środa, 30 grudnia 2015

Dostrzeżony XV

DOSTRZEŻONY 

Rozdział XV

Do Sali wchodził z duszą na ramieniu, ale wystarczył jeden rzut oka w stronę łóżka, by jego twarz rozpromienił uśmiech a ulga słynęła uspokajającą falą. Zoro wyglądał zdecydowanie lepiej niż ostatnim razem. Trupia bladość została zastąpiona przez  delikatne rumieńce, zdecydowanie dodające mężczyźnie uroku. Świeże bandaże nie nosiły śladów krwi, a co najważniejsze, zniknął woreczek ze szkarłatną zawartością, który prawdę mówiąc, przerażał Sanjiego. Zamiast tego na stojaku, obok łóżka, wisiała kroplówka, z normalnym przezroczystym płynem.
-Cześć!
Zamknął za sobą drzwi.
-Jak się czujesz?
Nie było to pytanie na miarę Nobla, ale słowa, praktycznie bez kontroli, opuściły jego usta. Tak jakby sam szpital wręcz, nakazywał, za każdym razem, rzucić do pacjenta tę wyświechtaną regułkę.
Przysiadł na krzesełku i całą siłą woli powstrzymał się przed ponownym złapaniem Zoro za rękę. Nie chciał poczuć znów tego zimna bijącego od wymęczonego ciała. I ignorancji z jego strony. Zresztą zielonowłosy mógł czuć się z tym nieswojo.  Zamiast tego zaczął, na przemian, splatać i rozplatać palce, tak aby zająć czymś ręce, nawykłe raczej do pracy w kuchni niż do nicnierobienia w szpitalnej sali.

Wizyta Sanjiego była dla niego zaskoczeniem. Zwłaszcza, że przecież wczoraj kucharz się nie pojawił. Pomimo rzuconego ostatnio:
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie udało.
Te słowa praktycznie go prześladowały. Spaczony umysł doszukał się w nich nadziei na… Coś więcej. Ale to przecież głupie. Wręcz obrzydliwe. Niemoralne. Złe.
Sporo takich przymiotników nasłuchał się już w swoim życiu. Ale… Przecież…
-Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie udało.

Poprawiając się na boleśnie wąskim taborecie potrącił, opartą o ramy łóżka, reklamówkę. Folia zaszeleściła, a on znalazł jakiś punkt zaczepienia. Bo siedzenie w ciszy tylko go dobijało, w dodatku nie mógł oderwać oczu od zabandażowanych rąk przyjaciela. Wiedza, co takiego znajduje się pod nimi i jakich okolicznościach powstały owe rany powodowała, że lodowaty dreszcz przechodził mu po kręgosłupie, za każdym razem, gdy zaledwie zerknął na to skupisko bieli.
-Mam coś dla ciebie. – Zaczął wyjmować przyniesione produkty. – Lubisz sok z czarnej porzeczki? – Postawił karton na szafce. – Jak nie to, następnym razem, przyniosę ci inny. Mam też coś słodkiego. – Z przyzwyczajenia puścił w stronę mężczyzny perskie oczko, zaraz jednak zdał sobie sprawę, co takiego wyprawia i spalił buraka, bez słowa kładąc czekoladę obok soku. Miał nadzieję, że Zoro nie zwrócił uwagi na nerwowość, jaka wstąpiła w jego ruchy. Może i mężczyzna był ślepy, ale ni głupi. Wiele bodźców z otoczenia potrafił już odbierać bez użycia wzroku.
Wkrótce cały blat zapełniony został różnej maści wiktuałami. Wszystkie, niestety były kupne, bo Sanji dziwnym trafem zaspał i nie wyrobił się z przygotowaniami, przed wyjściem do szkoły. Zamierzał naprawić jednak ten błąd przy kolejnej wizycie.
-O! – Krzyknął chcąc złożyć reklamówkę i wepchnąć ją do kieszeni. – Coś jeszcze zostało! Lubisz pomarańcze? – Spytał wyciągając z dna siatki dorodny owoc, a powietrze, w jednej chwili, wypełniła specyficzna słodko-gorzka woń.

Zoro przełknął nagromadzoną w ustach ślinę. Rzadko miewał okazję jadać takie rzeczy. A zapach, jaki właśnie rozchodził się po pokoju, kojarzył mu się z tymi nielicznymi, dobrymi, wspomnieniami z dzieciństwa.

-Czyli mogę rozumieć, że tak. – Sanji widząc reakcję przyjaciela roześmiał się sztucznie. – Zaraz ci obiorę. – Wiedział, że nie o tym powinni rozmawiać. Zdecydowanie poważniejsza kwestia kryła się tuż za rogiem, co chwila wychylając swój łeb szczerząc kły i grożąc. Nie mógł dłużej jej ignorować. Takie udawanie nikomu nie wyjdzie na dobre! – Zaraz – powtórzył. – Zoro… Przepraszam za wczoraj. Nie wyrobiłem się. W ogóle teraz będę mógł przychodzić, co drugi dzień. – Okłamywanie go nie było dobrym pomysłem. Zresztą zielonowłosy nie był dzieckiem i raczej zdawał sobie sprawę z tego jak ten świat działa. – Nie, dlatego, że nie chcę. Po prostu jak wracam z Domu Opieki, to już dawno jest po godzinach odwiedzin. A rano mam zajęcia. Mam nadzieje, że to rozumiesz.
Przez cały czas obracał w dłoniach tą nieszczęsną pomarańczę, niczym talizman, który nie pozwoli mu stchórzyć. Teraz trzeba było przejść do najtrudniejszej części. Układana przez całe przedpołudnie mowa właśnie zrobiła au revoir i odeszła siną w dal, zostawiając go z zupełna pustką pod złotą czupryną. Pozostała mu tylko improwizacja. Oraz nadzieja, że niczego nie spieprzy.
-Zoro… Ja… Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, przez jakie piekło przeszedłeś… Przepraszam, przechodzisz… - w końcu cierpienie mężczyzny nie skończyło się z chwilą, gdy za jego ojcem zamknęły się więzienne kraty. Na wolności zdążył narobić nieodwracalnych szkód, z którymi teraz, musi radzić sobie jego syn. – Ale… Jesteś dla mnie naprawdę kimś ważnym. Przyjacielem – a nawet możliwe, że kimś więcej, dodał w myślach. Ostatnio był ze sobą przesadnie szczery i uczucia, jakimi darzył tego człowieka dawno opuściły znaną w całym internetowym półświatku „friend zone”. –  I mam nadzieję, że ty też darzysz mnie czymś na kształt sympatii… - postanowił jednak nie narzucać się z własnymi odczuciami. Zwłaszcza, że ta rozmowa był ostatnim miejscem gdzie mógłby coś takiego wyznać. –  Nie mnie oceniać, dlaczego to zrobiłeś, nie będę się wypowiadał w tej kwestii, nie mam ku temu prawa. Jedyne, co mogę powiedzieć, to, to, że bardzo się cieszę z tego, że wciąż żyjesz. Ale to już chyba wiesz…

 -Ja… Tak bardzo się cieszę… Że ci się nie udało.
Wiedział. Miał też nadzieję, że Sanji mówi szczerze. I choć głos kucharza drżał, jego serce wciąż pozostawało w niepewności. W końcu sympatia, o której ten wspomniał, to zdecydowanie za mało, by określić uczucia tlące się w nim. Zżerała go również ciekawość, jakie teraz padną słowa.

-To, co teraz powiem będzie prawdopodobnie najbardziej egoistyczną rzeczą, jaką zrobiłem w całym swoim życiu. Zdaję sobie sprawę po jak cienkim lodzie stąpam. I, że pewnie nie będziesz chciał mnie już znać, ale… Zoro, proszę! – Złapał go za dłoń. Okazała się ciepła, co trochę podniosło go na duchu. – Błagam! Zawalcz! Jeszcze ten jeden raz! Chociaż spróbuj. – Zniżył głos. – Wiem, że to wiele. Zdecydowanie za wiele, niż mam prawo prosić. – Mocniej zacisnął palce na nieruchomej dłoni. – Ale… Przyrzekam, że jeśli się zdecydujesz będę tuż obok żeby cie wspierać. Zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy… Jeżeli, oczywiście, zechcesz… - Umilkł czekając na reakcję.
Mijały sekundy a twarz Zoro wciąż nie wyrażała żadnych emocji. Nie drgnął nawet jeden mięsień byłego szermierza, podczas gdy serce Sanjiego biło jak oszalałe. Czuł jak brakuje mu tchu. Znów postawił wszystko na jedną kartę zmuszając przyjaciela do odjęcia działań i decyzji, niebędących mu na rękę. Jest najgorszym przyjacielem na świecie.
Wtem, zupełnie niespodziewanie, Zoro… kiwnął głową! Zgodził się!
Sanji, nie zastanawiając się ani chwili, instynktownie, mocno przytulił mężczyznę a z oczu płynęły mu łzy.
-Tak bardzo się cieszę…

Ciepłe ciało Sanjiego, obejmujące go szczupłe ręce i ten zapach, którym mógł się teraz bezkarnie upajać. To była najlepsza nagroda za decyzję, której prawdopodobnie będzie później żałował. Ale to potem. Teraz jest teraz. Raz jeszcze wciągnął przepełniony papierosowym dymem zapach morza i z wysiłkiem uniósł rękę. Bo dziś podjął dwie decyzje. Postanowił zawalczyć i…
 być szczęśliwy.
Chociaż krótko. Chociaż troszeczkę. Byle do opuszczenia szpitala. Potem mu powie i przyjmie konsekwencje. Jakie by one nie były.
Położył dłoń na plecach Sanjiego i przycisnął mężczyznę do siebie, tak, że teraz słyszał dokładnie bicie jego serca. Spodobał mu się ten rytm.

Czując jak Zoro również go przytula popłakał się jeszcze bardziej. To było zaufanie, którego nie mógł stracić. Siedzieli tak przez chwilę, pogrążeni w swoich ramionach a jedynym dźwiękiem wypełniającym powietrze były ich oddechy i cichy szloch Sanjiego. W końcu Zoro z niechęcią odsunął się od blondyna i opadł na poduszki. Nadal był jeszcze dość słaby, a te kilka dni bez rehabilitacji wcale nie poprawiły jego kondycji.

Wściekłość na samego siebie wypełniała każdą komórkę jego ciała. Nie chciał opuszczać tych opiekuńczych ramion, ale w końcu ciało go zdradziło. Po raz kolejny. Lecz tym razem był ktoś gotowy mu pomóc.

-W porządku? – W głosie Sanjiego pobrzmiewała autentyczna troska. Której wcale nie wypędziło potwierdzające kiwniecie ze strony przyjaciela. – Poprawić ci poduszki?
I tym razem odpowiedź była twierdząca, więc delikatnie unosząc ciało pacjenta ułożył pościel, jak mu się wydawało, wygodniej dla samego zainteresowanego.
-Lepiej?
Delikatny uśmiech mówił wszystko.
-Cieszę się… I dziękuję. – Pogłaskał obandażowaną dłoń, uważając jednak, na wenflon. Łzy zdążyły już obeschnąć na jego policzkach. – To, co? Masz ochotę na pomarańczę? – Uznał, że powrót do starego, trochę olewającego sposobu wypowiedzi będzie najlepszym, co może zrobić. Dlatego chwycił turlającą się po łóżku kulkę i zaczął ściągać z niej twardą skórę.  – Wiesz, moja była dziewczyna je uwielbia.

Była dziewczyna… Nadzieja, jakiej pozwolił kiełkować w swoim sercu właśnie umarła, została zmiażdżona, nim na dobre, dane jej było wystawić poznać ten świat. Lecz przecież obiecał sobie, że będzie szczęśliwy. Dlatego, wypierając z pamięci tamte słowa, pozwolił się karmić, drżąc lekko, za każdym razem, gdy chłodne palce musnęły jego wysuszone wargi.

W końcu cała pomarańcza zniknęła a Sanji zaczął mówić. Tak po prostu, tak jak do tej pory.
-Wiesz, następnym razem wezmę ze sobą tą piekielną książkę. Usopp zaczyna mi głowę suszyć o jej zwrot i bezczelnie twierdzi, że wcale jej nie czytam! Wyobrażasz sobie?! Powiedziałem mu, że… - stracił wątek, bo właśnie teraz ręka Zoro zaczęła się poruszać. Mężczyzna gładził okrywającą go kołdrę, z wolna zbliżając się do krawędzi łóżka. Nie zatrzymała go nawet cisza ze strony kucharza, brnął dalej, jakby dokładnie znając cel swojej wędrówki. A okazała się nim, spoczywająca na kolanach, dłoń Sanjiego! Zoro chwycił ją z taką pewnością, jakiej jeszcze nigdy nie wykazał, poczym splótł ich palce. I czekał na reakcję przyjaciela.
Sanji zaśmiał się cicho i wzmocnił uścisk. Nie miał pojęcia, skąd zielonowłosy wiedział, ale sam gest bardzo go rozczulił.
-Powiedziałem mu, że – podjął przerwaną opowieść – oddam mu ją w przyszłym tygodniu. Damy radę?

Rozkoszował się głębokim głosem Sanjiego i ciepłem bijącym od chudej dłoni kucharza. Długie, szczupłe palce cudownie otulały jego własną rękę. Właśnie tego potrzebował do szczęścia.

-Czy wy wiecie, która jest godzina?!
Obaj aż podskoczyli słysząc skrzekliwy wrzask doktor Kurehy, lecz ani na chwile nie puścili swoich dłoni.
-Eeee… Nie? – Kucharz podrapał się po głowie próbując ukryć zakłopotanie. Całkiem stracił poczucie czasu.
-Dziewiętnasta wybiła na miejskim zegarze już jakiś czas temu! A wiesz, młody, co to znaczy?!
Domyślał się.
-Wypad!
-Jeszcze chwilka! – Poprosił nie chcąc wypadać z sali jak kot z pęcherzem. Nie teraz, kiedy udało mu się odbudować, choć część tej więzi z Zoro.
-Masz pięć minut chłopie! I jeżeli w tym czasie nie ruszysz swojej kościstej dupy, z tego krzesełka będziesz miał bliskie spotkanie z Daltonem! – Dalton był rosłym pielęgniarzem, z postury przypominającym raczej byłego kulturystę niż pracownika służby zdrowia, który, z niewiadomych przyczyn, robił praktycznie za osobistego niewolnika Kurehy. Do tego stopnia, że czasem pełniąc dyżur, zamiast pacjentami, zajmował się pięcioletnim wnukiem lekarki – małym Tonym, którego wszyscy przezywali Chopperem.
Sanji raz miał okazję widzieć Daltona w akcji. A dokładniej mówiąc wczoraj. Kiedy on, niepocieszony, wychodził ze szpitala, mężczyzna pomógł opuścić te mury także dwóm podpitym, wszczynającym awantury dresom. Ich lot ze schodów zakończył się pięknym telemarkiem, jakiego nie powstydziłby się rasowy skoczek. To dało blondynowi, jako takie pojęcie o sile pielęgniarza, toteż dziś wolał, aby te wysportowane ramiona nie pomogły mu znaleźć wyjścia.
-Ruszę! Na pewno ruszę! – Zapewnił, może trochę zbyt gorliwie.
-No mam nadzieję! – Trzasnęła drzwiami a Sanji westchnął
-Słyszałeś… Muszę iść – Niechętnie puścił dłoń przyjaciela, ale najpierw pozwolił sobie na jeden mocniejszy uścisk. – Obiecuję, że przyjdę pojutrze – Zaczął wciągać, rzuconą byle jak na podłogę kurtkę. – I wtedy sobie poczytamy, co? A! – Klepnął się w czoło. – Przynieść ci coś?

Pokręcił głową na znak, że nic nie chce. Wystarczyło, że Sanji będzie tuż obok. Rozstanie go smuciło, lecz znalazł w sobie dość sił by posłać przyjacielowi uśmiech. W przeszłości uśmiechał się przecież w zdecydowanie gorszych sytuacjach.

Widział, że grymas, jakim uraczył go Zoro, był wymuszony, ale wziął go za dobrą monetę.
-To do… pojutrze. Dziwnie to brzmi, prawda?
Nie dostał odpowiedzi.
-Trzymaj się – natchniony chwilą pochylił się nad przyjacielem i po raz ostatni dzisiejszego dnia, go przytulił. – Trzymaj się Zoro. Trzymaj się…

Tokio nigdy nie zasypiało. Niezależnie od pory dnia czy nocy metropolia tętniła życiem, mamiąc kolorowymi neonami, głośną muzyką i zapachami, od który momentalnie ciekła ślinka. I właśnie za to, kochał to miasto, gdzie dotarcie do celu po osiemnastej, nie oznaczało pocałowania klamki. Jak miało to miejsce w jego rodzinnej pipidówce. Gdyby ograniczało go coś tak banalnego, jak godziny otwarcia, realizacja akcji „Urodziny Zoro” już na starcie byłaby w dupie, na półce, po lewej stronie.
Tylko z przyzwyczajenia zerkając na zegarek, wszedł do wybranego wcześniej sklepu. Według internetowej oferty mieli dokładnie to, czego poszukiwał.
-Witam. – Młoda sprzedawczyni, w gustownie skrojonej ciemnej garsonce, wcale nie wyglądała jakby miała go właśnie zabić, za tak późna wizytę. Chociaż dwudziesta minęła już kilkanaście minut temu.
-Dobry wieczór. Szukam czegoś takiego. – Podał jej wydrukowane ze strony internetowej zdjęcie.
-Doskonale pan trafił. Proszę chwilę poczekać.

Ludzkie ciało to kurewko irytujący organizm. Bez względu na to, jak bardzo niesprzyjające byłyby okoliczności on i tak zawsze będzie się domagał należytej uwagi. I spełnienia wszystkich zachcianek, albo zmieni i tak marną egzystencję w piekło. Zupełnie jak teraz. Gdy Zoro za wszelką cenę chciał zasnąć, jego pęcherz upierał się przy natychmiastowej wizycie w toalecie.
Przez jakiś czas, mężczyźnie udawało się kontrolować, ten stan, ale ile w końcu można? Teraz, kiedy potrzeba weszła w status „palącej” miał dwa wyjścia. Trzy, jeśli brać pod uwagę zlanie się w łóżko, lecz akurat tej opcji wolałby uniknąć za wszelką cenę. Do rozważenia, pozostało w takim wypadku: wezwanie pielęgniarki i… samodzielne znalezienie toalety. Pierwsze z rozwiązań, pozwoliłoby mu, co prawda pozostać w ciepłym łóżku, lecz tym samym złamałby obietnicę złożoną sobie. I Sanjiemu. Słysząc łomotanie własnego serca odrzucił kołdrę i spuścił nogi z łóżka. Syknął, czując pod gołymi stopami, zimne kafelki. Już pierwsza próba utrzymania równowagi zakończyła się sukcesem a przebytych kilka kroków, bez wparowani, na któryś z mebli tylko dodało mu otuchy. Słyszał, jak pielęgniarki mówiły, że toaleta jest tuż obok wyjścia z jego pokoju. Wtedy nie przywiązywał do tego wagi, lecz teraz okazało się to zbawieniem.
Szedł wolno, niemal w żółwim tempie, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Na szczęście przy wieczornym obchodzie odłączono mu kroplówkę, więc przynajmniej jeden problem miał z głowy. Wystarczyło, że na całej długości szwów, znów czuł dziwne uczucie ciągnięcia, które trochę wytrącało go z równowagi. Drżące kolana też nie pomagały. Widząc te paralityczne ruchy, Hiluluk nieźle by go zrugał. Wspomnienie rehabilitanta sprowadziło na mu twarz nikły uśmiech.
W końcu dotarł do drzwi i zaczął je obmacywać w poszukiwaniu klamki. Okazała się być, na dziwnej wysokości, trochę poniżej jego piersi. Zaciskając palce na chłodnym metalu wypuścił wolno powietrze z płuc. Tak jakby miało mu to dodać otuchy.
Nacisnął.

Kurek chodził ociężale i kiedy w końcu uwolnił strumień zimnej wody część trysnęła mu prosto w twarz a reszta rozbiła się o ceramikę umywalki. Otarł usta chcąc pozbyć się syntetycznego posmaku. Czy nawet w szpitalu kranówa musi smakować jak nieudany eksperyment chemiczny? Zrezygnował z chęci obmycia twarzy i zakręcił wodę. To nie było warte moczenia bandaży i narażenia się na gniew szpitalnego personelu.
Pierwsza samodzielna wyprawa do łazienki zakończyła się dokładnie w momencie przekroczenia przez niego progu sali. Wrodzony pech sprawił, że od razy wpadł na pielęgniarkę z nocnego dyżuru. I to nową, która jeszcze się na nim nie przejechała. Korzystając z kobiecej intuicji i prawdopodobnie jego nieregularnego przebierania nogami, szybko odgadła cel podróży pacjenta. Takim oto sposobem Zoro został praktycznie zaprowadzony za rączkę do toalety. A sądząc po nadpobudliwym gadaniu pielęgniarki, za chwilę także odprowadzony wprost do łóżka.
Sam nie wiedział, czy ma uznać to za porażkę, czy za sukces…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz