa. A może nawet przytulić się do Czarownika? Tego ostatniego nie był jeszcze pewien, ale nie wykluczał, że tak potoczy się przyszłość.
Naraz wezbrała w nim duma. Z samego siebie. Posuwał się naprzód. Co prawda powoli, ale konsekwentnie. Zdarzały mu się potknięcia, lecz potrafił wtedy wstać i ruszyć dalej.
To było… dziwne uczucie. Niemal mu nieznane. Ale chyba byłby w stanie je polubić.
Otarł wargę z krwi i ze zdziwieniem odkrył, że się uśmiecha. Podbudowany jeszcze bardziej sięgnął po telefon. Nim jednak wybrał numer ktoś zapukał do drzwi jego pokoju.
- Proszę – odpowiedział odruchowo, choć tak po prawdzie wolałby kazać osobie po drugiej stronie spadać. Ale do takiego poziomu asertywności raczej nigdy nie dotrze.
Kiedy zobaczył kto przechodzi przez drzwi jego dobry humor momentalnie wyparował a cała duma podkuliła ogon i po prostu zniknęła. Nie to, że uciekła i schowała się w najgłębszym zakamarku jego duszy. Nie. Ona przestała istnieć. Bowiem tuż obok zjawił się Robert Lightwood.
- Witaj Alexandrze. – Mężczyzna posłał synowi uśmiech, który o dziwo, wydawał się być szczery.
- Ojcze. – On też spróbował się uśmiechnąć. Z marnym skutkiem. Zrobiło mu się niedobrze. Nie wiedział czy z nerwów, czy też przez rozszerzenie diety jakie zaordynowała Catarina.
Tymczasem Robert zdążył usadowić się w fotelu. Widać było, że początkowo chciał usiąść na łóżku Aleca, lecz coś go powstrzymało. Albo mina chłopaka albo jedna z instrukcji jakie dała mu Maryse, nim w ogóle pozwoliła zbliżyć się do syna. O mało się przez to nie pokłócili. Robert nie mógł pojąć dlaczego, jako prawowity – biologiczny i prawny ojciec – nie może po prostu pójść odwiedzić syna. Dopiero kiedy do dyskusji włączyła się Izzy powściągnął swój gniew i naprawdę zaczął słuchać. A im więcej słyszał tym szybciej siwiał. Był tego pewien. Nie miał pojęcia z czym musiała mierzyć się jego rodzina podczas gdy on pozostawał w Idrisie. Teraz wyrzucał sobie, że zmitrężył aż tyle czasu. Mógł szybciej wpaść na to by podłożyć Clave kozła ofiarnego. Teraz postanowił w pełni zaangażować się w proces zdrowienia Aleca. Miał nawet kilka pomysłów.
- Wiem, że pewnie masz serdecznie dość tego pytania, ale muszę je zadać. – Starał się by jego głos brzmiał łagodnie, ale też nie chciał zwracać się do Aleca jak do małego dziecka. Okazało się to trudne. Niemal zapomniał, jak rozmawiać z synem. Wiedział tylko jakim tonem ganić czy wydawać rozkazy. To przerażająco smutne, lecz musiał sobie wyobrażać, że rozmawia z Jace’em by nie zacząć warczeć. Naprawdę aż tak bardzo zawiódł jako ojciec? Nic dziwnego, że Alec nigdy nie odważył mu się zwierzyć z tego, co go spotkało.
- Jak się czujesz?
Po dobrym humorze nie pozostał nawet ślad. Było mu niedobrze, rozbolała go głowa a skóra swędziała jak po niechcianym dotyku. W ten sposób jego ciało zareagowało na pojawienie się ojca. I przeraziło go to. Nie mógł jednak powiedzieć tego wszystkiego głośno. Robert Lightwood był człowiekiem nietolerującym słabości. A on już dopuścił się największej z możliwych w świecie Nocnych Łowców.
Dlatego wzruszył ramionami.
- W porządku. – Za wszelką cenę starał się utrzymać treść żołądka w środku. Dobrze by było się też nie rozpłakać.
Robert w jakiś sposób wyczuł, że syn kłamie.
- Alexandrze… - Nieco zmodulował swój głos i zaraz tego pożałował. Znów brzmiał jak stary on, karcący Aleca za wszystko co możliwe. Chłopak momentalnie jakby zapadł się w sobie. Schował głowę w ramiona, spuścił wzrok i zaczął obracać w dłoniach coś, w czym po dłuższej obserwacji, Robert rozpoznał małą zieloną piłeczkę. Maryse mówiła mu o niej. Podobno Alec używał jej coraz rzadziej. A teraz, z jego powodu, znów poczuł, że musi. Był idiotą.
 - Nie okłamuj mnie – poprosił już łagodniej.
Alec drgnął, ale nie podniósł wzroku. Robert musiał walczyć ze sobą by nie kazać synowi spojrzeć na siebie. Cholera. Czekało go sporo pracy nad sobą.
- Pić mi się chce – powiedział w końcu Alec po dość długiej chwili ciszy.
Był na siebie wściekły. Powinien dłużej ze sobą walczyć. Teraz na pewno ojciec nim gardził. I w sumie miał rację.
Bez zbytniego żalu patrzył jak Robert wstał i nie powiedziawszy nawet słowa wyszedł z pokoju. To musiało się tak skończyć. W sumie mogło być jeszcze gorzej. Ojciec mógł wykrzyczeć mu w twarz jak wielkim rozczarowaniem się okazał. Tak było lepiej.
 
Powrót Roberta przyjął nie tyle ze zdziwieniem co obawą. Prawdziwym szokiem zaś okazała się trzymana przez mężczyznę szklanka wody.
- Proszę. – Robert podał ją synowi. – Twoja matka powiedziała, że wolisz ciepłą – wyjaśnił widząc jego minę. –  Czy nie? – Może coś poplątał? Autentycznie się wystraszył. To było… dziwne i nieprzyjemne uczucie. Po raz pierwszy od lat naprawdę zależało mu na tym, co syn o nim myślał.
- Nie – odpowiedział automatycznie Alec. – To znaczy tak… - Sam zaplątał się w tym, co chciał powiedzieć. – To znaczy… Wolę ciepłą.
Szybko wziął od ojca szklankę i zaczął pić. Trochę zbyt łapczywie, ale nic nie mógł na to poradzić. Miał tylko nadzieję, że to uspokoi nieco mdłości a nie je nasili.
- Dziękuję. – Wytarł usta i odstawił puste naczynie na szafkę nocną.
Robert tylko kiwnął głową na znak, że nie ma za co i ponownie usiadł w fotelu.
Przez dłuższą chwilę obaj milczeli nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Robert, gdyby miał być szczery, liczył na jakieś podziękowania ze strony Aleca. To było z jego strony cholernie małostkowe i egoistyczne, zwłaszcza w zaistniałej sytuacji, dlatego nigdy nikomu nie zwierzyłby się ze swoich myśli. Które niestety pozostawały faktem.
To Alec w końcu przerwał nieprzyjemną ciszę.
- Wróciłeś na stałe? – spytał choć doskonale znał odpowiedź. Od czegoś jednak trzeba było zacząć.
- Tak – potwierdził Robert.
- To znaczy, że śledztwo zakończone?
Czy mu się wydawało czy naprawdę słyszał żal i wyrzut w głosie syna?
- Tak – powiedział ponownie. Ku jego zdumieniu Alec znowu ściskał tę głupią piłeczkę. Co takiego powiedział, że zdenerwował syna?
Nadal miał ochotę wymiotować. A z każdym słowem ojca ta chęć się nasilała. Robert naprawdę zdawał się być dumny z zakończenia śledztwa i ukarania winnego. A może winnych? Nie dopytywał Izzy.
- A… - zawahał się. – Jaką karę dostał…
Ciekawość syna wydawała mu się co najmniej dziwna. Ale kto wie jakimi drogami chadza skrzywdzony umysł? Postanowił na razie odpowiadać na wszystkie pytania. Potem może zada własne.
Spojrzał na syna.
A może nie… Alec wyglądał teraz jak mały chłopiec oczekujący bury. W niczym nie przypominał dumnego Nocnego Łowcy na jakiego chciał go wychować. Nim jednak zdążył rozgorzeć w nim gniew pamięć sama przywołała wspomnienie Jonathana i tego jak łkał w jego ramionach. A jemu przecież zrobili to raz. Alec musiał mierzyć się z gwałtem wielokrotnie. Do tego dochodziły jeszcze pretensje rodzeństwa, które chronił. Coś takiego mogło złamać najsilniejszych.
- Wygnanie – odpowiedział. – Wraz z pozbawieniem run. Wielu głosowało za śmiercią, ale okazuje się, że wysoka ranga w Radzie może robić za całkiem niezłą tarczę.
Alec pokiwał głową jakby go to w ogóle nie zdziwiło.
- A ty… - Spojrzał ojcu w oczy i Robert aż się wzdrygnął. Alexander może i wyglądał jak skrzywdzone dziecko, ale spojrzenie miał ostre i twarde. Oraz jakby wyczekujące. – Co myślisz o tej karze? Głosowałeś za egzekucją?
Powiedział to takim tonem, że Robert od razu zrozumiał. Jego syn nie miał pojęcia, że to on stał za śmiercią Łowców a cały proces był farsą odegraną tylko po to by ich chronić. Ale dlaczego? Czy nikt mu nie powiedział? Zrobili to specjalnie czy wszystko wynikło z niedopatrzenia?
- Alexandrze – powiedział, ale syn mu przerwał.
- Wolę Alec.
Aż ugryzł się w język. W głosie syna było tyle dumy… Tak jakby tym prostym stwierdzeniem pokonywał jakąś niewidzialną przeszkodę. Wyzwalał się z trzymających go przez lata kajdan. Maryse coś wspominała, że uczą Alexandra wyznaczania własnych granic. Nie spodziewał się, że ma to też odniesienie do rodziców.
Trochę wbrew sobie poczuł dumę z syna. Tak długo kształtowali go z Maryse na idealnego wojownika, wymagali bezwzględnego posłuszeństwa a mimo to znalazł w sobie siłę by im się przeciwstawić. I to w takich okolicznościach. Uśmiechnął się.
- Alec – powiedział dobitnie. Chłopak aż pokraśniał z dumy choć każdy zobaczyłby czający się za nim cień.
- To ja ich zabiłem.
Chłopak zamarł. Dosłownie skamieniał z szeroko otwartymi ustami. Ściskana przez niego piłeczka wypadła ze skostniałych palców i potoczyła się wprost pod nogi Roberta. Ten podniósł ją i sam ścisnął kilka razy dając tym samym synowi czas na oswojenie się z usłyszaną właśnie informacją.
Musiał czekać naprawdę długo nim Alec wreszcie się odezwał.
- Co? – tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Słowa ojca nie tyle wstrząsnęły jego światem co wywróciły go do góry nogami. Robert Lightwood postawił jego – Aleca – ponad życie dwójki wspaniałych Łowców? To nie mieściło mu się w głowie. Miał wrażenie, że ktoś sobie z niego żartuje.
- Zabiłem ich – powtórzył mężczyzna. – Nie własnoręcznie, nad czym ubolewam, ale zrobiłem co w mojej mocy by zostali wśród roju demonów bez wsparcia. Niestety umarli szybko, choć nie bezboleśnie. – Nie mógł powstrzymać sadystycznego uśmiechu jaki wpełzł mu na twarz.
- Dlaczego? – Głos Aleca był niewiele głośniejszy od szeptu.
- Synu… Naprawdę myślisz, że pozwoliłbym im tak po prostu żyć po tym jak dowiedziałem się co ci robili?
Jeden rzut oka na twarz Aleca i już wiedział, że tak. Jego syn był pewien, że postawi wyżej życie oprawców niż jego własne. Więcej. Alexander naprawdę wierzył, przez cały ten czas, że Robert, będąc w Idrisie, dążył do znalezienia winnych. Czy naprawdę był tak okropnym ojcem? A jeśli… To czy mógł to jeszcze naprawić? Bo sama świadomość tego jak postrzegało go własne dziecko, bolała. Chciał myśleć, że był lepszy niż ojciec Jonathana a jednak mogli podać sobie rękę. Jonathan przynajmniej odważył się poskarżyć podczas gdy Alec był pewien, iż to bez sensu. Bo Robert nie stanie po jego stronie.
Przypomniał sobie małego Alexandra. Jak chodził z nim w ramionach po pokoju kołysząc i nucąc, podczas gdy ten płakał rozpaczliwie. I jak krajało mu się serce na myśl, że jego malutki synek cierpi. Wtedy obiecał sobie jedną rzecz. Zrobi wszystko by tej małej istotce, w tym momencie całkowicie od niego zależnej, żyło się jak najlepiej. Gdzie, w którym momencie, zapomniał o tej obietnicy? Kiedy Alexander przestał być cudem, idealnym za sam fakt istnienia a stał się… narzędziem do leczenia kompleksów samego Roberta?
- Przepraszam – wyszeptał wstając i klękając tuż obok łóżka syna. – Przepraszam, że zmusiłem cię, żebyś tak myślał. I przepraszam, że pozwoliłem ci tak cierpieć… Powinienem był zorientować się, że coś jest nie tak…
- Tato…
Musiał się bardzo starać by nie płakać. Wciąż był pewien, że ojciec uzna łzy za wyraz słabości.
- W ogóle przepraszam za bycie ojcem na jakiego nie zasługujesz. – Robert zdawał się go nie słyszeć. – Teraz postaram się być lepszy… Wiem, że nie nadrobię tych straconych lat, ale chociaż się postaram. – Spróbował się uśmiechnąć. – Co ty na to, żebyśmy, jak już oczywiście wyzdrowiejesz, trochę wspólnie potrenowali? I może wybierzemy się razem na jakieś polowanie? Pokażesz mi jak strzelasz z łuku…
To było dla Aleca zdecydowanie za dużo. Gwałtownie odrzucił kołdrę i niemal potykając się o własne nogi pobiegł do łazienki. Trzasnęły drzwi. Robert został sam nic nie rozumiejąc.
Początkowo myślał, że może Alec zaraz wróci. Mijały jednak minuty a z łazienki dochodził tylko głośny szum wody. Postanowił sprawdzić co się dzieje. Może Alexander źle się poczuł? Jeśli tak to nigdy nie daruje sobie swojej opieszałości.
Wstał i w dwóch susach znalazł się pod drzwiami, które wcześniej zatrzasnął syn.
- Alec?! – zawołał.
Żadnej odpowiedzi.
- Alec! – Tym razem dodatkowo zapukał. Znów cisza. – Alexandrze! – Niepokój wzbierał w nim falami. – Alexandrze! Otwórz!
Gdy i to nie przyniosło żadnych rezultatów wyciągnął stele i namalowawszy sobie na ramieniu runę siły po prostu wyłamał zamek, po czym wkroczył do środka.
Cokolwiek spodziewał się zobaczyć nie było tym, co właśnie pojawiło mu się przed oczami.
Alec stał oparty o umywalkę ze wzrokiem wbitym w odpływ. Z kranu leciała woda a jego syn… płakał. Tak głośno i rozpaczliwie, że sam się sobie dziwił, iż nie usłyszał tego wcześniej.
- Synku… - Nie odważył się podejść. Stał w wyłamanych drzwiach jak ostatni palant, podczas gdy Alexander wprost zanosił się od płaczu. – Synku…
Alec wybuchnął jeszcze głośniejszym szlochem. Nie wyglądał ładnie jak to czasem pokazywali na przyziemnych filmach. Nie. Zrobił się cały czerwony, twarz miał wykrzywioną a z nosa płynęły mu smarki. Przez co wszystko było jeszcze bardziej autentyczne. I bolesne dla Roberta.
- Alec… - spróbował znowu.
Chłopak pokręcił głową. Następnie nabrał trochę powietrza jakby chcąc coś powiedzieć. Nie udało mu się. Tylko jęknął, lecz Robert nie zamierzał go pospieszać. Da synowi tyle czasu, ile tylko ten potrzebuje.
Chłopak spróbował znowu. Tym razem z nieco lepszym skutkiem. Udało mu się wypowiedzieć jedno słowo.
- Nie…
Robert nie zrozumiał. Dlatego czekał.
- Nie wiesz… - Tym razem mówienie przyszło Alecowi trochę lepiej. Chyba fakt, iż miał publikę działał w jakiś sposób uspokajająco. – Nie wiesz… jak długo czekałem, żeby to usłyszeć – powiedział na jednym wydechu i znów zaczął płakać.
Robert zdębiał.
- Czekałem aż zaproponujesz wspólny trening… Patrol… Myślałem… - Pociągnął nosem. – Myślałem… - Spojrzał na niego. Niebieskie zazwyczaj oczy były niemal granatowe. – Myślałem, że wtedy… Jeśli ty byś nas szkolił… Misje z Rajem i Edgarem nie byłyby potrzebne. Nie musiałbym już więcej przez to przechodzić…
Osiągnął swój limit. Osunął się na podłogę ciągle płacząc. Robert momentalnie znalazł się przy nim. Już miał go przytulić, kiedy przypomniał sobie o awersji Alexandra do dotyku. Zamarł więc jak głupiec z szeroko rozwartymi ramionami i wysuniętymi rękami. A wtedy stało się coś dziwnego. Alec wsunął się w powstałą lukę i przywarł do niego całym ciałem. Zupełnie jak wtedy, gdy miał dwa lata i stłukł sobie kolano, co dla takiego malucha było końcem świata. Robert zadziałał instynktownie. Zamknął syna w uścisku i zaczął kołysać. Nie był Maryse, nie potrafił śpiewać uspokajających kołysanek więc tylko mruczał coś niewyraźnie kołysząc się z wciąż szlochającym synem w ramionach. Od czasu do czasu całował chłopaka w czubek głowy, samemu starając się nie rozpłakać. Na jak wiele sposobów jeszcze zawiódł syna? Jego małego chłopca, który przez lata miał go za bohatera?
Ostatecznie nie wytrzymał. Samemu zaczął łkać.
- Przepraszam syneczku. Przepraszam… Wybacz mi…
 
 
__________________________________________
Witam w Nowym Roku. Mam nadzieję, że wszyscy przetrwali Sylwestra bez trwałych szkód na ciele i umyśle 😉.
 
W związku z rozpoczęciem kolejnych dwunastu miesięcy, podczas których podobno można zmienić swoje życie, mam kilka spraw organizacyjnych. No dobra. Jedną sprawę organizacyjną.
 
Chociaż jestem z siebie diabelnie dumna, że w zeszłym roku udało mi się publikować co tydzień, to odbiło się to na moim życiu. A że chciałabym jednak zachować jakiś tam harmonogram publikacji to w tym roku, moim celem jest wstawienie czegoś co dwa tygodnie. Dzięki temu trochę zejdzie ze mnie presja a i ci co czekają na moje wypociny coś dostaną. Wiem, że nie jest to rozwiązanie idealne, ale na nic lepszego nie wpadłam.
Liczę na zrozumienie.
 
 
Miłego dnia.
Czy coś…

 

1 komentarz:

  1. Kolejny świetny rozdział, zachowanie ojca w stosunku do Aleca jest takie....ludzkie ..kocham to... Oczywiście że rozumiemy z wrzucaniem czymś co dwa tygodnie chociaż będą to długie dwa tygodnie 😁 i tak będę wpadać tu co poniedziałek by sprawdzić czy może jednak w przypływie weny coś się tu pojawi uwielbiam twoja twórczość. Mimo że obserwuje też twoje konto na wattpadzie to mam sentyment właśnie do Blogspota i cieszę się, że na nim publikujesz. Cóż więc do zobaczenia za 2 tygodnie 😁😉❤️

    OdpowiedzUsuń