Przepraszam, że nie jest to kolejny rozdział Kursu gotowania czy Poświęcenia, ale na "rozruch" potrzebowałam odpocząć od tych opowiadań. Nie zarzuciłam ich! Nie! Po prostu taka chwila oddechu.
I zdaje sobie sprawę, że tekst jest raczej średni. I temat oklepany niczym wymówka "pies zjadł mi pracę domową". I, że fanki Sanjiego znienawidzą mnie za ten tekst. ALE! Musiałam go napisać. Tak po prostu. Nie dawał mi spać w nocy. Tyle w temacie.
Przepraszam za błędy.
Tytuł: 7 grzechów głównych
Liczba rozdziałów: one-shot
Gatunek: yaoi
Para: SanjixZoror; LawxZoro
Ograniczenia wiekowe: +16
Info/Uwagi: Brak.
7 GRZECHÓW GŁÓWNYCH
Dziś
znów ich widział. Nic dziwnego. Szpital znajdował się zaledwie przecznicę
dalej, a najdłuższa droga na stację wiodła właśnie obok jego restauracji.
Zawsze wybierali właśnie ją, jakby chcąc dłużej nacieszyć się swoim
towarzystwem. Zwykle szli w milczeniu, obok siebie, raz po raz rzucając sobie
ukradkowe, wiele mówiące spojrzenia. Czasem, gdy w pobliżu nie było nikogo,
chwytali się za ręce mocno splatając palce. Wtedy, na twarzy Zoro pojawiał się
ten specyficzny rumieniec, mówiący zarówno o zażenowaniu jak i ekscytacji.
Uwielbiał go. Uwielbiał patrzeć jak ta zwykle poważna, ogorzała od słońca twarz
nabiera kolorów, czuć drżenie jego ciała, słyszeć niepewność w głosie
mężczyzny, którego pokochał od pierwszego wejrzenia. Tak. Kochał go. Chociaż
Zoro już nie był jego… Stracił go bezpowrotnie. Mimo to katował się codziennym
widokiem jego szczęśliwej twarzy, czując jak rośnie w nim żal i gniew za każdym
razem, gdy czarne oczy, błyszczące nieopisaną wręcz radością, spoglądały na
towarzyszącego mu mężczyznę.
Trafalgar
Water D. Law. Nienawidził go z całego serca. To on odebrał mu Zoro. Chociaż, w głębi serca wiedział, że to
nieprawda. To on był winny. Tylko i
wyłącznie. Może to właśnie, dlatego, codziennie zastygał w bezruchu na te
dziesięć, piętnaście sekund, jakie potrzeba, by minąć restaurację i patrzył.
Mógł to robić, bo panoramiczne okno wychodziło wprost na ulicę. Patrzył licząc,
że w końcu, pewnego dnia… Zoro odwróci się. I znów zobaczy w jego oczach to
uwielbienia, które towarzyszyło mu podczas pięciu najpiękniejszych lat życia. Jednak…
Nic takiego się nie stało. Czekał już rok. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni a
Zoro nawet nie przystanął. Ani razu nie zawahał się mijając restaurację. I
chyba to było najgorsze. Zupełnie jakby wyrzekł się tych pięciu lat, gdy byli
razem. Wyrzekł się jego.
-Sanji,
w porządku?
-Tak.
– Ruszył w stronę kuchni starając się nie myśleć o kwiatach, jakie trzymał
każdy z nich, o tym, że dziś mieli rocznicę. Ani tym bardziej o tym, że ich
własna wypadałaby za pięć dni. W piątek. Dlaczego zamiast niego Zoro wybrał
tego gównianego lekarza?!
PYCHA
-Mam cię już naprawdę dość! – krzyknął Zoro,
po czym wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.
Sanji tylko uśmiechnął się drwiąco i odprowadził
partnera pełnym politowania spojrzeniem.
-Jak wrócisz będziesz inaczej śpiewał –
mruknął z przekąsem. Zawsze tak było. Za każdym razem Zoro wracał i udawał, że
wcześniejsza kłótnia nie miała miejsca. Czasem zdarzyło mu się nawet
przeprosić. Dlatego, nawet przez myśl mu nie przeszło, że tym razem mogło być
inaczej. Że Glon wyniósł się na dobre. Był przecież najlepszym, co spotkało tę
Algę w całym jego marnym życiu. Roronoa sam mu o tym powiedział. Może nie
dokładnie tymi słowami, ale jednak.
Poza tym ten idiota, z mięśniami zamiast
mózgu, powinien skakać ze szczęścia, że postanowił na niego spojrzeć! ON! Sanji
Vinsmoke! Zawsze otoczony wianuszkiem kobiet, przyciągający spojrzenia
mężczyzn. Obiekt westchnień wielu. Zwrócił na niego uwagę w chwili słabości. To
był właściwie przypadek. Nigdy nie zniżyłby się do tego, by zadawać się z
plebsem. Ale stało się i nic nie mógł na to poradzić. A widząc zachwyt, jaki
wywołał w mężczyźnie postanowił pociągnąć sprawę dalej. Zabawić się. Bo
przecież Roronoa Zoro nie był go godny.
Nie miał w planach się zakochać. Nigdy.
To w nim się kochano, on zaś pozostawał niewzruszony, z uśmiechem tylko
przyjmując kolejne deklaracje. Dlatego nigdy nie przyznał się do swoich uczuć.
Ani przed Zoro ani przed nikim innym. Nawet sam przed sobą udawał, nie
dopuszczając do siebie myśli, że… ON mógłby się zakochać w NIM! Był dla niego
za dobry! Znajdowali się na zupełnie innych poziomach. I nie omieszkał mu o tym
przypominać raz na jakiś czas. Zawsze, gdy Glon poczuł się zbyt pewnie w ich związku.
Algi trzeba trzymać krótko.
Zatopiony w myślach nawet nie usłyszał,
kiedy szczęknął zamek w drzwiach pokoju pojawił się Zoro.
Roronoa stał przez chwilę z miną ucznia
wezwanego na dywanik do dyrektora zastanawiającego się usilnie, jak bardzo ma
przejebane.
A Sanji milczał. Nie miał zamiaru niczego
ułatwiać partnerowi. To jego wina, więc niech doświadczy jej w pełnej
rozciągłości.
Nie mogąc znieść przedłużającej się
ciszy, Zoro podniósł z ziemi poduszkę, te samą, którą wcześniej rzucił w
Sanjiego, po czym otrzepał ją z niewidzialnego kurzu.
-To… Ja… Posprzątam – wydukał.
Sanji bez słowa wyszedł z pokoju, a na
jego twarzy gościł pogardliwy uśmiech. Znów był górą.
CHCIWOŚĆ
-Jak ci się nie podoba to wypierdalaj!
-A może właśnie pójdę?!
Sanji patrzył jak Zoro cały się spina
gotów do kłótni. On sam nie miał dzisiaj ochoty na słowne, ani tym bardziej
fizyczne przepychanki. Po za tym Glon wkurwił go już wystarczająco jak na jeden
dzień.
-A proszę bardzo! Tylko ciekawe gdzie?
Pod most?! Mam ci przypomnieć, kto w tym domu NAPRAWDĘ przynosi pieniądze? –
Uśmiechał się z wyższością widząc jak Zoro kurczy się w sobie, niczym balon, z
którego ktoś spuścił powietrze. Doskonale wiedział, gdzie wbić szpilę, tak by
zabolało najbardziej. Dla Zoro takim tematem były pieniądze. A raczej ich brak.
Roronoa, ze swoją marną policyjną pensją, miesiąc w miesiąc zmagał się z jednym
problemem: „dożyć do pierwszego”. W przeciwieństwie do Sanjiego, który,
dosłownie opływał w luksusy. Jego restauracja „All Blue”, za sprawą kilku
pozytywnych opinii wydanych przez znamienitych krytyków kulinarnych, stała się
jednym z najpopularniejszych miejsc w Tokio. Codziennie ściągały tu tłumy. I to
nie tylko samych Japończyków. Nawet turyści, przerywali zwiedzanie egzotycznych,
dla siebie zakątków, by zjeść, choć jeden posiłek, w miejscu, o którym
wspominały wszystkie przewodniki.
Początkowo podchodził do swojego sukcesu
trochę sceptycznie i jakby z obawą, że to sen i wkrótce się z niego obudzi.
Jednak nic takiego się nie stało. Jeśli faktycznie śnił, to robił to dalej. I z
czasem, nie tyle przyzwyczaił się do tłumów klientów, ale zapragnął by było ich
więcej. A raczej pieniędzy, jakie po sobie zostawiali. Szczególnie, gdy lokal zaczęły
odwiedzać, tak zwane „grube ryby”. Ludzie z pozycją, przywykli do restauracji o
zdecydowanie większym prestiżu, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Chyba wtedy o
tym pomyślał. A pomysł, będący w zasadzie małą kroplą zaczął drążyć skałę i
niedługo potem… „All Blue” przeszła metamorfozę. Zniknęła swojskość, z której
do tej pory słynęła restauracja. Sanji zrezygnował z niej na rzecz luksusowej
aranżacji, kojarzącej się niektórym raczej z pałacem aniżeli z lokalem, gdzie
przychodzi się coś zjeść. Zmieniły się też ceny. Na sporo wyższe, przez co większość
jego stałych klientów, musiała zrezygnować z ulubionej restauracji. Sanji pożegnał
ich niemal bez żalu. Bo zamiast nich, miejsca przy mahoniowych stolikach,
zajmowali teraz poważni biznesmeni, ludzie, mający PIENIĄDZE. Które zostawiali
jemu. A on pragnął ich bardziej niż czegokolwiek. Więcej i więcej.
Kiedy był pewien swojej pozycji na
rynku, kupił tę willę, w której teraz stali naprzeciw siebie mierząc się
nienawistnymi spojrzeniami. Sanji wiedział, że jego partner nienawidził tego
domu. Był dla niego za duży, obcy. Mimo to Vinsmoke uparł się i nie chciał
słyszeć o żadnym innym lokum. Chyba na złość Zoro. Od jakiegoś czasu kochanek
wkurzał go niemiłosiernie. Tym swoim brakiem ambicji, denerwował go zachwyt
Roronoy nad zapuszczoną klitką, w której ledwie upchnęli łóżko, kanapę,
telewizor i kilka zdezelowanych mebli. Prawdą było, że na wszystko ciężko
pracowali, razem wynajdując okazje, czy to w internecie, czy na wysprzedażach,
ale, kurwa, to było w innym życiu! Teraz miał pieniądze! Stać go było na luksus,
o jakim wcześniej nie dane im było nawet marzyć! Więc czemu, do jasnej cholery,
Zoro patrzył na niego wilkiem? I kiedy tylko się dało uciekał z luksusowej
willi? Czemu on sam nie czuł, przekraczając próg mieszkania, że wrócił do domu?
Nie znał odpowiedzi na te pytania. Nie
wiedział też, gdzie podziała się jego radość z gotowania. Teraz zamiast niej,
uniesienie czuł jedynie patrząc na dzienny utarg.
POŻĄDLIWOŚĆ
-Sanji…
Dość… Ja już…
Zamknął mu usta pocałunkiem i wszedł w
niego po raz kolejny. Zoro tylko jęknął, rezygnując z prób stawiania oporu.
Poddał się całkowicie napierającemu ciału partnera. Zacisnął pięści na prześcieradle,
kiedy Sanji poruszał się z nim, nierównym, szybkim tempem. Nie czuł już
przyjemności, a jedynie ból i pieczenie w odbycie. Mimo to wiedział, że jeśli
odmówi, Sanji będzie zły. Dlatego pozwalał mu na wszystko.
Robili to dzisiaj chyba po raz trzeci.
No może czwarty. Stracił już rachubę. I choć powinien mieć dość… Wcale tak nie
było. Wystarczyło, że raz zerknął na to umięśnione ciało, opaloną skórę, bliznę
przecinającą klatkę piersiową… A znów czuł jak wzbiera w nim pożądanie, którego
nie umiał opanować. Żądza niemal się w nim gotowała, nie potrafił i zwykle
nawet nie chciał jej ujarzmić. Za każdym razem po prostu musiał posiąść Zoro.
Nieważnie gdzie akurat byli, na zakupach, w kinie… wtedy po prostu zaciągał
partnera do łazienki i robili to szybko, brutalnie niemal, zasłaniając sobie
nawzajem usta, żeby przypadkiem nikt w ich nie usłyszał. Po powrocie, wciąż
wygłodniali, przynajmniej on był wygłodniały, przenosili się na łóżko. Czasem
wiedział, że przesadza, że żąda od Zoro zbyt wiele. Zwykle działo się tak, gdy
w ich sypialni pojawiała się krew. Dużo krwi. Zawsze wtedy obiecywał sobie, że
następnym razem się pohamuje. Zapanuje nad sobą i swoją rządzą. Lecz kiedy ten następny
raz nadchodził… znów przegrywał.
ZAZDROŚĆ
-Kto to był?!
-Kto? – spytał Zoro zmęczonym głosem.
Dobrze wiedział, co teraz nastąpi.
-Tamten koleś! – Sanji nawet nie
próbował ukrywać swojej złości.
Roronoa westchnął, po czym odwrócił
głowę, żeby spojrzeć, o kogo pokłócą się tym razem. Tak po prawdzie to nie
szczególnie zwrócił uwagę, komu automatycznie odpowiedział na zwykłe „cześć”. I
to był jego błąd.
-Tak! Pogap się na niego. Proszę bardzo!
Puścił tę uwagę mimo uszu starając się
zidentyfikować znikającego w tłumie faceta. Czarne włosy, chudy… Dopiero, kiedy
dojrzał tatuaże coś w jego mózgu zaskoczyło.
-To Law – powiedział w końcu a wzrok
utkwił w czubkach swoich butów. Nie chciał teraz patrzeć na Sanjiego. Dobrze
wiedział, co zobaczy. Wykrzywioną przez złość twarz partnera i niemy wyrzut w
błękitnych oczach. A zaraz potem dostanie zjebkę.
-O! Widzę, że jesteście po imieniu! –
Głos Sanjiego ociekał jadem.
-Trudno żeby było inaczej. Chodzimy do
tego samego dojo.
Kucharz stanął a Zoro w jednej chwili
zrozumiał, że wspomnienie o dojo było złym pomysłem.
-I, co? Próbujesz mi teraz wmówić, że ze
wszystkimi tymi facetami jesteś na ty?!
Przejechał dłonią po twarzy.
-Tak. No prawie… Z senseiem
niekoniecznie. – Spróbował zażartować, co, sądząc po minie mężczyzny, nie
bardzo mu się udało. – Weź daj spokój! To tylko znajomy!
-No oczywiście! Bo wszystkim znajomym
gapisz się na tyłek!
-Nie gapiłem się na jego dupę! Kurwa
mać! Sanji! Jedyny tyłek, jaki chcę oglądać, to ten twój, ok.? Chyba już o tym
rozmawialiśmy! I przestać robić sceny! – Nerwowo rozejrzał się dookoła, ale na
ich szczęście o tej porze, w parku było niewiele ludzi. Głównie nastolatki,
które, zajęte swoimi sprawami, nie zwracały większej uwagi na otoczenie. To
dobrze. Wciąż pamiętał, jak Sanji urządził mu awanturę, w środku dnia, przy
jednej z najbardziej ruchliwych ulic. Wtedy poszło o kobietę. Co było jeszcze
głupsze niż dzisiejsze oskarżenie. Bo przecież on w ogóle nie gustował w
kobietach. Był zatwardziałym gejem. A tamtej tylko powiedział, która godzina.
Nie jego wina, że miała głęboki dekolt, zresztą nie zwrócił na niego uwagi. Damskie
piersi nie były dla niego ani trochę pociągające. Sanji jednak uważał inaczej.
Jego zdaniem, Zoro krył się ze swoją fascynacją wobec płci przeciwnej, przez co
on nic nie podejrzewał, a Roronoa mógł go zdradzać na prawo i lewo. Nie
omieszkał mu tego wykrzyczeć prosto w twarz, kiedy tylko kobieta odeszła. Zoro
już chciał mu się puknąć w czoło, ale krzyki kucharza zaalarmowały obrońców
czci i moralności, dla których samo słowo „gej” działało jak płachta na byka. W
kilka minut zostali zmieszano z błotem, wyzywani i życzono im śmierci na, co
najmniej tysiąc sposobów. Kilku, co bardziej zapalczywych agresorów gotowych
było nawet do bójki. Musieli się ratować ucieczką. Zoro nie miał najmniejszej
ochoty tłumaczyć się potem kumplom na posterunku, czemu wysłał do szpitala
kilku porządnych obywateli.
-Jasne! Zwal wszystko na mnie! Wiesz,
co? Idź sobie do niego, jak tak bardzo ci się podoba! – Sanji obrócił się na
pięcie i niemal biegiem ruszył przed siebie, zostawiając partnera samego sobie.
-Ja pierdolę…
-Narobiłem ci kłopotów, co?
Drgnął słysząc czyjś głos. Tuż obok stał
Law. Wcale nie wyglądał jakby było mu przykro.
-Nie. Nie bardzo. On po prostu… Zresztą
nieważne… - Poczuł, że nie ma siły tłumaczyć zachowania partnera przed
stosunkowo obcym facetem. Że w ogóle nie ma ochoty tłumaczyć Sanjiego. Te jego
napady zazdrości robiły się naprawdę męczące. – Chciałeś czegoś?
-Zapytać tylko, o której w czwartek jest
trening.
NIEUMIARKOWANIE
W JEDZENIU I PICIU
-Już wystarczy – mruknął i wyjął
Sanjiemu kieliszek z ręki.
Ten spojrzał na niego z wyrzutem, a Zoro zauważył, że błękitne oczy partnera zmętniały, jak u ludzi będących o krok od przekroczenia granicy, za którą czekało łupanie w głowie, suchość w ustach i przemożne pragnienie by w końcu umrzeć. Inaczej mówiąc, kucharz był na prostej drodze, żeby jutro leczyć kaca giganta. A Roronoa postanowił mu tego zaoszczędzić. I sobie przy okazji też. Z doświadczenia wiedział, że skacowany Sanji, to Sanji, którego lepiej unikać. Dla własnego dobra.
Ten spojrzał na niego z wyrzutem, a Zoro zauważył, że błękitne oczy partnera zmętniały, jak u ludzi będących o krok od przekroczenia granicy, za którą czekało łupanie w głowie, suchość w ustach i przemożne pragnienie by w końcu umrzeć. Inaczej mówiąc, kucharz był na prostej drodze, żeby jutro leczyć kaca giganta. A Roronoa postanowił mu tego zaoszczędzić. I sobie przy okazji też. Z doświadczenia wiedział, że skacowany Sanji, to Sanji, którego lepiej unikać. Dla własnego dobra.
Jednak kucharz miał chyba inne plany.
Prychnął i ponownie sięgnął po kieliszek, dolewając sobie jeszcze wina. Ręce
już mu się trzęsły, więc kilka kropel rozlał, brudząc sobie zarówno spodnie jak
i koszulę. Zoro jęknął. Jutro jemu się za to oberwie. Na pewno. To była
ulubiona koszula Sanjiego.
-Powiedziałem, że wystarczy! – Znów
zabrał partnerowi kieliszek i żeby uciszyć jakikolwiek sprzeciw, wypił jego
zawartość jednym haustem. Skrzywił się. Nie przepadał za wytrawnym winem.
Sanji patrzył na to z mieszaniną złości
i typowego pijackiego rozbawienia. Co nie wróżyło dobrze.
-Idziemy! – Zawyrokował Zoro, gdy
spojrzenie blondyna spoczęło na barmanie. Czy raczej barmance. Takiej w typie
Sanjiego, z pełnymi piersiami, wąska talią, alabastrową cerą i oczami jak dwa
szmaragdy. – Idziemy! – powtórzył, lecz
kucharz tylko się zaśmiał.
-Spierdalaj! – krzyknął, co z racji procentów
w jego krwi zabrzmiało raczej jak „sppeiieeellldadaj”. Po czym wstał i, zataczając
się, ruszył w kierunku baru. Kilkukrotnie wpadł na kogoś wymyślając tej osobie,
jeśli był to mężczyzna, a jeśli kobieta, próbując nieudolnie flirtować.
Zoro myślał, że spali się ze wstydu
patrząc, na to, co wyrabia jego facet. Byli w barze dla homoseksualistów i zachowania
hetero nie były tu raczej miel widziane. Większość gości odbierała je niemal
jak policzek. Dlatego starał się jak najszybciej dogonić partnera i siłą zawlec
do domu. Nie było to jednak takie łatwe. Tłum gęstniał coraz bardziej a Sanji,
pomimo upojenia, lawirował w nim zdecydowanie sprawniej, niż Zoro, który prawdę
mówiąc nienawidził takich miejsc.
Zanim go dogonił, Sanji zdążył już wyznać
dozgonną miłość barmance i co gorsza, jej partnerce. Szykował się nawet do
wyliczania zalet życia w trójkącie, kiedy Zoro zasłonił mu usta dłonią.
-Zamknij się, kurwa!
Jakimś cudem kucharz mu się wyrwał.
-Bo, co? Zazdrosny jesteś? – Czknął. –Dajh,
hyk, spookój, hyk. Dla cieeeebie, hyk… Też czasem znajdę czas. Hyk! – Na
szczęście pijacka czkawka na dobre uniemożliwiła mu dalszą konwersację, bo lada
moment i Zoro by mu przyłożył.
-Przepraszam za niego Wanda. – Spuścił
głowę kajając się przed barmanką. Nie pierwszy raz zresztą.
-Nie ma sprawy. – Kobieta machnęła ręką.
– Ale zabierz go stad. Na dzisiaj mu wystarczy.
-Taaaa… Chodź pijaczyno. Wracamy! – Ujął
mężczyznę pod ramię i pociągnął go w stronę wyjścia. Sanji, dzięki czkawce,
zdołał się trochę uspokoić i nie sprawiał większych problemów, kiedy partner
praktycznie ciągnął go po podłodze.
-Zoro?
-Czego?!
-Będę rzygał…
Odgłos niedający się pomylić z niczym
innym i już po chwili do jego nosa doszła paskudna woń wymiocin. Jedną ręką nacisnął
spłuczkę, drugą wciąż trzymając Sanjiego za włosy . Czekał.
-Już? – spytał, kiedy przez dłuższą
chwilę nic się nie działo. Kucharz zamiast odpowiedzieć znów zwymiotował. Od
tego smrodu i jemu robiło się niedobrze. Nie mógł jednak pozwolić sobie na słabość.
Jeśli zostawi Sanjiego samego, ten gotów zarzygać całą kabinę, którą on potem będzie
musiał sprzątać.
Wreszcie torsje ustały. Kucharz z trudem
wstał, jego kolana zatrzeszczały, i błędnym wzrokiem rozejrzał się dookoła.
-Nadal jesteśmy w barze?
-Taaaa… Już w porządku?
-Chyba tak… Spać mi się chce…
-Już idziemy do domu. Tylko… - urwał. Chciał
powiedzieć, żeby Sanji nie zarzygał taksówki. W porę przypomniał sobie, że w stanie,
w jakim kucharz się teraz znajdował wystarczyło wspomnieć o wymiotowaniu by
znów rzygał jak kot. – Chodź. – Drugi raz tego wieczoru pociągnął go do wyjścia.
Powinien odetchnął z ulgą. Jednak najgorsze było dopiero przed nim… Jutro
będzie musiał przebrnąć przez piekło. Jak co tydzień.
Idąc poczuł na sobie czyjś wzrok.
Rozejrzał się pewien, że zaraz stanie twarzą w twarz z kolejna osobą, którą
Sanji, w pijackim amoku, zdążył obrazić. Zamiast tego napotkał spojrzenie,
czarnych jak węgiel, oczu Trafalgara Law’a.
GNIEW
-Kurwa! – wrzasnął Sanji i wymierzył partnerowi
porządnego kopniaka.
Zoro, który właśnie wrócił z pracy,
zmęczony po dwunastogodzinnej nocnej zmianie, nie zdążył się uchylić. Noga
kucharza trafiła go prosto w splot słoneczny. Zgiął się wpół, nie mogąc przez
chwile złapać tchu, podczas gdy Sanji coś wrzeszczał. Nie rozróżniał słów, bo i
jego zaczął opanowywać gniew. Mógł się kłócić z tą zboczoną brewką. Mógł się z
nim nawet bić! Tylko niekiedy leciał na pysk, bez niczyjej pomocy. W dodatku… Ostatnio
ich kłótnie nabierały na intensywności, co szczerze go martwiło. W przeciwieństwie do Sanjiego, który był
zapalnikiem większości z nich. Blondyn wkurwiał się na niego dosłownie o wszystko.
Zaczynając od bałaganu w łazience a kończąc na zakupach zrobionych nie w tym
dyskoncie. Darł się wtedy, wyzywał i bił. A on nie pozostawał mu dłużny, przez
co obaj chodzili cali posiniaczeni. Niczym gówniarze z podstawówki a nie dwóch
dorosłych facetów. Raz nawet kucharz prawie złamał mu rękę, na co odpowiedział
ciosem prosto w żołądek, od którego Sanji zwymiotował. Po tej bójce, przez
jakiś czas był spokój. Niestety nie trwał on długo. Potem znów czymś zawinił. I
wszystko zaczęło się od początku. Naprawdę zaczynał mieć tego dosyć.
-O chuj ci chodzi?! – krzyknął, kiedy, w
końcu, udało mu się nabrać powietrza.
-Jeszcze się pytasz, debilu?!
-Tak! Bo może zamiast kopać na prawo i
lewo mógłbyś…
Nie dokończył, bo Sanji w tym samym momencie
rzucił w niego książką kucharską, która kupił mu na urodziny. Nadal zmęczony
nie pomyślał nawet o tym, że twarda oprawa może być niebezpieczna. Dostał w
skroń. I zapadła ciemność.
-Obyło się bez szycia.
-Dzięki Law – mruknął pod nosem, zły i równocześnie
zawstydzony faktem, że trafił do szpitala z powodu kłótni z partnerem.
-Słuchaj… - Wzrok lekarza zatrzymał się
na żółtym siniaku, zdobiącym jego żebra. Pamiątce po kłótni sprzed tygodnia.
-To nic. – Szybko założył koszulkę.
Dobrze wiedział, co lekarz chciał zasugerować.
-Na pewno? Bo wiesz…
-Na pewno. Jest dobrze. – Wciąż
pamiętał, że kumple widział ich wtedy w klubie, kiedy to Sanji się upił. I
kiedy zrobił mu scenę na ulicy też… - Serio.
-Dobra – Mężczyzna westchnął. – Ale
jakbyś chciał pogadać… Prywatnie! – zastrzegł widząc minę Zoro. – To masz mój
numer.
-Taaa… Dzięki.
LENISTWO
-Wyjdziemy gdzieś w weekend?
Uniósł wzrok znad gazety i obrzucił Zoro
badawczym spojrzeniem. Ten speszył nieznacznie, ale zaraz odzyskał rezon.
-Możemy też gdzieś wyjechać… Na przykład
nad morze… Moglibyśmy wynająć pokój… Przecież lubisz…
-Nie chce mi się. – Wrócił do lektury.
Zoro skrzywił się.
-Ostatnio nic ci się nie chce.
-Brzmisz jak znerwicowana licealistka.
-A ty się zachowujesz jak stary dziad!
Ciągle tylko „nie chce mi się”! – To była prawda. Co by nie zaproponował Sanji
był na nie. Odmawiał wszelkich wspólnych wyjść wymawiając się zmęczeniem, czy
też po prostu zwykłą niechęcią. Zoro czuł, że coraz mniej chce mu się starać to
ciągnąć. Bo, po co walczyć, skoro druga strona olała sprawę? Myślał, że może,
chociaż teraz Sanjiemu się zachce i postarają się naprostować swój związek,
który ostatnio dość mocno kulał. Jak widać się pomylił.
-Zapomniałem, że to twoja kwestia! – Uśmiechnął
się krzywo. To prawda, na początki ich związku to Zoro był tym, któremu nigdy
nic się nie chciało. Chociaż zwykle i tak potrafił go przekonać, żeby zrobili
to, czego chciał. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, czemu Glon się go czepia.
Zagryzł wargi, bo mógłby nie wytrzymać i
powiedzieć o kilka słów za dużo a postawił sobie za punkt honoru nie pokłócić
się z tym idiotą, przynajmniej do soboty.
-Wiesz, co? Pierdol się!
Wyszedł trzaskając drzwiami. Sanji w tym
czasie, gnany zwykłą ciekawością spojrzał na kalendarz. Co temu kretynowi tak zależało
na tym weekendzie? Zobaczywszy datę zrozumiał. W sobotę wypadała ich rocznica.
To dziwne, że Zoro pamiętał. On sam zupełnie zapomniał. Nie miał nawet prezentu.
Przez chwilę pomyślał nawet o propozycji Glona, lecz szybko porzucił ten
pomysł. Nie chciało mu się ruszać z domu. Zresztą byli ze sobą już tyle czasu,
że to naprawdę nie miało znaczenia. Po co się bezsensownie starać? Przecież
było dobrze. Osiągnęli ten poziom stabilności, w którym nie trzeba za bardzo
się wysilać. To prawda, może i się trochę rozleniwił, ale Zoro też powinien
zrozumieć, że z czasem żar związku się wypala i zostaje zwykła codzienność. A
jemu codzienność upływała na pracy w restauracji, po której chciał tylko
odpocząć. Z drugiej strony… To w końcu ich rocznica…
-Przygotuje mu coś dobrego. Kolacja przy
świecach… Tak to będzie to.
Nie udało mu się jednak wprowadzić
swojego planu w życie. Co prawda wrócił wcześniej do domu, zrobił nawet
potrzebne zakupy, ale postanowił, że chwilę się zdrzemnie. Owa chwila
przeciągnęła dość znacznie i obudził się dopiero, kiedy Zoro wrócił do domu. A
wtedy nie było szans, żeby ugotować cokolwiek. Ani tym bardziej żeby uratować
sytuację. Mimo to postanowił spróbować.
-Cześć. – Przetarł oczy. – Masz ochotę
na pizzę? Możemy zamówić…
Chyba pierwszy raz zobaczył u Zoro taki
zawód. Trwało to tylko przez chwilę, bo Roronoa szybko się opanował i teraz wyglądał
po prostu na wściekłego. Jakby złością maskował pozostałe uczucia. A Sanjiego
przebiło silne poczucie winy. I już wiedział, że widok zawiedzionej twarzy
partnera będzie mu towarzyszył zawsze, wypływając na powierzchnię, w najmniej
spodziewanych momentach.
-Zapomniałeś! – To nie było pytanie. Raczej
stwierdzenie faktu.
-Nie. Wszystkiego najlepszego! – Nawet w
jego uszach nie zabrzmiało to szczerze.
-Najlepszego. – Podał mu niewielką
paczkę, owiniętą w kolorowy papier. Po ilości taśmy klejącej, jaką zużyto żeby całość
trzymała się kupy, mógł wywnioskować, że Zoro sam pakował prezent. I zrobiło mu
się głupio. Bo on nic dla niego nie miał. A wystarczyło pójść do sklepu...
Tylko, że… nie chciało mu się.
-Dziękuję… - wydukał, lecz mężczyzna już
go nie słyszał. Trzasnęły drzwi.
-Halo? Law? Masz ochotę na piwo?
To
wtedy go stracił. Czarę goryczy, jego grzechów, przelała ta nieszczęsna
rocznica. I jego lenistwo. Wiedział, że tamten wieczór Zoro spędził z NIM. Nie mógł
jednak mieć do niego jakichkolwiek pretensji. W dodatku… Nie zdradził go. Choć chyba
wolałby, żeby tak się właśnie stało. Wtedy mógłby zrzucić całą winę na niego.
Ale nie! Chociaż poleciał do tego całego Trafalgara, to tego wieczoru do niczego
nie doszło. Ani następnego. Czy nawet miesiąc później, gdy Zoro się już wyprowadził.
Znajomi donosili mu, z mściwą satysfakcją, o rozwijającym się romansie pomiędzy
Roronoą a tym chirurgiem od siedmiu boleści. Stąd też wiedział, że Law’owi przekonanie
do siebie Zoro zajęło okrągły rok. Tak. Dopiero po roku oficjalnie zostali parą.
I są nią do dzisiaj. Tak samo jak on do dzisiaj tęskni i żałuje. Wszystkiego. Każdego
swojego grzechu wymierzonego w Zoro. Gdyby mógł, cofnąłby czas. Niestety, to
niemożliwe. Dlatego pozostały mu tylko te krótkie chwile, gdy obaj mijają jego
restaurację. To i cicha nadzieja, że któregoś dnia, Zoro jednak się odwróci.
Świetny shot ale nie wiem czemu ale Zoro nie pasuje mi jako uległy aczkolwiek czytało się przyjemnie :-)
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że Cas nie mogła się oprzeć słodko wyglądającemu Zoro <3
UsuńPrzeczytałam po części z ciekawości, jak wybrniesz z tego motywu, po części dlatego, że sama ostatnio myślę o pairingu Law/Zoro i zastanawiałam się, jak widzą ich inni autorzy.
OdpowiedzUsuńI, muszę przyznać, trochę się zawiodłam. Ale ze wszystkim po kolei.
Motyw rzeczywiście przemaglowany na wiele sposobów, ale nawet i z takiego można coś jeszcze wycisnąć. Połączenie go z pewnego rodzaju trójkątem miłosnym i trudnym związkiem nieco komplikuję sprawę - w tym wypadku naprawdę trudno napisać coś NOWEGO, ale do odważnych świat należy, prawda?
Generalnie sam tekst nie jest zły. Motyw grzechów głównych, które doprowadziły do kryzysu i w efekcie do zerwania, opisałaś całkiem sprawnie.
Pojawiło się wiele elementów "toksycznych" związków: egoizm, brak zrozumienia dla partnera, poczucie wyższości w związku z różnicami w statusie społecznym i zazdrość, prowadząca do ciągłych awantur. Punkty programowe motywu spełnione. Tutaj było całkiem nieźle.
Tyle że...
...poharatałaś im obu charaktery.
Przez cały tekst odniosłam wrażenie, że na siłę starasz się wcisnąć Zoro i Sanji'ego w określone role, nie zważając na ich charaktery, przez co do pewnego stopnia ich wypaczyłaś.
Zoro, który jest asertywny, niezależny i silny, tutaj okazał się bezbronną ofiarą, z kolei Sanji, który nie odmówiłby NIKOMU jedzenia, przerabia restaurację dla wybranych, kompletnie przecząc swojej podstawowej mantrze. Mógłby to być interesujący efekt zmiany charakteru - po osiągnięciu wyznaczonego celu, Sanji pogubił się i zaczął wyżywać się na partnerze, obwiniając go za brak celu w życiu. Jednak to jedynie domysły - w dodatku przedstawiłaś Sanji'ego jako zadufanego w sobie faceta, a Zoro jako płochliwą, "ukesiową" stronę w związku....
(Co ciekawe, Law jako facet, który kręci się gdzieś na skraju akurat pasuje, więc do niego nie mam się co przyczepić.)
I to chyba najpoważniejszy mój zarzut wobec tego fika, ponieważ odnoszę wrażenie, że można było opowiedzieć tę historię z zamierzonym przesłaniem i mniejszą szkodą wobec charakteryzacji bohaterów.
Na koniec może jeszcze z takich rzeczy technicznych, które zauważyłam już w poprzednich notkach: po dywizie (w sensie "myślniku" dialogowym) stawiamy spację. ZAWSZE! (no, chyba że stanowi łącznik, np. Sanji-kun).
Pozostaje mi życzyć powrotu weny i dużo pomysłów! : )
Myszka.
w pełni się z tobą zgadzam. Sama do fika zajżałam przez tytuł więc wiele nie oczekiwałam choć to co prawda to prawda, Sanji w życiu by się tak nie zachował, z Zoro też są problemy (myślę że gdyby Sanji go tak traktował po prostu by od niego odszedł) ale i tak lepiej wyszedł niż nasz kucharzy na.
UsuńCóż, to moje osobiste zdanie ale w pełni popierał koleżankę /\ a z innych błędów gdzie nie gdzie brakowało , ale myślę że mimo to dało się zrozumieć opowiadanie bez problemów ^^
Kanshin
A ja uważam, że jest dobrze :D
OdpowiedzUsuńNawet charaktery uważam za dobre.
Bo w sumie, co by się stało gdyby Sanji faktycznie założył wielką restauracje, a nie wyruszył w morze ze Słomkowymi.
Pieniądze potrafią dokopać mózgowi.
A znowu Zoro? Zmęczony już i tak toksycznym związkiem, nie miał siły się wykłócać i stawiać chłopakowi, którego de-facto kochał.
Jakby tak się zastanowić, to ma sens :D
Na szczęście każdy pisze jak woli~
Pomysł dobry (też powoli zaczynam bujać się w parze LawZo o.O) i dobrze napisane :D
Mam nadzieję, że odpoczęłaś tym opkiem, od pozostałych dwóch, które jakby nie patrzeć są bardzo ciężkie do pisania!
Hej! nie przejmuj się, każdy potrzebuje trochę odpoczynku, to co? Może sake? ^^
Sake?! Gdzie?! *.*
Usuń